Reklama

Daniel Olbrychski: Zwolniłem tempo, nie forsuję się, mam święty spokój

Media na Zachodzie nazywały go "słowiańską harfą". Daniel Olbrychski, ulubiony aktor Andrzeja Wajdy i Jerzego Hoffmana, dziś chętnie gra epizodyczne role.

Media na Zachodzie nazywały go "słowiańską harfą". Daniel Olbrychski, ulubiony aktor Andrzeja Wajdy i Jerzego Hoffmana, dziś chętnie gra epizodyczne role.
- Jako nastoletni chłopak marzyłem o byciu mistrzem olimpijskim - mówi Daniel Olbrychski /AKPA

- Wystąpiłem już we wszystkim, w czym można było wystąpić. Role to moje dzieci - powtarza Daniel Olbrychski, aktor świetnie znany nie tylko w Polsce, ale również na Węgrzech, we Francji, Rosji i Hollywood.

Zagrał ok. 200 ról w filmach, serialach i spektaklach Teatru Telewizji, niezliczoną liczbę razy pojawiał się na deskach polskich scen. Jest wielbicielem rodzimych seriali, szczególnie "Rancza", "Rodziny zastępczej", "Daleko od noszy" i "Świata według Kiepskich" - w dwóch ostatnich produkcjach wystąpił gościnnie.

Uważa, że łatwiej zachować młodzieńczy umysł, jeśli ciągle trzeba się czegoś uczyć - może dlatego osiem lat temu, w wieku 65 lat, obronił pracę magisterską na Akademii Teatralnej. Twierdzi też, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa - w każdym razie w dziedzinie aktorstwa.

Reklama

Jesienią zobaczymy pana w najnowszym filmie Filipa Bajona "Kamerdyner" (premiera 21 września). Co pana przekonało, by podjąć się tego zadania?

- Na pewno osoba reżysera, który ma dobrą, odpowiednią rękę do tego typu epickich produkcji, czego przykładem choćby jego słynny "Magnat". Nie gram jednak w tej kaszubskiej sadze, rozgrywającej się w pierwszej połowie XX wieku, jakiejś wielkiej i znaczącej roli. Właściwie epizod, z czego zresztą bardzo się cieszę.

Dlaczego?

- Jestem już na takim etapie życia, że nie lubię zbyt długo przebywać poza domem, męczą mnie podróże, ciągłe pakowanie walizek i noclegi w hotelach. Natomiast niewielkie role dają mi ten komfort, że na planie przebywam krótko, choć jest to dla mnie dość aktywny i pracowity czas. Kiedy gra się epizody, trzeba być maksymalnie skupionym, robić wszystko, by się nie pomylić.

Tego rodzaju aktorstwo to trudna sztuka?

- Mój przyjaciel Zbyszek Cybulski zawsze mi powtarzał - "nigdy nie lekceważ epizodów!". Jeżeli gra się główną rolę, ma się większy psychiczny luz. Jeśli zrobisz coś nie tak w jednej scenie, nadrobisz to z pewnością w drugiej albo trzeciej. Natomiast w epizodzie raczej trudno o korektę i szybkie poprawki. Potkniesz się, zrobisz błąd i już po tobie. (...)

Wiele razy występował pan w międzynarodowych filmach.

- Zagrałem w wielu zagranicznych produkcjach, współpracowałem z amerykańskimi, niemieckimi, francuskimi czy włoskimi reżyserami, ale to Andrzej Wajda, u którego zagrałem najważniejsze role, na zawsze pozostanie dla mnie niedościgłym wzorem. Był fantastyczny, kręcił szybko, miał jasną wizję tego co robi. "Ziemię obiecaną" zrealizowano bodajże w trzy miesiące! Duża w tym również zasługa operatora Edwarda Kłosińskiego. Wcześniej przezornie sprawdził pogodę i kiedy okazało się, że niebawem czekają nas ulewne deszcze, kręciliśmy najpierw sceny w plenerach. (...)

Żałuje pan, że jakaś rola pana ominęła, lub świadomie z niej zrezygnował?

- Kilka z pewnością by się znalazło. W 1976 roku miałem zagrać u Bernardo Bertolucciego razem z Robertem De Niro w "Wieku XX". Zamiast mnie na planie pojawił się jednak Gérard Depardieu. Po latach okazało się, że "Film Polski" - instytucja zajmująca się karierami, a właściwie niedopuszczaniem polskich aktorów do zachodnich produkcji - odpowiedziała reżyserowi, że jestem bardzo zajęty i nie mogę przyjąć jego propozycji. Wcześniej podobną informację uzyskał Volker Schlöndorff, który widział mnie w swoim filmie "Łaska śmierci".

Jeśli mowa o talencie - zanim został pan aktorem, uprawiał pan wiele dyscyplin sportowych. Nie kusiło pana, żeby zostać zawodowcem?

- I to jak! Jako nastoletni chłopak marzyłem o byciu mistrzem olimpijskim, nie wiedziałem jednak tylko, na jakim poletku powinienem rywalizować - w zależności od tego, kto zdobywał medale, zmieniały mi się priorytety. Gdy nasi bokserzy zdobywali złote medale, zacząłem treningi na ringu i przez lata uprawiałem ten szlachetny sport, w którym rywalowi zawsze okazuje się szacunek. Później nastał piękny czas Wunderteamu - z zapałem trenowałem więc lekkoatletykę, głównie biegi średniodystansowe, a w Pałacu Kultury w Warszawie chodziłem na zajęcia z szermierki. Miałem niezłe, a nawet bardzo dobre wyniki w każdej z tych dyscyplin.

Zdecydował się pan jednak na inną ścieżkę kariery.

- Kiedy na początku lat sześćdziesiątych wygrałem eliminacje do telewizyjnego Młodzieżowego Studia Poetyckiego prowadzonego przez Andrzeja Konica, musiałem wybierać między aktorstwem a sportem. Wybrałem to pierwsze zajęcie, poczułem, że odkryłem nową pasję. Poza tym były z tego jakieś pieniądze, w prawdzie niewielkie, ale dzięki nim mogłem pomóc rodzicom, którzy nie byli zamożni. Niedługo później zacząłem grać w filmach, pojawiła się stabilizacja finansowa...

Marzy się jeszcze panu jakaś rola filmowa?

- Jako dwudziestokilkulatek grałem dużo głównych ról, ten etap mam już chyba za sobą. Teraz, jak już wspomniałem, w zupełności wystarczają mi występy gościnne. Poza tym, dla aktorów po siedemdziesiątce nie ma zbyt wielu interesujących propozycji. Od pięciu lat gram w Teatrze 6. piętro, od trzech w Teatrze Polskim, od roku gram w warszawskim Teatrze Kwadrat w spektaklu "Otwarcie sezonu", od czasu do czasu pojawiam się w jakimś serialu czy filmie - ubiegłej jesieni kilka miesięcy spędziłem na Łotwie, gdzie zagrałem główną rolę w rosyjsko-angielskiej produkcji. Zwolniłem tempo, nie forsuję się, mam święty spokój.

Rozmawiał Artur Krasicki

Cały wywiad można przeczytać w 29. numerze magazynu "To i Owo".

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Daniel Olbrychski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy