Reklama

Elżbieta Jaworowicz: Czas nas uczy pokory

- Wiem, że mój program dociera do ludzkich serc. Świadczą o tym reakcje widzów – przyznaje Elżbieta Jaworowicz. Autorka „Sprawy dla reportera” opowiada nam o początkach swojej telewizyjnej kariery. Zdradza też receptę na bycie w formie i plany zawodowe po ustaniu pandemii.

- Wiem, że mój program dociera do ludzkich serc. Świadczą o tym reakcje widzów – przyznaje Elżbieta Jaworowicz. Autorka „Sprawy dla reportera” opowiada nam o początkach swojej telewizyjnej kariery. Zdradza też receptę na bycie w formie i plany zawodowe po ustaniu pandemii.
Elżbieta Jaworowicz /Andras Szialgyi /MWMedia

Czy wie już pani, jakie problemy wynikną z pandemii koronawirusa dla przyszłych bohaterów "Sprawy dla reportera"? 

Elżbieta Jaworowicz:
- Na razie nie docierają do nas takie sygnały. Mamy przerwę w nagraniach, bardzo dla nas trudną, ponieważ czyjeś życie lub śmierć nie będą czekać na ustanie epidemii. Żeby zdążyć z pomocą na czas, emitujemy obecnie reportaże, które nagrałam przed wprowadzeniem obostrzeń. Niedawno pokazaliśmy dramatyczną historię chorego na zanik mięśni Wojtusia Howisa. Ten 1,5-roczny chłopczyk nie może oddychać bez respiratora, a jedyną szansą na uratowanie życia jest zebranie 9 milionów złotych na najdroższy lek na świecie, który naprawi uszkodzony gen (SMN1). Wojtuś musi przyjąć ten środek przed ukończeniem drugiego roku życia, więc ma bardzo mało czasu. Dlatego cieszę się, że reakcja widzów po programie była wspaniała i hojna.

Reklama

Od czego, pani zdaniem, zależy siła oddziaływania na widownię?

- Sądzę, że mój program dociera do ludzkich serc głównie dzięki reportażom. Gdyby ich nie było, to wszelkie komentarze, nawet te najmądrzejsze i błyskotliwe, nie zmieniłyby faktu, że byłyby to tylko słowa. Dopiero nasze myśli i rady zastosowane w udokumentowanych przypadkach, mają oddziaływanie, skutek oraz moc. Do redakcji "Sprawy dla  reportera" wpływa co dnia setka zgłoszeń.

Do kogo w pierwszej kolejności pojedzie pani po ustaniu pandemii? 

- Zacznę od najbliższej okolicy. Ruszę m.in. do sprawy na warszawskiej Woli, gdzie pewna znana aktorka straciła pieniądze przez nieuczciwego dewelopera. Mieszkanie, za które zapłaciła, przejął syndyk masy upadłościowej, bo deweloper ogłosił upadłość i siedzi teraz w więzieniu.

Czego nauczył panią program?

- Przede wszystkim pokory wobec faktu, że tak do końca nie jesteśmy kowalami własnego losu. Między powodzeniem a porażką, bogactwem a biedą, młodością a starością jest wąska, krótka i nikła linia. Nie wiemy, co nas czeka. Kiedyś bardzo chciałam się zbliżyć do świata pięknego, wesołego i frywolnego. Jednak zawsze miałam  jakąś dziwną skłonność  do przekraczania smugi cienia w życiu człowieka. Być może odziedziczyłam ją w genach. Jeden z moich pierwszych czarno-białych reportaży, nagrany na 16-milimetrowej taśmie do programu młodzieżowego, opowiadał o domu pomocy społecznej na warszawskim Powiślu. Był maj, a ja szłam do miejsca, gdzie na dużej  sali leżały staruszki, osoby terminalnie chore. Jedna z nich zaśpiewała mi piosenkę, którą pamiętam do dziś.

Nie bała się pani, że takie doświadczenia będą obciążać psychikę?

- Nie. Ktoś mądry nauczył mnie, że nie mam płakać, tylko znaleźć takie środki wyrazu, które wpływałyby na odbiorców w konkretnym, najlepiej dobrym celu. Bardzo zależało mi na znalezieniu narracji, która pozwoliłaby idealnie przekazać treści w słowach, obrazie i muzyce, ponieważ dopiero połączenie tych trzech żywiołów ma najsilniejszy wpływ na widza. Z tego powodu, będąc już absolwentką podyplomowego dziennikarstwa, złożyłam papiery do Szkoły Filmowej w Łodzi. Wiedzę, którą tam zdobyłam, zaczęłam wykorzystywać w praktyce, m.in. w reportażach o tzw. chłoporobotnikach i o dróżniczce marzącej o innym życiu. Nie jeździłam do artystów. Najbardziej fascynowało mnie życie zwykłych ludzi.

Co sprawiło, że postanowiła pani zostać dziennikarką?

- W latach 80. jedyną szansą na pozostanie w Warszawie były dla mnie studia podyplomowe w Instytucie Dziennikarstwa UW, gdzie później wygrałam konkurs organizowany przez Telewizyjny Ekran Młodych. W ten sposób znalazłam się w telewizji i powolutku, zaczynając od dokumentacji programów pani Bożeny Walter, uczyłam się w praktyce mojego zawodu. Taką naukę od podstaw polecam wszystkim adeptom sztuki telewizyjnej.

Z czym miała pani największe trudności, występując na wizji?

- Miałam wrażenie, że jąkam się i nie potrafię tak szybko sformułować myśli, jak chcę. Zachwycałam się Bogusławem Kaczyńskim, który mówił tak, jakby czytał. Zanim nauczyłam się tej sztuki, upłynęło wiele lat.

Stworzyła pani autorski program interwencyjny, który okazał się fenomenem telewizyjnym. Spodziewała się pani takiego sukcesu?

- Ależ skąd! "Sprawa dla reportera" wykiełkowała z ludzkich historii, które dokumentowałam w programie młodzieżowym. Tytuł mojego programu był przypadkowy, a konwencja zupełnie inna niż dziś. Zresztą ona kształtowała się powoli. Przez długi czas byłam tylko wydawcą i robiłam tzw. dokrętki filmowe. Prowadzącymi byli Andrzej Krzysztof Wróblewski, a czasem Jacek Maziarski.

Czy jest coś, co zabrała pani "Sprawa dla reportera"?

- Kiedyś na lotnisku Okęcie spotkałam Krzysztofa Zanussiego. Leciałam na zdjęcia  do Szczecina. Czekając na samolot, zaczęłam narzekać, jak to straszną mamy robotę, że tak ciągle w biegu. Posłuchał mnie i powiedział: "A co byśmy lepszego w życiu robili?". Miał rację. A teraz, gdy koronawirus unieruchomił nas w domach, los pokazuje, że jednak lepiej jest być w ciągłym ruchu, jak, nie przymierzając, bieguni z Olgi Tokarczuk, którzy "zło oswajają ruchem" - i zwyciężają!

Jak relaksuje się pani po pracy?

- Do niedawna chodziłam dwa razy w tygodniu na treningi. Wysiłek fizyczny, jak się człowiek porządnie wypoci, bardzo dobrze wpływa na ciało oraz umysł.

Czy to właśnie sport jest pani receptą na niezmiennie młody i piękny wygląd?

- Dziękuję za miłe słowa, rzeczywiście nie mam, odpukać, większych kłopotów ze zdrowiem. Od najmłodszych lat uprawiam sport. Grałam  m.in. w koszykówkę i jeździłam na obozy sportowe. Staram się prowadzić zdrowy tryb życia. Prawie nie jem mięsa, a moja kuchnia oparta jest na warzywach. Bardzo lubię gotować, a najlepiej wychodzą mi dania śródziemnomorskie i azjatyckie.

Czego życzyłaby sobie pani na przyszłość?

- W dobie koronawirusa, który niespodziewanie wyrwał się jak ten dżin z butelki, życzę sobie i wszystkim czytelnikom, by byli zdrowi. Miejmy nadzieję, że ludzkość zwycięży to straszne monstrum!

Dorota Czerwińska

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Elżbieta Jaworowicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy