Reklama

Jacek Koman: Polak w Australii

Grał z najlepszymi! A jego wykonanie "El Tango de Roxanne" w musicalu "Moulin Rouge" zajmuje ważne miejsce w historii muzyki.

Niezwykły głos i hipnotyzujące spojrzenie. A do tego talent, charyzma i temperament. Naprawdę trudno mu się oprzeć. Jacek Koman (57 l.), bo o nim mowa, uwielbiany jest nie tylko w Polsce, ale również na drugim końcu świata.

Jako jeden z niewielu Polaków zagrał w wielu cenionych międzynarodowych produkcjach. Nie uważa jednak, że zawodowy sukces jest zasługą życiowego szczęścia. Musiał na niego długo i bardzo ciężko pracować. Do tej pory zresztą dzieli swoje życie między Polskę a Australię. Zapewnia jednak, że daje mu to wiele radości. I wciąż ma apetyt na więcej!

Reklama

Od wielu lat krąży pan pomiędzy Australią a Warszawą. Zmiany strefy czasowej nadal są dla pana uciążliwością fizyczną, czy może da się do tego przyzwyczaić?

Jacek Koman: - Tak po prostu wygląda moje życie. Dzielę czas prawie po równo między Warszawę i Australię...

Ale jeżeli myśli pan o domu, to w głowie ma pan Polskę czy Australię?

- Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Po miesiącach spędzonych w Australii wysiadam z samolotu na płycie lotniska w Warszawie, biorę głęboki oddech i myślę sobie: "Jestem w domu". Ale po kilku tygodniach wracam na antypody i czuję dokładnie to samo. Poza tym proszę nie zapominać, że to właśnie w Australii mam żonę i dzieci...

Może warto byłoby ich sprowadzić do Polski? Z tego co mi wiadomo, to rozważał pan już kiedyś taką opcję.

- Faktycznie. Nasza przeprowadzka jest jednym z tych tematów, które powracają jak bumerang. Snujemy z żoną takie plany. I skrycie mam nadzieję, że kiedyś nam się to w końcu uda.

A dzieciom jak podoba się ten pomysł?

- One jeszcze nic o tym nie wiedzą (śmiech). W planach miałem przyjazd do Polski latem, kiedy zaczniemy kręcić piątą serię serialu "Lekarze". Ale moja córka zaczęła właśnie liceum i chyba będziemy musieli poczekać na lepszy moment. Niestety, nie jest to dla nas prosta decyzja. I naprawdę jej powodzenie zależy od bardzo wielu czynników, a każdy z nich jest niezmiernie ważny.

Pańska żona jest australijską aktorką. Taka decyzja byłoby to dla niej z pewnością wielkim wyrzeczeniem.

- Owszem. Ale Catherine była już kilka razy w Polsce. I na szczęście polubiła ten kraj. Zresztą tak samo jak nasze dzieci. A poza tym moja żona, podobnie jak ja, ma w sobie... ducha włóczęgi! My po prostu uwielbiamy przygody.

W takim razie proszę mi zdradzić - co jeszcze sprawia, że się pan uśmiecha?

- Chyba najbardziej zachwycają mnie małe, często najzwyklejsze rzeczy. Uwielbiam muzykę i grę na gitarze, życie rodzinne, ogród, a także wypady na łono natury.

Zatem pierwszy dzień spędzony w Australii musiał panu mocno zapaść w pamięć!

- Nie mogło być chyba inaczej! Egzotyczne odgłosy ptaków, wyjątkowe zapachy i niebo usiane gwiazdami... Czegoś takiego do tej chwili w życiu nie widziałem. Ten obraz powraca zresztą do mnie bardzo często.

Jednak początki w Australii wcale nie były takie łatwe i przyjemne...

- Jak to na emigracji bywa. Musiałem zapomnieć o marzeniach i skupić się na zarabianiu pieniędzy.

Podobno żadna praca nie była dla pana straszna?

- Oczywiście! Musiałem przecież jakoś przetrwać. Dlatego też sprzedawałem owoce na targach, układałem kafelki, byłem barmanem, a nawet pracowałem na budowach.

Jednak cały czas miał pan w głębi duszy przeświadczenie, że nie chodzi o to, żeby być za granicą, ale żeby za granicą być sobą...

- Tak. I pewnie dlatego razem z grupą przyjaciół założyliśmy tam teatr. Przyszłość zawsze chciałem związać z aktorstwem. Nie rzuciłem jednak od razu innych dorywczych zajęć. Dopiero po jakimś czasie postawiłem wszystko na jedną kartę. Z perspektywy czasu oceniając - to była dobra decyzja.

Rzekłabym nawet, że bardzo dobra! Dzisiaj jest pan naszym dobrem narodowym. Jakie to uczucie?

- Rzeczywiście po części czuję się pionierem. Ale nie tylko dla Polaków. Myślę sobie też o innych cudzoziemcach mieszkających w Australii. Jeżeli moja historia dała im jakąkolwiek nadzieję, to naprawdę się cieszę.

Panie Jacku! Coś mi się tak wydaje, że rozmawiam z mężczyzną, który dzięki wypracowanej pozycji tak naprawdę już nic nie musi robić...

- Naprawdę tak pani uważa?

Tak, ale wie pan co jest w tym wszystkim najbardziej niezwykłe? To, że mimo tych wszystkich sukcesów nadal pozostał pan skromnym, normalnym facetem. Jak to możliwe?

- Aby zagubić się w medialnym świecie, musiałbym się na początku w nim... odnaleźć. A, proszę mi wierzyć, że nie jest to takie łatwe zadanie. Tego niestety nie uczyli nas w szkole.

Zatem jaki jest, pana zdaniem, klucz do sukcesu? Gdzie go pan odnalazł?

- Być może chodzi o to, że traktuję ten zawód dość zwyczajnie. Skupiam się po prostu na wykonywanej pracy, a nie na tym co się wokół niej dzieje.

Zastanawiam się, czy połączenie pańskiego talentu i udanego życia rodzinnego przysparza panu więcej przyjaciół czy wrogów?

- Nie myślę o tym w ten sposób. Lubię przebywać wśród przyjaciół i znajomych. Kiedy przylatuję do Polski, to jestem przecież wówczas z dala od rodziny. Mam więc sporo wolnego czasu, który wykorzystuję właśnie na spotkania z przyjaciółmi. Śmieję się, że jestem wtedy takim wolnym strzelcem, żeby nie powiedzieć... facetem do wzięcia (śmiech).

Alicja Dopierała

Świat & Ludzie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy