Reklama

"Do popularności przyzwyczaiłem się"

Tomasz Kot (rocznik 1977), pomimo młodego wieku jest już doświadczonym aktorem. Od 17. roku życia występuje bowiem na teatralnych deskach, a jedyną jego przerwą w pracy w teatrze były studia w krakowskiej... Szkole Teatralnej. Od tego czasu mogliśmy oglądać go jako Henryka w "Ślubie" Gombrowicza, czy w roli szekspirowskiego Hamleta. Masową popularność zyskał jednak dzięki roli Ryszarda Riedla, wokalisty Dżemu, w filmie "Skazany na bluesa", w reżyserii Jana Kidawy-Błońskiego. Jego debiutancka kreacja została nagrodzona na festiwalu w Gdyni, aktor był za nią również nominowany do Polskiej Nagrody Filmowej. Później oglądać mogliśmy go w popularnych serialach telewizyjnych: "Niania" i 'Camera Cafe". 26 kwietnia 2006 roku na ekrany kin trafi z kolei animacja "Dżungla", w której Kot podkłada głos pod postać... wiewiórki o imieniu Benek.

Reklama

O początkach swojej kariery, przełomowej, ale jednak tylko roli w "Skazanym na bluesa", oraz nieświadomości swojego talentu komediowego, Tomasz Kot opowiedział w rozmowie z Pawłem Amarowiczem.

Kiedy pan odkrył, że chce się zajmować aktorstwem?

Tomasz Kot: Byłem chyba w drugiej klasie liceum, gdy odkryłem, że w teatrze aktorzy uczą się tekstu i poszedłem do teatru. Nie wiem, co to była za siła. Jakimś cudem poszedłem i zapytałem, czy mogę być na próbach, bo chciałbym zobaczyć, jak się teatr robi. Wtedy dyrektor powiedział, że nie bardzo, ale jest kółko amatorskie i tam się zgłosiłem. I pamiętam, że jak pierwszy raz wystąpiłem, to coś mnie jakby olśniło.

To było tak fascynujące przeżycie, tak niesamowite, jak jakiś narkotyk. Wiedziałem tylko, że chciałbym jeszcze raz tak kiedyś zagrać i gdzieś od tego czasu robiłem wszystko, by do tego dążyć. Byłem szczęśliwym człowiekiem bo dokładnie wiedziałem co chcę robić. Pamiętam, że w liceum były różne wahania: "Może pójdę na te studia, może na te, a tu nie bardzo wiem..." Ja miałem cały czas konkretnie jeden cel.

I tak od razu dostał się pan do zawodowego teatru?

Tomasz Kot: Po prostu dobrze mi szło w teatrze amatorskim. Dyrektor Głomb z teatru w Legnicy bardzo szybko próbował mnie przejąć. Potem niby nieszczęście, bo nie zdałem matury, nie mogłem zdawać do szkoły teatralnej, ale za to dyrektor od razu wziął mnie na etat. Kiedy więc rok później zdałem do szkoły, miałem już na koncie ileś tam premier, łącznie z graniem monodramu. I tak naprawdę jedyna moja przerwa zawodowa, rok czy dwa, to było wtedy, kiedy byłem w szkole teatralnej i nie grałem. Jest to taki paradoks...

Jest pan więc teatralnym "starym wygą"

Tomasz Kot: Mam dość specyficzną sytuację. Jestem młodym aktorem, ale jak na swój wiek mam już duże doświadczenie, bo pierwszy kontrakt w zawodowym teatrze podpisałem mając 17 lat. To nawet ojciec podpisywał za mnie. I nawet dzisiaj, gdy cofam się wstecz, to dziwię się, jak do tego doszło...

Zaczął pan więc regularnie grywać w teatrze...

Tomasz Kot: A potem już poszło płynnie. Bardzo szybko przyszła rola Hamleta, rola Henryka w "Ślubie". To są bardzo ważne role i może dlatego, że je zagrałem tak wcześnie, przestałem mieć jakieś marzenia. Nagle zrozumiałem, że tak naprawdę próbując ze spektaklu na spektakl, dając z siebie wszystko, to prędzej czy później te rzeczy, o których myślimy podświadomie, same do ciebie przyjdą.

Nie mam więc takich projekcji ani wizualizacji, że dążę do jednego celu. Bo wtedy mógłbym nie zauważyć, bądź pominąć inne nadarzające się okazje.

Na przykład rolę w "Skazanym na bluesa". Co panu dała kreacja w tym filmie?

Tomasz Kot: Z tym filmem jest cała historia. Zaczęło sie w 2003 roku, sam film kręciliśmy w 2004 r. W moim życiu wydarzyło się bardzo wiele od tamtego czasu, więc nie może być tak, że ciągle żyję jedną historią, ale był to pierwszy film, debiut - i od razu główna rola. To było dla mnie wielkie wydarzenie, to uczucie bycia na szpicu, bycie tym pierwszym, presja psychiczna: "Czy dam radę, czy nie dam rady?" Było to doświadczenie, które na pewno zaowocowało na przyszłość....

Co było dla pana największym problemem przy tworzeniu postaci Ryszarda Riedla?

Tomasz Kot: Gdziekolwiek nie byłem w Polsce, wszyscy się objawiali jako przyjaciele Ryśka: "Tomek, ja ci coś powiem, ja Ryśka znałem". Już się do tego przyzwyczaiłem. Każdy czuł się wyjątkowo z tą swoją historią, bo kiedyś, gdzieś tam z nim rozmawiał...

W związku z czym ciągle byłem pod stałą obserwacją i to był problem. Poza tym Rysiek zostawił przecież rodzinę. Spotykam się z Golą, żoną Ryśka i mówię: "Cześć, teraz ja będę Ryśkiem". To są ciężkie chwile, trzeba więc umieć unieść to psychicznie.

Czy po roli Ryszarda Riedla nastąpił jakiś przełom w pana karierze?

Tomasz Kot: Oczywiście "Skazany..." to bardzo ważny film i dużo osób go widziało Ale z mojej strony wygląda to tak, że była to kolejna rola do zagrania. Wcześniej w teatrze, czyli dla mniejszego grona widzów, też zmagałem się z różnymi wyzwaniami, czy to był Henryk w "Ślubie", czy Hamlet - to były dla mnie też ważne postaci, i też role.

To nie jest tak, że dla mnie życie liczy się do "Skazanego..." i po "Skazanym...". Nie, dla mnie to była kolejna rola. Tylko że zagrana w filmie i więcej ludzi ją widziało. Z zewnątrz może się wydawać, że to taki punkt graniczny, jakiś moment przejścia. Ja foruję zasadzie: krok po kroku, rola po roli.

Jaki będzie więc następny krok? Jest jakiś reżyser, u którego chciałby pan specjalnie zagrać?

Tomasz Kot: Marek Koterski jest bardzo dobrym reżyserem i bardzo mi pasuje jego kino. Jest wielu ludzi, z którymi sie nie spotkałem, a chętnie bym się spotkał, ale myślę, że na wszystko przyjdzie pora.

Ciąży już panu trochę popularność?

Tomasz Kot: Dla każdego człowieka, który by się znalazł w mojej sytuacji, bądź w sytuacji moich kolegów, - mówię tu o pierwszym roku "popularności" - to byłyby bardzo dziwne rzeczy. Nie bardzo człowiek wie, o co chodzi. Pamiętam moje pierwsze "szoki", kiedy jacyś obcy ludzie na ulicy wiedzieli, jak się nazywam.

Dzisiaj się przyzwyczaiłem. Oczywiście za każdym razem, gdy o tym z kimś rozmawiam, słyszę: "Przecież tego chciałeś!". No tak, tylko jeśli się nawet czegoś takiego chce, to człowiek później nie wie, jakie będą konsekwencje. Ale dobrze, że są w życiu takie tajemnicze, zaskakujące momenty...

Czyli przyzwyczaił się już pan do rozpoznawania na ulicy...

Tomasz Kot: Teraz jakoś z tym funkcjonuję, to przecież nie jest nic złego. Ci ludzie nie chcą mi przecież na złość robić. Czasem to może być uciążliwe, czasem bardzo sympatyczne, ale człowiek się oswaja.

Podam przykład: jak mój brat przyleciał do Polski i wyjechałem po niego na lotnisko, powiedział mi: "Ale się na ciebie wszyscy patrzą!" A już tego w ogóle nie widziałem. Po prostu w pewnym momencie człowiek przestaje zwracać na to uwagę, a może to wchodzi w krew...

Wzrost predestynuje pana do grania ról komediowych. Ciężko było przestawić się po "Skazanym.." na lżejszy, serialowy repertuar?

Tomasz Kot: W trakcie szkoły ciągle grałem różnych poetów, jakichś Kordianów, albo jakichś Hamletów, taki repertuar ostro dramatyczny. a jak tylko skończyłem szkołę, dwie pierwsze premiery to od razu były komedie. Strasznie się bałem, nie wiedziałem zupełnie co się dzieje. Myślałem: "Nigdy w komediach nie grałem, nie nadaję się...".

Ale bardzo szybko w to wszedłem...Czasem jest tak, że ludzie się śmieją, jak ja się wydurniam, a ja się zastanawiam, z czego oni się śmieją, bo mnie to osobiście wcale nie śmieszy. To takie dziwne wrażenie, że coś się robi i mimo twoich wątpliwości i niepewności, to sie jednak sprawdza. Wtedy wyglądam jak klasyczny aktor debil.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tomasz Kot
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy