Reklama

Filip Pławiak: Kino blisko człowieka

Dla mnie interesujące jest kino blisko człowieka - ważniejszy od kontekstu jest bohater, za którym podąża fabuła - wyznaje Filip Pławiak. Najnowsza produkcja z jego udziałem "303. Bitwa o Anglię" w piątek, 17 sierpnia, weszła na ekrany kin.

Dla mnie interesujące jest kino blisko człowieka - ważniejszy od kontekstu jest bohater, za którym podąża fabuła - wyznaje Filip Pławiak. Najnowsza produkcja z jego udziałem "303. Bitwa o Anglię" w piątek, 17 sierpnia, weszła na ekrany kin.
Filip Pławiak to jeden z najlepiej się zapowiadających polskich aktorów młodego pokolenia /Podlewski /AKPA

"303. Bitwa o Anglię" w reżyserii Davida Blaira to opowieść o polskich pilotach z czasów II wojny światowej, uczestnikach powietrznej bitwy o Wielką Brytanię. Na planie towarzyszyło wam poczucie, że opowiadacie historię bohaterów, czy raczej obalaliście mit nieustraszonych herosów, pokazując ich jako zwykłych ludzi?

Filip Pławiak: - Polscy piloci byli bohaterami i chcieli walczyć, początkowo Anglicy nie pozwalali im wsiadać do samolotów i odsuwali ich na boczny tor, martwiąc się, że nie poradzą sobie z nowoczesnymi samolotami. Tymczasem Polacy byli tak wybitnymi pilotami, że - moim zdaniem - nawet gdyby teraz wsiedli do najnowocześniejszych maszyn, potrafiliby nimi sterować. 

Reklama

Pracując nad rolą pilota Miro, korzystałeś ze źródeł historycznych, czy kierowałeś się raczej wskazówkami zawartymi w scenariuszu?

- Przede wszystkim skupiłem się na scenariuszu. Oczywiście dużo czytałem zarówno o bohaterze, którym inspirowana była moja postać, jak i o całej tej historii. Chcieliśmy po prostu opowiedzieć o młodych ludziach, którzy znaleźli się w bardzo dramatycznej sytuacji, niejednokrotnie musieli dokonywać heroicznych czynów, stawali przed trudnymi wyborami. Na co dzień musieli mierzyć się ze stratą bliskich osób, śmiercią kolegów. Cały czas pozostawali w gotowości do walki - wypełniali misję. Byli ludźmi w moim wieku i bardzo szybko musieli dojrzeć, by stawić temu wszystkiemu czoła.

Wcześniej zagrałeś także w "Wołyniu" Wojciecha Smarzowskiego, co prawda niewielką rolę, ale dało ci to możliwość pracy z reżyserem, opowiadającym o historii w inny niż dotychczas sposób. Jest także Jan Komasa, który w "Mieście '44" jako pierwszy mówił o Powstaniu Warszawskim tak wyrazistym, zrozumiałym dla młodych językiem. Co myślisz o takich sposobach przedstawiania wątków historycznych w polskim kinie?

- Kino historyczne to bardzo szerokie pojęcie. Z punktu widzenia młodego widza do tego gatunku można zaliczyć również "Czerwonego pająka" Marcina Koszałki czy "Bilet na księżyc" Jacka Bromskiego. Dla mnie ważniejszy niż kontekst historyczny jest bohater, za którym podąża fabuła. Jeśli jest to zrealizowane w ciekawy sposób to mamy do czynienia z kinem jak najbardziej współczesnym, opowiadającym po prostu o człowieku, jego kondycji psychicznej - reszta to tylko dekoracja. I takie kino blisko człowieka jest dla mnie interesujące.

Filmy "Czerwony pająk" czy "Prosta historia o morderstwie", w których zagrałeś główne role,  wydają się na pierwszy rzut oka typowymi reprezentantami kina gatunkowego. Jednak ta konwencja stanowi pretekst do opowiedzenia o ludzkich demonach.

- Nie ma różnicy, czy gram w kinie gatunkowym, czy nie. Każdy scenariusz może stać się pretekstem do opowiedzenia ciekawej historii. Zresztą w filmach, w których zagrałem do tej pory, reguły gatunków była przełamywane - "Prostą historię o morderstwie" ogląda się jak kryminał, a wpleciony w nią został również dramat rodzinny, więc mieści się ona w nurcie kina społecznego. "Czerwony pająk" nie był klasycznie skonstruowanym thrillerem, bo mordercę znaliśmy od samego początku.

Bohater "Czerwonego pająka" w reżyserii Marcina Koszałki, Karol Kremer, pozostaje twoim najmocniejszym bohaterem. Chcieliście opowiedzieć o banalności zła?

- Moim zadaniem było obudzenie w sobie fascynacji złem i tego od początku oczekiwał ode mnie Marcin. Może to zabrzmi strasznie, ale nie okazało się to wcale takie trudne. Korzystaliśmy z różnych metod: brałem udział w sekcji zwłok i samo wejście do takiego pomieszczenia, zobaczenie ciała i poczucie tego zapachu było dla mnie mocnym przeżyciem. Wybrałem się również do muzeum kryminalistyki, gdzie oglądałem narzędzia zbrodni. Pozwoliłem sobie na odkrywanie swojej ciemniejszej strony, którą każdy z nas powinien trzymać z daleka od siebie i nie zapuszczać się w te rewiry. Ale każdy z nas ją ma. Po prostu ją w sobie rozbudziłem, ale później oczywiście się z tego wycofałem.

Mówisz o łatwym rozbudzaniu emocji, ale czy wychodzenie z roli jest równie proste?

- Niestety mechanizmów, które pozwalałyby łatwo wychodzić z roli nie uczą w szkole teatralnej, ale staram się utrzymywać higienę pracy i dbać o własny komfort psychiczny. Oczywiście po "Czerwonym pająku" potrzebowałem kilku tygodni, żeby przestać myśleć o tym wszystkim, czego doświadczyłem; zagrałem kilka bardzo mocnych scen i musiałem poradzić sobie z emocjami.

Zrozumienie - bo w wielu przypadkach trudno mówić o sympatii - wydaje się być niezbędnym elementem do wykreowania wiarygodnej na ekranie postaci. Czy takiego bohatera jak Kremer można zrozumieć?

- Działania Kremera wydawały mi się od początku logiczne i sensowne. Zafascynował się seryjnym mordercą, czyli weterynarzem Lucjanem Staniakiem i zbrodniami, które tamten popełniał. Dla wielu zabójców przekroczeniem granicy jest zabicie bliskiej osoby - ofiarą mojego bohatera miała stać się dziewczyna, z którą się spotykał, czyli Danka, grana przez Julię Kijowską. Doszedł do momentu granicznego, ale zbrodnię popełnił za niego Staniak.

- Dalsze działania Kremera były właściwie zemstą na weterynarzu, bo zabranie mordercy całego jego dorobku, przyznanie się do popełnionych przez niego zbrodni i wzięcie na siebie całej odpowiedzialności, to najgorsze, co można było mu zrobić. Zdarzały się przecież historie, w których złapany mówił: "nareszcie". Czekał na to, żeby o wszystkim opowiedzieć, wyjaśnić i w końcu powiedzieć: "tak, to ja". Choć ze strony Kremera mogła być to także samoobrona, bo nie wiadomo, co jeszcze mogłoby się wydarzyć. Może przekroczyłby granicę? Może to był jedyny sposób, żeby nie zostać mordercą?

Nie boisz się, że - podobnie jak wielu twoich starszych kolegów - zostaniesz zaszufladkowany, a kolejne role będą utrwalały twój wizerunek "chłopaka od mrocznych ról"?

- Po występie w "Bilecie na Księżyc" miałem obawy, że będę grać już tylko sympatycznych "chłopaczków". Ale później pojawiła się rola w "Czerwonym pająku", która pomogła mi uniknąć szufladki  z "lekkimi historiami". Z kolei na udział w "Listach do M. 3" zdecydowałem się, bo uważam, że ta seria stoi na wysokim poziomie i dobrze wypada na tle polskich "lekkich filmów rodzinnych". Pomyślałem sobie: dlaczego nie pokazać się z bardziej pogodnej strony, nie odciążyć trochę swojego emploi?

- Wracając do mojego wizerunku z "Czerwonego pająka", to tutaj wielkie podziękowania należą się Marcinowi, bo w scenariuszu napisane było, że Karol Kremer to 18-letni chłopak o ciemnych włosach i ciemnych oczach, a na casting przyszedł niebieskooki blondyn.

Już jesienią na antenie CANAL+ pojawi się serial szpiegowski "Nielegalni" z twoim udziałem. O czym będzie ta historia?

- Na razie niewiele mogę zdradzić. Gram oficera polskiego wywiadu, zakonspirowanego w białoruskim KGB. Bardzo ucieszyłem się z tej propozycji, bo to kawał wielopoziomowej, wielowarstwowej roli. Mój bohater to człowiek z kilkoma twarzami, w zależności od tego, w jakiej sytuacji się znajduje - zawodowej czy rodzinnej. Fajnym wyzwaniem było dla mnie także posługiwanie się językiem rosyjskim, z którego bardzo dużo tam korzystam. Zresztą już sam scenariusz - oparty na książkach Vincenta V. Severskiego (byłego pułkownika polskiego wywiadu, przez lata zajmującego kierownicze stanowisko w Agencji Wywiadu - przyp. red.) - był bardzo ciekawy.

Nie jest to twoja pierwsza przygoda z serialem, wcześniej zagrałeś w "Pakcie" produkcji HBO. Czy dziś granie w nich przestaje być dla aktorów przykrym "obowiązkiem" dorabiania do filmowej gaży czy teatralnej pensji i staje się równorzędnym wyzwaniem zawodowym?

- Ambitne seriale były produkowane zawsze i nie nazywałbym grania w nich przykrym obowiązkiem. Rzeczywiście ostatnio pojawia się coraz więcej produkcji telewizyjnych na bardzo wysokim, wręcz filmowym poziomie, ze świetnymi scenariuszami i wyrazistymi postaciami. Często zagranie roli w takim serialu jest równie trudnym i satysfakcjonującym wyzwaniem dla aktora jak film.

Rozmawiała: Nadia Senkowska (PAP)

PAP
Dowiedz się więcej na temat: Filip Pławiak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy