Reklama

James Jagger: Anty-gwiazda rocka

Jednym z głównych bohaterów serialu HBO "Vinyl" jest grany przez Jamesa Jaggera Kip Stevens. "To anty-gwiazda rocka"- mówi o swej postaci syn Micka Jaggera, dla którego rola w "Vinylu" jest początkiem aktorskiej kariery.

Nowy serial HBO "Vinyl" zabiera widzów w podróż do pełnego seksu i narkotyków świata biznesu muzycznego w Nowym Jorku w latach 70., w przededniu ery punka, disco i hip-hopu. Współproducentami serialu są Martin Scorsese i Mick Jagger.

Czy nie czułeś nie nieco zdeprymowany przyjmując rolę w tak głośnym serialu?

James Jagger: - Jeśli mam być szczery, to wkrótce po tym, jak zgodziłem się wystąpić w serialu, odbyło się duże spotkanie. Zostali na nie zaproszeni wszyscy członkowie ekipy i aktorzy, aby mogli się lepiej poznać. Byłem strasznie zdenerwowany. Kiedy wszedłem do sali, jedyną osobą, którą znałem, była Juno [Temple - przyp. red.]. Gram z nią większość scen w serialu. Bardzo denerwowałem się przed spotkaniem z Martinem Scorsese, którego zawsze podziwiałem. To było dla mnie niemal surrealistyczne doświadczenie. Martin od razu do mnie podszedł i powiedział: [James naśladuje głos Martina] "Cześć Jimmy, wreszcie mogę cię poznać. Cieszę się, że grasz w serialu". Dzięki niemu niemal od razu przestałem się spinać. Czułem się onieśmielony - uważałem Martina Scorsese za półboga, a potem okazało się, że jest bardzo bezpośredni człowiek. To chyba jedna z jego najwspanialszych cech. Martin jest w stanie sprawić, że każda osoba, która jest kłębkiem nerwów, od razu się uspakaja. Sprawia, że czujesz się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.

Reklama

Ile wiedziałeś na temat tego okresu w historii muzyki? 

- Zawsze lubiłem punk rocka i disco, ale możliwość dosłownego zanurzenia się w tym okresie była dla mnie niesamowitym przeżyciem. Poza tym przez kilka lat grałem w kapeli punkowej. Nie byłem w stanie robić wszystkiego na raz, bo miałem zbyt wiele rzeczy na głowie, ale nadal się przyjaźnimy. Postanowiliśmy zawiesić działalność na jakiś czas, ale są szanse, że spotkamy się już w marcu.

Czyli stawiasz teraz przede wszystkim na aktorstwo, a nie muzykę?

- Chyba tak. Lubię jedno i drugie, ale przez długi czas poświęcałem dużo czasu muzyce, zaniedbując aktorstwo. Cieszę się, że znów będę mógł grać w kapeli, na której bardzo mi zależało, ale w pewnym momencie zabrakło mi na nią czasu, bo dostałem rolę i musiałem dobrze się do niej przygotować. Ale bardzo lubiłem grać w zespole. Lubię podróżować. Super jest wyjeżdżać w trasę koncertową z moimi kumplami, ale pociąga mnie też aktorstwo, które sprawia mi jeszcze więcej frajdy niż granie muzyki.

Wiem, że skomponowałeś kilka utworów, które słyszeliśmy w pilocie serialu.

- Tak, sam nie mogę się nadziwić, że nie zostały odrzucone. Kiedy zaczęliśmy pracować nad tymi kawałkami, staraliśmy się lepiej poznać ten okres i ówczesne wydarzenia na scenie muzycznej, bo akcja serialu zawiązuje się tuż przed eksplozją punk rocka. To ciekawe, że kapele protopunkowe powstawały w Nowym Jorku, Detroit i Cleveland. Staraliśmy się jak najlepiej wpisać nasze kompozycje w ówczesną konwencję.

Czy tata pomagał ci w pracy?

- Tak, to naturalne, bo jest muzykiem, ale nigdy nie siedziałem z nim razem przy fortepianie, nawet kiedy byłe dzieckiem. To było miłe móc usiąść z nim razem, by pracować nad muzyką. Dużo rozmawialiśmy natomiast o tym okresie i duchu dekady, co bardzo pomogło mi w przygotowaniu się do roli. Możesz czytać publikacje na ten temat, a i tak nigdy nie dowiesz się, co czuli wtedy ludzie. Tata był skarbnicą wiedzy. Zawsze wyobrażałem sobie, że tam, gdzie coś się działo, krążył Andy Warhol ze swoją kamerą, w tle przemykali barwni transseksualiści i wszyscy świetnie się bawili. Wierzyłem, że lata 70. to pokręcone, niemal bajkowe czasy, coś w stylu "Władcy Pierścieni". Tata uświadomił mi, jakie panowały w tym czasie w Nowym Jorku nastroje społeczne, gospodarcze i polityczne.

Czy zanim dostałeś rolę w serialu, słuchałeś muzyki z lat 70.?

- Mam tendencję do postrzegania wszystkiego w jasnych barwach. Kiedy dorastałem, byłem zafascynowany muzyką lat 70. Uwielbiam Davida Bowie. Bardzo zmartwiła mnie jego śmierć. Jestem też fanem wszystkich kapeli punkowych i lubię słuchać muzyki disco z tego okresu. Podczas prac nad serialem mieliśmy do wglądu prawdziwe zestawienia list przebojów z epoki. Zapoznałem się z nimi i na podstawie utworów z pierwszej setki stwierdziłem z rozczarowaniem, że muzyka z lat 70. była dość straszna. Na liście było co prawda kilka dobrych kawałków, ale większość popularnych piosenek to popłuczyny po latach 50. Królowała wtedy szmira i kicz, bo starsze pokolenie nadal słuchało piosenkarzy śpiewających melodyjne piosenki aksamitnym głosem i nigdy nie przekonało się do rock and rolla, który kojarzymy z tym okresem. Kiedy myślę o latach 70., do głowy przychodzą mi od razu Iggy Pop i Alice Cooper, którzy dużo wtedy nagrywali, ale pozostawali daleko poza tym beznadziejnym mainstreamem. 

Mówi się, że w porównaniu ze współczesną muzyką, pozbawioną głębszego znaczenia i służącej głównie rozrywce, muzyka lat 70. była bardzo wywrotowa i zaangażowana w zmianę starego porządku świata. Czy jest to twoim zdaniem trafna ocena?

- Tak, chyba tak, ale łatwo jest nam ferować wyroki, bo ówczesne podziały były bardziej zabetonowane niż teraz. Z drugiej strony, współcześni ludzie uważają, że widok wymiotującej 14-latki jest rozrywką. Dawniej muzyka była bardziej wywrotowa, bo społeczeństwo miało z czym walczyć. Dzisiaj prawie nic nas nie szokuje. Nie wiem nawet, co można zrobić, by zaszokować współczesne społeczeństwo.  Poza tym, w tamtych czasach, w tekstach piosenek nie pojawiały się przekleństwa. Jeśli się nie mylę, to przeklinać zaczęto dopiero w latach 90. Jesteśmy wywrotowi, jeśli mamy coś, przeciw czemu możemy walczyć. Ludzie zdobywają dziś popularność, tylko dlatego, że nas szokują, a to już nie to samo.

Czego nauczyłeś się na planie serialu?

- Wszystkie filmy, w których wcześniej zagrałem, były niskobudżetowymi produkcjami. Podglądanie przy pracy takiego reżysera jak Martin Scorsese było bardzo ciekawym doświadczeniem, bo on czuwa nad wszystkimi aspektami produkcji i robi to w prawdziwie mistrzowski sposób. Efekt końcowy jest zawsze zgodny z jego wizją. Analizuje każde ujęcie i scenę. Ustala ruch kamery, a potem stwierdza, że coś mu się nie podoba i prosi, aby nakręcić to z dużego kranu, czyli Supertechno. Jeśli byłby to inny reżyser, to operator pewnie by się z nim kłócił, ale w jego przypadku, wszyscy potakują i stwierdzają, że jeśli chce kranu, to będzie go miał.

Jak opisałbyś swojego bohatera Kipa Stevensa i jego muzyczne aspiracje?

- Kip jest anty-gwiazdą rocka. Chce być gwiazdą, ale w latach 70. sukcesy świętuje przerysowany glam rock, w którym to, co dzieje się na scenie jest ważniejsze od samej muzyki. On się temu sprzeciwia. Ciężko pracuje, próbując się przebić i w końcu staje się wypalony i zblazowany. Przestaje też komukolwiek ufać. Przez trzy lub cztery lata grał w różnych kapelach i nigdy nie został przez nikogo zauważony. To bardzo mroczny bohater. Nienawidzi wszystkiego, co go otacza. Muszę przyznać, że "nie zakochałem się w tej postaci". Kiedy krzyczę na Juno przez dziewięć godzin dziennie, czuję, że muszę ją potem przytulić i przeprosić. Mam nadzieję, że wszystko zostanie mi wybaczone. Wiem, że to tylko gra, ale kiedy dajesz z siebie tak dużo na planie, granica między tobą i twoim serialowym bohaterem staje się bardzo płynna.

Kim inspirowałeś się przygotowując się do roli w serialu?

- Był taki szalony heroinista, Jack Ruby - nie ten, który zastrzelił Lee Harvey'a Oswalda. Ten, o którym mówię, nigdy nie zdobył sławy, ale na początku lat 70. wywarł ogromny wpływ na amerykańską muzykę rockową, choć sam grał straszne kawałki. Drugim źródłem inspiracji był dla mnie Richard Hell, który bardzo pomógł mi w zbudowaniu mojej postaci.

Czy w serialu pojawiają się motywy gangsterskie?

- Wszystko, co kręci Martin Scorsese, ociera się o półświatek. Nasz serial jest zapisem pewnej epoki. Jego akcja toczy się w latach 70. W tym okresie scena muzyczna nie była jeszcze zdominowana przez wielkie korporacje. Rządziło nią kilku facetów, którzy rozdawali karty w tej branży. Mieli też cichych wspólników, czyli mafię. Tak to już jest w Ameryce, mafia kładzie łapę na wszystkim, na czym da się zarobić duże pieniądze. Nie powinno więc nas dziwić, że branża muzyczna miała powiązania z gangsterami. Przekupywano stacje radiowe, by grały określone piosenki. Korupcja była wszechobecna. Każdy siedział w czyjejś kieszeni - wytwórnie płaciły stacjom radiowym, a te dzieliły się swoją dolą z reklamodawcami. To jedna z tych branż, która na pozór wydaje się miła i czysta od tego rodzaju powiązań - mamy artystę, mamy przeboje, wszystko wygląda świetnie, ale za kulisami ludzie skaczą sobie do gardeł. To świat, w którym nikt nie ma skrupułów.

Co stanowiło dla ciebie największe wyzwanie podczas pracy nad serialem?

- Jednoczesne wcielanie się w moją rolę i granie muzyki. Pamiętam dzień, który był dla mnie wyjątkowo trudny - ruszałem ustami do słów piosenki, a potem miałem kątem oka dostrzec wchodzącego do pokoju faceta, kiwnąć głową w jego kierunku i nie spuszczać z niego wzroku dopóki nie wyszedł, by w końcu zerknąć jeszcze raz na zamknięte drzwi. To była surrealistyczna sytuacja. Jeśli mam być szczery, to doskwierała mi jeszcze inna rzecz - zawsze miałem problemy ze wstawaniem wcześnie rano.

Czy zawsze chciałeś być aktorem?

- Od zawsze. Lubię pisać i grać. Od zawsze pociągało mnie aktorstwo. Kiedy byłem młodszy chciałem pójść w innym kierunku. W pewnym momencie postanowiłem zająć się biologią morską. Przez kilka lat byłem święcie przekonany, że pływanie z delfinami to ciekawy sposób na życie, ale potem stwierdziłem, że warto zejść na ziemię i postanowiłem zostać aktorem.

Czy nadal mieszkasz w Londynie? A może z powodu serialu przeprowadziłeś się do Nowego Jorku?

- Chciałbym powiedzieć, że nadal jestem londyńczykiem, ale spędzam coraz więcej czasu w Nowym Jorku. Kocham Londyn - to mój dom i zawsze im będzie. Jestem jak bumerang, bez względu na to, jak daleko pojadę, zawsze tam wracam. Z drugiej strony, bardzo podoba mi się Nowy Jork. Dobrze znam to miasto, bo często je odwiedzałem. ale nigdy nie miałem wcześniej okazji pomieszkać dłużej i lepiej je poznać. Dzięki serialowi stało się to możliwe. Mogłem w końcu wyobrazić sobie jak wyglądało miasto, jego ścisłe centrum i zaniedbane, pełne narkomanów dzielnice artystyczne w latach 70.

Czy jesteś fanem The Rolling Stones?

- Oczywiście, że tak. Często jestem pytany czy wolę The Rolling Stones czy The Beatles i zawsze odpowiadam, że wolę Stonesów. Ale gdyby ktoś zapytał się mnie co wolę - The Rolling Stones, The Beatles czy The Kinks, to wybrałbym The Kinks. Uwielbiam The Kinks. Są niesamowici.

HBO
Dowiedz się więcej na temat: Vinyl (serial)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy