Reklama

Ewa Gawryluk: Dopisuje mi szczęście

"Ewka - Niagara seksu" - tak mówił o niej Edward Dziewoński. Dziś ma 50 lat i zachwyca widzów nie tylko urodą, ale także talentem. Ewa Gawryluk opowiada o dzieciństwie, początkach kariery, fascynacjach i ludziach, którzy wiele dla niej znaczą.

"Ewka - Niagara seksu" - tak mówił o niej Edward Dziewoński. Dziś ma 50 lat i zachwyca widzów nie tylko urodą, ale także talentem. Ewa Gawryluk opowiada o dzieciństwie, początkach kariery, fascynacjach i ludziach, którzy wiele dla niej znaczą.
Ewa Gawryluk z pewnością nie wygląda na swoje lata /Andras Szilagyi /MWMedia

Kilka miesięcy temu skończyła pani 50 lat. Dla wielu z nas okrągłe urodziny to dobry moment na podsumowania. Dla pani także?

Ewa Gawryluk: - Media robią takie podsumowania za nas - na ile wyglądamy, jak się zmienialiśmy. Urodziny uświadomiły mi, że otwiera się przede mną coraz mniej drzwi. Jestem jednak bardzo zadowolona z tego, co osiągnęłam. Panuje kult młodości, ważniejszy jest wygląd, a nie doświadczenie. Nie pozostaje mi nic innego, jak przestać się temu dziwić i to zaakceptować.

Czyżby kryzys?

Reklama

- Ależ nie, kryzys "wieku średniego" miałam z okazji 35. urodzin. (śmiech) Może dlatego pięćdziesiątka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Osiągnęłam tyle, ile mogłam, a innych rzeczy nie przeskoczę.

Z czego jest pani najbardziej dumna?

- Chciałam studiować, skończyć szkołę filmową, zrobić dyplom, utrzymywać się z zawodu, który kocham. To wszystko mi się udało. Mam rodzinę, którą zawsze chciałam mieć. Kochającego męża, fajną córkę. Jestem zdrowa i nadal dostaję propozycje zawodowe. Czego oczekiwać więcej?

Była pani prymuską, z ręką wiecznie podniesioną do góry, czy urwisem z temperamentem?

- Miałam wiele koleżanek i kolegów. Wszędzie było mnie pełno, trudno było nade mną zapanować. Wpadałam w różne kłopoty: a to złamana noga, ręka, a to przepadałam na pół dnia i nie można było mnie znaleźć. Uczyłam się jednak chętnie i dobrze, a rodzice nie musieli pojawiać się w szkole na dywaniku.

Z pani rodzinnego Miastka jest daleko do dobrego teatru, tym bardziej do szkoły filmowej. Co takiego się stało, że zdecydowała się pani studiować aktorstwo?

- Myślę, że brak świadomości, który powoduje, że nie wiemy, czego się obawiać. (śmiech) W IV klasie liceum koleżanka przyznała, że myśli o zdawaniu do szkoły aktorskiej. Spojrzałam na nią jak na istotę z innej planety. To było dla mnie nierealne, zbyt odległe. Myślałam o medycynie, politologii - poważnych kierunkach. Powoli zaczęłam rozmyślać o aktorstwie, które wydawało się "kwiatem" pośród innych propozycji zawodowych. I mimo że zupełnie nie wiedziałam, na co się decyduję, złożyłam papiery do szkoły teatralnej w Warszawie.

Pani decyzja zaskoczyła rodziców?

- Podeszli to tego sceptycznie, bez wiary w moje umiejętności. I nie pomylili się. Zostałam odrzucona po pierwszym etapie. W ostatnim momencie udało mi się złożyć papiery na pedagogikę specjalną w Słupsku, gdzie studiowałam przez rok. Tym większe było ich zdziwienie, gdy po roku zadzwoniłam, że dostałam się do szkoły filmowej w Łodzi. Uznałam, że skoro w Warszawie mnie nie chcą, to pojadę do Łodzi.

Czas studiów w Łodzi to ekscytujący okres w pani życiu?

- Jak najbardziej. Wszystko było nowe. Mieliśmy mnóstwo zajęć, ponad 60 godz. tygodniowo, z sobotami włącznie. Nie było mowy o typowym życiu studenckim.

To wtedy zaczęła pani odnosić pierwsze sukcesy.

- W wakacje, tuż po dostaniu się na studia, pracowałam w Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi. Myłam schody. Odbywało się to w ramach obowiązkowych praktyk studenckich: dziewczyny od 6 rano sprzątały, chłopcy pracowali w warsztatach, przygotowując rekwizyty. Po pracy chodziliśmy do baru "Tramwaj". I właśnie tam wypatrzyli mnie reżyserzy castingowi. Dzięki temu w 1987 r. statystowałam w filmie Krzysztofa Nowaka-Tyszowieckiego "Co lubią tygrysy", potem u Wojciecha J. Hasa w "Niezwykłej podróży Baltazara Kobera". Tak więc od mojego pierwszego spotkania z kamerą minęło 30 lat! W trakcie studiów grałam główne role w filmach "Dziecko szczęścia", "Wiatraki z Ranley" i w polsko-amerykańskiej produkcji "Szuler" Adka Drabińskiego. Debiutował tam świetny amerykański aktor Philip Seymour Hoffman.

Na planach filmowych zarobiła pani pierwsze pieniądze?

- Nie, na wykopkach. We wrześniu jeździło się na nie całymi szkołami. Bez względu na pogodę, przez dwa tygodnie zbieraliśmy w polu kartofle. Oszczędzałam na magnetofon Grundig, a pierwszą kasetą, jaką kupiłam za własne pieniądze, była "Błękitna rapsodia" Gershwina.

"Ewka - Niagara seksu" - tak mówił o Pani Edward Dziewoński. Zawsze czuła się pani piękna?

- Nie, broń Boże! Przez całe lata byłam chuda, malutka, obcięta na krótko - typ chłopczycy. Gdy zaczęłam studiować, przytyłam i stałam się, jak na moje warunki, gruba - jestem drobnokoścista. Nie myślałam o sobie, że jestem atrakcyjna, seksowna.

Dziś oglądamy panią w serialach "Na Wspólnej" i "Pierwsza miłość". Czuje się pani spełniona zawodowo?

- Dopisuje mi szczęście. Zwykle aktorki po czterdziestce mają zdecydowanie mniej ról do grania.

W "Na Wspólnej" jest pani od 15 lat. Rola wciąż panią ciekawi?

- Oczywiście. Gramy z różnymi partnerami, w różnych obiektach, scenariusz nas zaskakuje.

Oboje z mężem Waldemarem Błaszczykiem jesteście aktorami. Bywa, że ze sobą rywalizujecie?

- Mamy zbliżony gust. Podobają nam się podobne filmy, rodzaj gry, aktorzy. Nie musimy bronić swoich racji i nie ma między nami rywalizacji. Wiemy, jaki jest polski rynek, dlatego cieszymy się, gdy któreś z nas dostaje ciekawe zawodowe propozycje.

Raz zdarzyło się wam zagrać razem w "Na Wspólnej".

- To było dosyć nietypowe odczucie. Trudno nam było spojrzeć sobie w oczy i zagrać wiarygodnie.

Jak spędza pani czas wolny? Ma pani pasje, hobby?

- Z wiekiem coraz więcej rzeczy mnie cieszy. Uwielbiam podróżować, zwiedzać. Gdy wyruszam w jakieś nowe miejsce, to czytam wszystko, co tylko możliwe, na dany temat. Ale lubię także sama spędzać czas w domu, gdzie zawsze jest coś do zrobienia: ogródek, koty, gotowanie. Lubię dobre seriale, sporo czytam. Moją pasją jest gotowanie, mam całą półkę książek kucharskich. Na szczęście lubię także chodzić na siłownię, więc smaczna kuchnia nie odbija się na mojej sylwetce.

Jakie produkcje uważa dziś pani za najbardziej udane i ważne w swojej karierze?

- Jestem samokrytyczna. Jeśli już oglądam siebie na ekranie, to po bardzo długim czasie, najlepiej z dystansu 10-20 lat. Od ról bardziej doceniam to, że miałam szansę pracować i uczyć się od najlepszych. Nikt mi tego nie zabierze. Edward Dziewoński - cudowny człowiek, wprowadzający wspaniałą atmosferę. Danuta Szaflarska. Erwin Axer. Wiesław Michnikowski. Gustaw Holoubek. Jan Łomnicki, który zaprosił mnie do udziału w serialu "Dom". To ludzie, o których się nie zapomina. Mówi się: "Takich ludzi już nie będzie". I coś w tym powiedzeniu jest!

Rozmawiała Edyta Karczewska-Madej.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Ewa Gawryluk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy