Dorota Gawryluk: Prawicowa feministka

Dorota Gawryluk /A. Szilagyi /MWMedia

Dla dziennikarki „Wydarzeń” Wielkanoc to wyjątkowy okres. Zwłaszcza pod względem duchowym. Dorota Gawryluk opowiedziała o przygotowaniach do świąt i zwyczajach, które stara się celebrować wraz z rodziną. Wytłumaczyła również, w jaki sposób zażegnuje konflikty w swoim małżeństwie. Gwiazda odsłoniła także kulisy pracy w telewizji i przedstawia receptę na poprawę sytuacji kobiet.

Jak wygląda pani typowy dzień?

Dorota Gawryluk: - Bez względu na to, czy prowadzę "Wydarzenia", czy też nie, staram się w podobny sposób układać rozkład dnia. Rutyna sprawia mi przyjemność i daje poczucie bezpieczeństwa. Zazwyczaj wstaję o godzinie 6 rano, wiozę córkę do przedszkola i jadę na swoje zajęcia sportowe. O godz. 9 jestem w pracy i przygotowuję się do kolegium redakcyjnego - czytam gazety, śledzę informacje w internecie. Pół godziny później zaczynamy planować wydanie. Po zakończeniu spotkania reporterzy się rozjeżdżają, a ja mam chwilę dla siebie. Wracam do czytania gazet, przygotowuję tematy, sprawdzam, szukam, dociekam. Taka typowa dziennikarska praca. Resztę widzicie państwo na ekranach telewizorów.

Kto decyduje, które tematy i w jaki sposób przedstawicie?

- Dyskutujemy o tym na kolegiach. Zwykle zgadzamy się co do wyboru informacji. Jeśli się spieramy, to o sposób ich przedstawienia. Na przykład, kogo poprosić o komentarz przed kamerą.

A jeśli wasze informacje różnią się od tego, co podają inni?

- Nawet jeśli reporter przywiezie materiał, z którego wynika co innego, niż podają konkurencyjne media, to ja wierzę swojemu reporterowi. Znamy się od wielu lat. Tworzymy zgrany zespół, ufamy sobie.

Są materiały, na których emisję się pani nie zgadza?

Reklama

- Tak. W przypadku, gdy nie da się sprawdzić ich wiarygodności. Było ostatnio kilka takich informacji. Kontrowersyjnych. Dotyczących na przykład bezpieczeństwa prezydenta. Sprawdzaliśmy ich prawdziwość, a ponieważ się nie potwierdziły, my o nich nie mówiliśmy. Inni - tak.

Bywa, że politycy chcą wam coś narzucić?

- Nie. Myślę, że boją się naciskać. Ale czasem, gdy występują w jednym z naszych programów, to zdarza się, że już po zakończeniu emisji sugerują ciekawe rzeczy. Jeśli temat jest interesujący, to się nim zajmujemy. Przecież politycy właśnie po to są, by interweniować w ważnych przypadkach. Z tego powodu uważam, że kontakt z nimi nie zawsze jest toksyczny.

Trudno dziś tworzyć program, który pełni funkcję informacyjną i jest apolityczny?

- Zawsze było ciężko i pewnie nadal będzie. Wszyscy mamy swoje opinie i czasem trzeba się powstrzymać przed naświetleniem tematu ze swojego punktu widzenia. Staramy się dawać równą szansę wszystkim. Tak, by mogli się u nas wypowiedzieć. Nie stajemy po żadnej ze stron konfliktu.

Niektórzy dziennikarze jednoznacznie deklarują swoje poglądy polityczne...

- I dobrze. To świadczy o braku ich hipokryzji. Ja też się wypowiadam w kwestiach światopoglądowych. Ale to nie znaczy, że później, zapraszając do studia osobę o innych poglądach, nie daję jej dojść do głosu. W pracy jestem dziennikarką, czyli kimś obiektywnym, a po wyjściu z redakcji mogę robić, co chcę. Na przykład wyraźnie wygłaszać swoje zdanie. Na dowolny temat.

Niedawno ruszył nowy cykl "Dorota Gawryluk zaprasza". Skąd się wziął pomysł na niego?

- Od dawna dojrzewała we mnie myśl, by stworzyć program, za który będę w całości odpowiedzialna. Zaproponować widzom szersze spojrzenie na to, co dzieje się wokół nas. Stworzyć miejsce debaty i wymiany argumentów na tematy, którymi żyją Polacy. I to nie tylko polityczne, ale też społeczne. Dać wszystkim stronom
sporu, od prawa do lewa, możliwość wypowiedzenia się, skonfrontowania. Bo dziś rządzi fragmentaryczność. Chciałabym, by u mnie spotykali się wszyscy. Polsat jest miejscem otwartych drzwi. Nie zamykamy się. Uważam, że jeśli ktoś ma jakieś poglądy, to one mają jakieś źródło, podstawy i właśnie tego chciałabym się dowiedzieć. "Dorota Gawryluk zaprasza" ma być miejscem sporu, ale na argumenty, nie na pyskówkę.

Da się?

- Mam nadzieję, że goście sami się zdyscyplinują, bo będą mieć świadomość, że program oferuje im szansę pokazania się z merytorycznej, a nie kłótliwej strony. Nie jako krzykaczy, ale ludzi, którzy potrafią merytorycznie dyskutować. Moja rola będzie dyscyplinująca.

A jak zaczną się przekrzykiwać?

- To trzeba im przerwać. I tyle.

Czy na święta tonujecie tematy?

- Życie trochę zwalnia, więc mniej jest w tym czasie złych informacji. Ale zdarzają się i wtedy o nich mówimy. Nie pomijamy tematów ze względu na daty w kalendarzu.

Bycie rozpoznawalną ułatwia pani życie?


- Nie wiem, bo ja nie mam czasu na takie rzeczy.

Nie jest pani inaczej traktowana? Na przykład w sklepie?

- Mieszkam pod Warszawą w małej społeczności, gdzie wszyscy się znają. I to, że pani sprzedawczyni jest dla mnie miła, wynika z faktu, że zna mnie od wielu lat, a nie dlatego, że pracuję w telewizji. Dobre kontakty z innymi ludźmi ułatwiają życie.

Sąsiedzi podrzucają pani ważne tematy?

- Bywa tak. Jeśli ktoś mnie zatrzymuje i chce coś opowiedzieć, staram się go wysłuchać. Oczywiście nie zawsze mogę pomóc, ale czasem na przykład przekazuję sprawę do kolegów z "Interwencji" i oni przejmują pałeczkę. Tak właśnie, nota bene, powstał ten program. Z powodu widzów, którzy się do nas zgłaszali. Niestety, dla wielu osób telewizja jest ostatnią instancją.

Mówi pani o sobie: prawicowa feministka. Co ma pani na myśli?

- Z mojego punktu widzenia, to ktoś, kto hołduje tradycyjnym wartościom, ale walczy też o równość płci. Bo nie tylko ludzie o lewicowych poglądach chcieliby wcielić w życie tę ideę. Wydaje mi się, że ta sfera została wręcz zagarnięta przez lewicę. Mówiąc wprost: to, że jestem przeciwniczką aborcji, nie oznacza, że jestem przeciw równouprawnieniu kobiet i walce o ich prawa. To się nie wyklucza. Chciałabym, by kobiety zarabiały więcej. Można być konserwatystą, jeśli chodzi o światopogląd i jednocześnie walczyć o nowoczesne postulaty. Co mam na myśli?

- Jest kilka obszarów, które, moim zdaniem, wymagają naprawy. Na przykład sprawa nierównych płac czy awansów. Ważna jest też kwestia powrotu do zawodu po urodzeniu dziecka, czyli żłobków, przedszkoli. Systemowej opieki. Zaoferowania młodym matkom szansy, by odnalazły się na rynku pracy. Kobiety mają dużo mniej czasu, by się rozwijać. Jeśli otrzymałby wsparcie, mogłyby to wreszcie robić. Choć i tak uważam, że obecnie świetnie sobie dają radę. Podsumowując: jest o co walczyć i niekoniecznie trzeba to robić na lewicowych marszach.

Jesteśmy bardzo podzielonym społeczeństwem, brakuje miejsca na dialog...


- Uważam, że zmuszanie katolików do dyskusji na temat ich wiary jest co najmniej nieetyczne. I nie powinno mieć miejsca. Co innego, jeśli mówimy o poglądach. Nikt nikogo nie może zmuszać, by przejął jego światopogląd. Na szczęście. Bycie katolikiem to wybór. Najważniejsze jest to, by dyskutować, nie wolno zamykać się na poglądy innych. Jeśli ktoś myśli inaczej, na pewno z czegoś to wynika. Warto go poznać i wysłuchać. Nie można z góry zakładać różnych rzeczy, bo wówczas zaczynamy się nawzajem obrażać. Myślę, że zawsze jest jakaś wspólna przestrzeń. Może minimalna. Ale na pewno jest. Poza tym, to że mamy inne poglądy, nie oznacza, że się nie polubimy. Choć zdarza się, że różnice prowadzą do nienawiści i agresji, a to jest bardzo złe.

Może Wielkanoc będzie czasem pojednania?

- Mam taką nadzieję.

Jak zamierza ją pani spędzić?


- Z rodziną. To bardzo radosne święto. Najpiękniejsze w mojej religii - Chrystus wygrał, pokonał zło. Jest się z czego radować. Dlatego staram się, by to nie był tylko suto zastawiony stół, ale przede wszystkim przeżycie duchowe. Mówię: staram się, bo to nie jest łatwe. Zmartwychwstanie to odrodzenie i ja też próbuję odnowić siebie. Stać się lepszą osobą. Żyć inaczej. Mam bardzo konkretne wymagania. Od siebie, rzecz jasna.

I tak zapytam o prozę życia: co koniecznie musi się pojawić u pani na stole?

- Jajka, chrzan, klasyczna sałatka warzywna. Do tego słodkości - babka piaskowa. Nie szykuję tego sama, cała rodzina mi pomaga. Wszystko w tym czasie robimy wspólnie. Jedyną tradycją, którą omijamy szerokim łukiem, jest śmigus dyngus. Nie lubię oblewania się wodą. Zwłaszcza zimną.

Inne aktywności?

- Sport oczywiście. Korzystamy z tego, że jest wiosna: biegamy, spacerujemy. Nasza córeczka Marysia jest dziewczynką, która uwielbia ruch, a my staramy się dotrzymać jej kroku.

Jest idealnie?

- Nie zawsze. Często mówię to, co myślę, a potem tego żałuję. A najgorsze jest to, że nie potrafię przeprosić. Nie przechodzi mi to słowo przez gardło. Jeśli już czuję się winna, to przepraszam gestami. Na przykład piekę ciasto. Cały czas intensywnie nad sobą pracuję, by to zmienić. Staram się na przykład mniej mówić. To pomaga.

Również w relacjach z mężem?

- Małżeństwo to bardzo poważna sprawa. Nie na chwilę, tylko na zawsze. Staram się pracować nad związkiem. Jeśli odpowiedzialnie podchodzi się do zobowiązań, to potem tak samo podchodzi się do kryzysu. Nie jak do czegoś, co definitywnie kończy miłość, ale jak do przejściowych problemów. Jesteśmy razem ponad 25 lat. Wszyscy myślą, że już się "dotarliśmy", a tu pojawiają się kolejne kłopoty, o jakich wcześniej nawet człowiekowi się nie śniło. Na tym polega przysięga, że próbuje się to naprawić. Pod warunkiem, że dwie osoby się rozumieją.
U nas to działa, mamy szczęście. Podobnie myślimy, mamy ten sam system wartości.

Monika Ustrzycka


Kurier TV
Dowiedz się więcej na temat: Dorota Gawryluk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy