Reklama

Franciszek Pieczka: Czuję się potrzebny

Reżyser Jan Jakub Kolski postanowił mierzyć jednostki dobra w Pieczkach. I słusznie! Franciszek Pieczka - wybitny aktor, któremu polski film i teatr zawdzięczają wiele mistrzowskich kreacji - jest pogodnym, uroczym człowiekiem.

Reżyser Jan Jakub Kolski postanowił mierzyć jednostki dobra w Pieczkach. I słusznie!  Franciszek Pieczka - wybitny aktor, któremu polski film i teatr zawdzięczają wiele mistrzowskich kreacji - jest pogodnym, uroczym człowiekiem.
Franciszek Pieczka skończył niedawno 90 lat /AKPA

Z okazji 90. urodzin otrzymał pan mnóstwo życzeń i nagród: Order Orła Białego od Prezydenta RP, błogosławieństwo od papieża Franciszka, Nagrodę Specjalną od Stowarzyszenia Filmowców Polskich...

- Jestem za nie wdzięczny. Zawsze to mile łechce próżną duszę artysty. No a kiedy osiągnęło się już mój wiek, takie splendory działają jak zastrzyk energii. Człowiek myśli sobie, że to jeszcze nie koniec i póki szare komórki działają, a w stawach nie zgrzyta na tyle mocno, żeby mikrofony to wyłapywały, można grać. Dlatego cieszę się, że mogłem wystąpić w "Synu Królowej Śniegu".

Reklama

Znajomi podkreślają, że jest pan człowiekiem serdecznym, skromnym i rzetelnym. To zasługa domu rodzinnego i śląskich korzeni?

- Dom zawsze odciska piętno na człowieku, dobre lub złe. W moim wypadku był to wpływ pozytywny. Wyniosłem z niego poszanowanie pracy. Rodzina była liczna - 16 dzieci, czasy trudne. Tata, który był górnikiem, przez sześć lat nie miał pracy. Żeby nas wyżywić, uprawiał kawałeczek pola, które mieliśmy. Do dziś widzę go na tym polu. Ludzie na Śląsku wówczas niezwykle cenili pracę, a rodzina była najważniejsza. Zawsze można było na nią liczyć, niezależnie od dzielących ludzi poglądów. Podam przykład. Mój ojciec jako powstaniec śląski walczył o przyłączenie Śląska do Polski. Jego brat natomiast opowiedział się za orientacją niemiecką. Przez te lata, gdy ojciec był bez pracy, brat mu pomagał, przysyłał ubrania dla dzieci, czasem jakiś grosz.

Jak spędzał pan czas w rodzinnym Godowie jako chłopiec?

- Pamiętam, że jak już wiosna przyszła i robiło się cieplej, tośmy szybko zdejmowali buty, żeby czuć ziemię pod stopami. Oczywiście wiązało się to też z poszanowaniem butów. Rodzice woleli, żeby dzieci ich nie niszczyły. A będąc już kawalerem, chodziłem na zabawy. Kiedy wracałem, drzwi były otwarte, bo na noc się ich nie ryglowało. Dziś nie do pomyślenia. (śmiech)

Tamta rzeczywistość znalazła odzwierciedlenie w śląskich filmach Kazimierza Kutza "Perła w koronie" czy "Paciorki jednego różańca".

- Miałem to szczęście, że mogłem grać u Kutza. Ogromnie dużo zrobił dla Śląska, pokazał zawiłości tego społeczeństwa, jego piękno i brutalność. Kutz jest tylko rok ode mnie młodszy. Na 89. urodziny zrobili mu w Katowicach wspaniały prezent, którym była premiera odnowionej cyfrowo "Perły...". Żałuję, że nie mogłem tam być, ale kondycja już nie ta. Mój ukochany Śląsk! Choćbym kolejnych 50 lat żył poza nim, umrę jako Ślązak.

Skoro mowa o kondycji, jako Gustlik zaginał pan gwoździe na palcu.

- Kiedy kręciliśmy "Czterech pancernych", wszystkim się wydawało, że Gustlik to straszny siłacz. Kiedyś siedzę sobie w kawiarni, a tu podchodzi do mnie chłopaczek, podaje mi paczuszkę z kokardką. Rozpakowuję, patrzę, w środku jest taki długi gwóźdź, tzw. krokwiak. "Panie Gustlik, niech mi pan zrobi z tego obrączkę" - słyszę. Znalazłem się w opałach, ale szybko wpadłem na pewien koncept. "Wiesz co, ja jestem jeszcze przed śniadaniem. Dopiero jak zjem trzy talerze zupy mlecznej, zrobię tę obrączkę" - mówię. Kiedy usłyszał o zupie, skrzywił się i odszedł.

"Czterej pancerni" to był prawdziwy fenomen. Oglądali go wszyscy!

- Mieliśmy przejechać Rudym przez Piotrkowską w Łodzi. Zebrało się pół miliona fanów. Władza się przeraziła, że to niebezpiecznie, bo ktoś może wpaść pod czołg. Dlatego spotkanie z fanami przeniesiono do hali sportowej. Czekaliśmy w remizie strażackiej na końcu Piotrkowskiej. Żeby ludzie się na nas nie rzucali, każdego przetransportowano oddzielnym wozem strażackim. To był jeden z pierwszych seriali, który wzbudzał tak silne emocje.

Gdyby posłuchał pan ojca, nie byłby pan dziś aktorem...

- Tata chciał, żebym został inżynierem, bo to wymierny zawód, dlatego studiowałem najpierw na politechnice w Katowicach. Zreflektowałem się jednak, że nie ma w tym dla mnie przyszłości i poszedłem w aktory. Zdawałem do warszawskiej szkoły teatralnej u Aleksandra Zelwerowicza w mieszkaniu. Był taki niepisany zwyczaj, że Zelwerowicz mógł przyjąć jednego delikwenta sztuki aktorskiej i z tego prawa skorzystał. Oczywiście ojciec był niepocieszony. Kiedy zobaczył mnie w domu z walizką, mówi: "Co, pieronie, już cię wyciepli?". "Tata, nie wyrzucili, tylko zdałem do szkoły teatralnej" - wyjaśniłem. Ta wiadomość była dla niego chyba jeszcze gorsza. (śmiech) Gdyby mnie wyrzucili z politechniki, jakoś by to przebolał. Ale że wbrew jego woli zdobyłem się na to, by zostać aktorem, komediantem jakimś, o, to mu się nie spodobało. Wyobrażał sobie, że aktorzy przymierają głodem. A że dobrze znał niemiecki, miał na to stosowne określenie "Hungerkünstler" - artysta głodu. Natomiast kiedy pojawiły się sukcesy, stwierdził: "No tak, tak, on to przecież po mnie odziedziczył".

Na co dzień chyba niełatwo żyło się za żelazną kurtyną?

- W 1953 roku umarł Stalin. Byłem wtedy w szkole teatralnej. Na korytarzu na Miodowej postawiono popiersie Stalina, całe w kwiatach. Przypominało to Boży grób, który się na Wielkanoc w kościołach szykuje. Jako studenci musieliśmy trzymać wartę przy tym popiersiu. Stoimy - ja z jednej strony, Wiesiek Gołas z drugiej. Zdzisio Leśniak, widząc, że nikogo nie ma na korytarzu, podbiegał do popiersia, rzucał się na kolana i bił w piersi: "Boh pomiłuj!". Mieliśmy drgawki od powstrzymywania śmiechu. Gdybyśmy się wtedy zaśmiali, wylecielibyśmy ze szkoły. Jest takie przekleństwo: "Obyś żył w ciekawych czasach".

Obecne też są interesujące?

- Żyję na tym świecie 90 lat i wydaje mi się, że kiedyś nie było takiej eskalacji nienawiści. Dziś każdy uważa siebie za ideał, a drugiego ma za nic.

"Świat nam psieje, ale da się go uratować, mierząc ludzkie uczynki w Pieczkach" - powiedział kiedyś o panu reżyser Jan Jakub Kolski.

- Jestem wdzięczny, że umożliwił mi granie takich postaci, jak Jańcio Wodnik. Wiekowo między nami jest ogromna różnica, ale mamy  zbliżoną wrażliwość. Dlatego nie musieliśmy na planie dużo gadać, wystarczyło spojrzenie, jedno słowo. Poznaliśmy się dawno temu. Kiedy kręciliśmy "Pancernych", jego ojciec był montażystą, a Janek mu towarzyszył. Nagle ten dzieciak podchodzi do mnie i mówi: "Kiedyś będę reżyserem". Po latach dzwoni: "Panie Franciszku, dotrzymałem obietnicy. Proszę, żeby zagrał Pan w moim filmie".

Życie prywatne też miał pan piękne.

- Wielka w tym zasługa mojej żony Henryki. Wychowaliśmy dwójkę dzieci, Ilonę i Piotra. Przeżyliśmy razem 50 lat! Umarła nagle, akurat w roku naszego jubileuszu. I jak to w życiu bywa, człowiek chciałby jeszcze tyle tej drugiej osobie powiedzieć, wyjaśnić, cofnąć czas jak w "Jańciu", ale już nie można.

Jak się teraz panu żyje?

- Znakomicie. Mieszkam z synem w Falenicy. Mam opiekuńczą synową. Otoczony jestem wnukami. Mam pięcioro wnucząt. Doczekałem się też dwójki prawnuków. Jestem wdzięczny Bogu, że są, bo nie pozwalają mi skapcanieć na stare lata. Zmuszają dziadka do tego, żeby był aktywny. One też zawsze mogą na mnie liczyć. Dzięki temu czuję się potrzebny. To bardzo ważne. w przeciwnym razie człowiek na starość by się izolował. Zwłaszcza gdy, tak jak ja, ma problemy ze słuchem.

Będąc ambasadorem Domu Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie, od lat zwraca pan uwagę na problemy ludzi w podeszłym wieku.

- Starość nie zawsze jest tak komfortowa jak moja. Dlatego dobrze, że mamy Skolimów, ten piękny przytułek dla aktorów, który powstał  przed wojną i wciąż musi sobie radzić z kłopotami. Byłoby ironią losu, gdyby miał przestać istnieć. Stąd moja prośba do osób, które się rozliczają z fiskusem, żeby podzieliły się jednym procentem podatku z Domem Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie.

Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz

Franciszek Pieczka urodził się 18 stycznia 1928 roku w Godowie. Warszawską PWST skończył w 1954 r. Debiutował rolą Niemca w filmie Wajdy "Pokolenie" (1954). Od 1974 r. związany z Teatrem Powszechnym. Znamy go m.in. z "Matki Joanny od Aniołów", "Czterech pancernych i psa", "Wesela", "Perły w koronie", "Chłopów", "Ziemi obiecanej", "Konopielki", "Jańcia Wodnika", "Quo vadis" i "Rancza". Kawaler Orderu Orła Białego. Honorowy obywatel gminy Godów. Żoną aktora przez 50 lat była Henryka, która zmarła w 2004 r. Mają córkę Ilonę i syna Piotra.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Franciszek Pieczka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy