Reklama

Ewa Drzyzga: Odzywa się we mnie belferski instynkt

Twierdzi, że wykonuje pracę, dzięki której frunie. Dlatego w każdym programie Ewa Drzyzga daje z siebie wszystko. Tak będzie i teraz, w premierowym "36,6°C", który rusza w sobotę, 1 kwietnia, na antenie TVN. I to wcale nie jest primaaprilisowy żart!

Twierdzi, że wykonuje pracę, dzięki której frunie. Dlatego w każdym programie Ewa Drzyzga daje z siebie wszystko. Tak będzie i teraz, w premierowym "36,6°C", który rusza w sobotę, 1 kwietnia, na antenie TVN. I to wcale nie jest primaaprilisowy żart!
Ewa Drzyzga lubi zawodowe wyzwania /AKPA

"36,6°C" to medyczny talk-show, w którym Ewa Drzyzga rozmawia o zdrowiu z zaproszonymi do studia gośćmi: wybitnymi, często światowej sławy lekarzami oraz pacjentami.

Dlaczego przesiadła się pani z rollercoastera pod nazwą "Rozmowy w toku", do wolniejszej kolejki, może wręcz ciuchci - "36,6°C"?

- No, nie wiem, czy wolniejszej. Zabieram w tę podróż lekarzy i pacjentów! Są tacy, którzy mówią: "To dopiero się zacznie!". Inni ostrzegają: "Ludzie będą pisać o swoich chorobach. Zobaczysz, usłyszysz wszystko, czego lekarze wysłuchują w gabinetach!".

Czyli emocji nie zabraknie! Ale będą tylko raz w tygodniu, a nie pięć razy, jak "Rozmowy...". Czego pani najbardziej nie lubiła w swoim poprzednim programie?

- Nie zgadnie pani... Niedospania! Magazyn medyczny "36,6°C" przygotowuję w ciągu dnia, a do tej pory nie było "zmiłuj". 5-dniowa emisja była wymagająca, często pracowałam do ostatniej chwili, czyli także w nocy. Jeszcze coś czytałam, coś poprawiałam albo pisałam od nowa, bo ktoś nie mógł dojechać albo właśnie dostał pracę i nie mógł wziąć urlopu, a to bohaterka urodziła itp.

Reklama

Nie wkurzały pani głosy, że historie są ustawiane?

- Nieraz pytano mnie, nawet moi koledzy w "Dzień Dobry TVN": "Skąd bierzesz tych swoich gości?". Po takim pytaniu zawsze biorę głęboki oddech. Rozejrzyjcie się wokół siebie! Czasem po emisji znajomi mówili zdziwieni: "Moja sąsiadka była u ciebie w programie. Wiesz, nie wiedziałam, że tam u nich się takie rzeczy dzieją".

Bo życie pisze niewiarygodne scenariusze...

- TVN ma kilka programów typu docusoap [telenowele dokumentalne - np. "Szkoła", "Szpital", red.], w których statyści grają wymyślone sytuacje. Może dlatego trudno uwierzyć, że w "Rozmowach..." historie były prawdziwe. Ale przysięgam, były! Ja tego nie reżyserowałam. Moi bohaterowie ufali specjalistom, od których dostawali pomoc, i mnie jako prowadzącej. Wiedzieli, że zrobię wszystko, żeby nie przekroczyć granicy intymności.

Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji parokrotnie nałożyła karę na program, np. za wulgarne treści.

- Przede wszystkim dlatego, że nie były wystarczająco dokładnie "wypikane". Ale tych przekleństw nie dało się uniknąć. Jak miałabym to zrobić? Przerywać komuś wypowiedź, upominając co chwilę? Oczywiście, zdarzało się, że w czasie nagrania prosiłam o uspokojenie, ale każąc zmienić sposób mówienia, zmieniłabym przekaz mojego gościa. Inny przykład dotyczył osób wychodzących z nałogu narkotykowego. Przyszły, żeby opowiedzieć o tym, jak narkotyki niszczą. Szczerze opisywały swoją początkową fascynację opiatami, dopalaczami, ale potem podawały przykłady straconych szans. Wystarczyło obejrzeć cały program, łącznie z komentarzem eksperta. Takie programy zawsze powstawały po to, żeby przestrzegać przed nałogiem.

Jest nadzieja, że w "36,6°C" nie będzie takich pułapek.

- Gościmy lekarzy i ich pacjentów. Widzowie zobaczą reportaż z kliniki, w której pracuje zaproszony specjalista. W studiu porozmawiam z nim o blaskach i cieniach jego pracy. Poznamy też pacjentów, którzy opowiedzą o swojej walce z chorobą.

Ale temat nie będzie dotknięty tylko po wierzchu?

- Chciałabym móc zgłębiać dane zagadnienia bez końca, ale mam świadomość, że program ma tylko godzinę. Musimy pamiętać, że jest to telewizja, która rządzi się swoimi prawami. Postaramy się wykorzystać jak najlepiej nowoczesne technologie, żeby w przystępny i czytelny sposób mówić o sprawach skomplikowanych, które dotyczą naszego zdrowia. Postaram się zachęcić widzów, żeby bardziej niż "dr. Google’owi", ufali swojemu lekarzowi z realu. Będziemy stawiać na kontakt z doktorem, który interesuje się pacjentem, poświęca mu swój czas i tłumaczy. Wiem, że to nie jest proste, zwłaszcza kiedy brakuje specjalistów, a chorych nie ubywa, ale jest to możliwe i będę się tego trzymać.

"36,6°C" to program popularno-naukowy, co oznacza dużą wiedzę, jednak podaną prostym językiem. Jak sobie pani z tym radzi?

- Targuję się o to z naszymi konsultantami. Mówią po swojemu, medycznym żargonem. Pytam: "A nie można by tak tego powiedzieć?". "Nie można!" - słyszę. "To może tak?" - drążę. "No nie do końca". I wtedy błagam, żeby sobie wyobrazili, że mówią do pacjenta, który słyszy o tym po raz pierwszy w życiu. Ta bitwa kończy się kompromisem, ale lepiej nie mówić, ile takie targi zajmują czasu.

Dlaczego zajęła się pani medycyną, a nie na przykład... kwiatami?

- (śmiech) Bo ogrodami zajmuje się już Maja Popielarska. Po prostu dostałam taką propozycję. Pomyślałam: "Medycyna? Właściwie czemu nie!".

A może dlatego, że pani mama jest pielęgniarką?

- Moja mama pracowała i z chirurgiem na sali operacyjnej, i w gabinecie zabiegowym, a teraz jeszcze porusza się nieźle w "eWUŚ-ach" oraz innych systemach komputerowych. Jest pielęgniarką starej daty, czyli wszechstronną. I bardzo energiczną - dawno przeszła na emeryturę, a na przykład dzisiaj zastępuje w pracy koleżankę. Medycyna była obecna w moim domu, bo bywali u nas znajomi lekarze, były opowieści mamy z pracy, co jednak nie znaczy, że mam w tej dziedzinie kwalifikacje. Ciągle czytam, uczę się, poznaję, rozmawiam z fachowcami.

Zrobiła pani sobie jakiś "reset" między jednym programem a drugim? Był listopad, więc może zdecydowała się pani na jakiś ciepły kraj?

- Był taki pomysł, ale okazało się, że to jest akurat dobry czas, żeby... przygotować się do nowego programu. Mój mąż [Marcin Borowski, też dziennikarz - red.] wysyłał mnie za granicę, ale bez niego, bez dzieci - przecież trwał rok szkolny - jakoś nie mogłam się zebrać. Nie pojechałam.

Błąd!

- Wiem. Lekarz pewnie by mi zalecił wyjazd. Nie ma co żałować, widocznie tak miało być.

Teraz ma pani więcej czasu dla dzieci, jest pani częściej w domu?

- Tak! I rodzina się do tego przyzwyczaiła. Kiedyś musiałam pójść w niedzielę na próbę programu do studia. Ignacy [11-letni syn Ewy - red.] oburzył się: "Nie wolno chodzić w niedzielę do pracy!". Musiałam się tłumaczyć, że lekarz, strażak, radiowiec itp. też pracują w niedziele i święta. Na szczęście w rozmowę włączył się starszy syn, Staś: "Daj spokój, mama miała teraz wolne, więc niech już do tej pracy sobie pójdzie...". I tak dostałam pozwolenie!

Nawet synowie czują, że ta praca panią uszczęśliwia.

- Czasami chodzę do szkół na spotkania z młodymi ludźmi. Zawsze im wtedy mówię - najwyraźniej odzywa się we mnie belferski instynkt - żeby postarali się znaleźć sobie coś, co robiliby z pasją, i przynajmniej tego się uczyli, żeby potem mieć komfort wyboru zawodu. Jestem szczęściarą, bo trafiła mi się praca, która niesie, dzięki której frunę.

Mało brakowało, a zostałaby pani rusycystką w szkole.

- A może to też byłoby fajne?! Idąc na zajęcia z młodzieżą, jestem taka podekscytowana. Młodzi ludzie mają otwarte umysły, kontakt z nimi jest jak przetaczanie krwi.

Podobno lubi pani grać z chłopcami w gry planszowe. Jakie?

- Tony tych gier są w domu, czasem proponuję, żeby część z nich komuś oddać, ale synowie nie pozwalają. Ostatnio graliśmy w "Creationary" - grę z klocków lego, wcale niełatwą. Czasem lubimy pograć w karty, na przykład w makao albo w tysiąca, a niekiedy i w wojnę.

Skoro nie poleżała pani na plaży w jakimś ciepłym kraju, to może odpoczęła pani trochę w domu?

- O, tak! O godzinie 21.00 mogłam być już w łóżku! Genialne! Potrzebne mi to było. I przyszło w dobrym czasie.

Rozmawiała Bożena Chodyniecka

Ewa Drzyzga urodziła się 1 XII 1967 r. w Krakowie. Jest absolwentką filologii rosyjskiej w krakowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej im. Komisji Edukacji Narodowej. W 1990 roku rozpoczęła pracę w nowo powstałej stacji radiowej RMF FM, gdzie m.in. przygotowywała poranne serwisy informacyjne. W 2000 roku została prowadzącą "Rozmowy w toku". Jej mężem jest dziennikarz Marcin Borowski, z którym ma dwóch synów: Stanisława (ur. 2004) i Ignacego (ur. 2006).

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Ewa Drzyzga
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy