Reklama

Czasem ludzie rozmawiają ze mną, jak z osobą duchowną

Najpierw był Chopinem, potem papieżem Janem Pawłem II. W 2006 roku Piotr Adamczyk, etatowy odtwórca ról wielkich Polaków, powrócił w drugim filmie Giacomo Battiato opowiadającym o polskim Papieżu, a zatytułowanym "Karol - Papież, który pozostał człowiekiem". Tym razem czekało go trudniejsze zadanie, niż przy pierwszej części - musiał bowiem wiarygodnie zagrać... 80-letniego człowieka.

O trzech etapach charakteryzacji na planie "Karola...", o tym, jak rola Papieża wpłynęła na publiczny wizerunek aktora oraz o nietypowym zwyczaju sadzenia drzew, nazywanych imionami bliskich osób, w rozmowie z Małgorzatą Karnaszewską opowiedział Piotr Adamczyk.

Reklama

Jak, w jednym zdaniu, przekazałby pan ideę filmu o Janie Pawle II?

Piotr Adamczyk: Powtórzę to, co powiedział Giacomo Battiato: „Ten film może mieć również tytuł "Karol - papież cierpiących". Ukazuje, jak papież pochylał się nad ofiarami konfliktów, wojen... Jak blisko był zwykłych ludzi. To nie jest tylko zapis jego pontyfikatu.

Mam nadzieję, że ten film przypomni nam o postanowieniach, o ślubach, jakie składaliśmy w momencie śmierci Jana Pawła II. Przywoła tamte emocje. Recepta na lepszy świat jest prosta i Ojciec Święty nam ją przekazał...

Pan również złożył wtedy jakieś przyrzeczenie?

Piotr Adamczyk: Tak. Jak wszyscy.

Co podczas pracy nad filmem o Papieżu było dla pana najważniejsze?

Piotr Adamczyk: Kontynuacja idei, którą mieliśmy przy części pierwszej. Chcieliśmy stworzyć portret niezwykłego człowieka, jego osobowości - nie naśladując, czy „kopiując” Ojca Świętego, ale interpretując. Z tym, że w drugiej części filmu było to dużo trudniejsze, niż w pierwszej.

Dlaczego?

Piotr Adamczyk: Grając młodego Karola Wojtyłę miałem pewnego rodzaju dowolność. Z tego okresu zachowało się tylko kilka zdjęć, prawie nie ma dokumentów. Grając Jana Pawła II wiem, że będę poddawany porównaniu - niemożliwemu do spełnienia.

Dlatego w filmie nie chodziło nam o to, by nakręcić kolejny dokument. Raczej o to, by namalować portret, który nam Ojca Świętego przypomni. Przekazać wzruszenia, emocje - „dotknąć” jego niezwykłej osobowości.

Która ze scen była dla pana szczególnie trudna?

Piotr Adamczyk: Najtrudniej było podjąć samą decyzję o zagraniu. I później, gdy zrobiłem już ten pierwszy krok - ubrany w białą sutannę - i gdy wypowiedziałem na planie pierwsze słowa - a było to w Afryce, bo produkcję zaczęliśmy od scen kręconych w RPA... Potem wpadłem już w kierat codziennej pracy.

Dość trudne były sceny, w których ukazujemy Papieża prywatnie. Tak naprawdę nie wiemy, jak wyglądało jego codzienne życie. Tam kamer i reporterów nie wpuszczano. Ale najtrudniejsza była decyzja o ukazaniu jego ludzkiego cierpienia. Agonii. Ten wybór reżysera jest niezwykle odważny. Gdy film miał projekcję w Watykanie - dla ludzi, którzy Jana Pawła II znali, którzy byli z nim w ostatnich chwilach, jego ochroniarzy, pielęgniarzy, pracujących tam księży...

Widziałem w ich oczach łzy. Jeden z pielęgniarzy podszedł do mnie i zapytał: "Skąd pan wiedział, że to tak wyglądało...?".

W Watykanie film widział również Benedykt XVI...

Piotr Adamczyk: Tak. Pierwszą część chciał zobaczyć sam Jan Paweł II. Przygotowywaliśmy się do niej, później odsuwaliśmy ze względu na Jego chorobę. Niestety, nie dane Mu było doczekać. Premierę przesunięto i film obejrzał już Benedykt XVI. Po projekcji wygłosił porywające, bardzo osobiste przemówienie. Mówił o wojnie, o nazizmie...

Teraz zobaczył drugą część filmu. Miałem okazję siedzieć tuż obok, widziałem jego reakcje. Jego wzruszenie. Gdy na ekranie była scena zamachu, zasłonił rękoma twarz. Pamiętam moment, gdy po projekcji podstawiono mu mikrofon. A on jeszcze przez długi, długi czas patrzył skupiony na biały ekran - na którym już nic nie wyświetlano. Zapaliło się światło, ludzie przestali bić brawa - czekając, co powie papież...

A on próbował uspokoić emocje. Czekałem w napięciu. Nagle papież odwrócił się w moją stronę i powiedział: "Dziękuję". Zobaczyłem w jego oku łzę. Wtedy uświadomiłem sobie, że większej nagrody nie dostanę już nigdy.

Jak wyglądało pana przygotowanie do roli Ojca Świętego?

Piotr Adamczyk: Najtrudniejsze było samo „dotknięcie” osobowości Papieża. Do tego dochodziło aktorstwo techniczne. Mając 33 lata musiałem być wiarygodny jako 80-latek. I we wszystkich etapach rozwoju choroby Parkinsona.

Bardzo pomogło mi spotkanie z prezesem Stowarzyszenia Parkinsoników, panem Jerzym Łukasiewiczem. Tak naprawdę starałem się podejść do roli z każdej strony. Czytałem książki, napisane przez Ojca Świętego encykliki, spotykałem się z jego przyjaciółmi i bliskimi współpracownikami...

Musiał się pan też poddawać skomplikowanej charakteryzacji...

Piotr Adamczyk: Tak, były trzy etapy postarzania. W pierwszym - gdy papież był tuż po konklawe - grałem jeszcze własną twarzą. Tyle że była naciągana i nakładano na nią tzw. „starą” skórę - ze zmarszczkami. Do tego miałem codziennie goloną głowę. Po bokach zostawał tylko wianuszek siwych włosów, na które nakładano peruki.

W ostatnim etapie, gdy papież był już u schyłku życia, na twarz naklejano mi aż siedemnaście kawałków silikonu. Fakt, że „maska” była w kawałkach, pozwalał na mimikę. Charakteryzacja trwała codziennie sześć godzin. Wstawałem o 4.30 rano. A gdy już „założyłem twarz”, nie mogłem jeść - bo wszystko by się rozpadło. Po to, by głos brzmiał naturalnie "chropowato", starałem się też przed zdjęciami w ogóle nie mówić. Po prostu: dla roli złożyłem śluby postu i milczenia... (śmiech)

Po dniu pracy moja skóra była zmasakrowana - bolała i szczypała, jakbym miał na twarzy ranę. Dlatego, gdy jednego dnia miałem sceny z trzeciego etapu charakteryzacji, następnego grałem zawsze papieża młodego. Po to, by skóra mogła odpocząć. .

A jak układała się pana współpraca z Giacomo Battiato?

Piotr Adamczyk: To reżyser niezwykle otwarty. Bardzo mi ufał. Uwierzył, że wiem o postaci Ojca Świętego więcej niż on sam. On miał za zadanie pokazać historię pontyfikatu - ja sportretować osobowość. W wielu momentach czułem się współreżyserem, a nawet współscenarzystą - udało mi się wpleść do filmu wiele anegdot, opowieści zasłyszanych podczas rozmów z przyjaciółmi papieża...

Sam Giacomo nie miał takiej możliwości, bo nie mówi po polsku. Poza tym byłem dla niego „konsultantem” od polskiej mentalności. Fakt, że jestem Polakiem, był moim atutem.

Ale słowa krytyki chyba jednak czasem padały...

Piotr Adamczyk: No właśnie nie padały! Reżyser miał do mnie pełne zaufanie. To była wręcz relacja jak syna z ojcem. I będę szczery - jestem przez to rozpieszczony! Na planie miałem okazję wtrącać się do wszystkiego - nawet do scenariusza. I teraz, na planie innych filmów, zdarza mi się czuć lekki dyskomfort.

Proszę np. o kolejny dubel, ale to okazuje się niemożliwe. A u Giacomo pracę nad sceną kończyliśmy dopiero, gdy obaj byliśmy z niej w pełni zadowoleni.

Po pierwszej części filmu zdarzało się, że widzowie traktowali pana jak księdza?

Piotr Adamczyk: Tak. Czasem ludzie rozmawiają ze mną, jak z osobą duchowną. Zamiast "dzień dobry", mówią np. "Szczęść Boże".

Ma pan nietypowy zwyczaj - sadzi drzewa, które nazywa imionami bliskich, przyjaciół. Czy po tym filmie w ogrodzie pojawi się następne?

Piotr Adamczyk: Sosna Karol już rośnie. Zasadziłem ją dwa lata temu.

Wybierając kolejne role, ma pan świadomość, że widzowie mogą nie zaakceptować pana jako czarnego charakteru?

Piotr Adamczyk: Takie myślenie bardzo ogranicza. Aktor musi mieć różne twarze. Chodzi tylko o to, by były wiarygodne. Zresztą telewizja zawsze może przypomnieć jakiś film sprzed lat - a parę ról negatywnych już zagrałem. Na przykład lekarza-śmierć, "łowcę skór", który zarabia pieniądze wstrzykując swoim ofiarom pavulon.

Widzowie mogą mnie też pamiętać jako negatywnego bohatera w serialu "Na dobre i na złe". Mam świadomość, że role powinienem dobierać - i część propozycji odrzucam. Ale mam też nadzieję, że rola Jana Pawła II nie jest końcem mojej zawodowej drogi. Że to tylko kolejne "skrzyżowanie".

I w którą stronę pójdzie pan dalej?

Piotr Adamczyk: Ostatnio zostałem zaangażowany do filmu "Testosteron", gdzie zagrałem rolę komediową. W Teatrze Narodowym - we "Władzy" - wcielam się z kolei w Ludwika XIV. Młodego króla, który myśli głównie o balecie i kobietach... Występuję w Teatrze Współczesnym w sztuce "Namiętna kobieta". Podstawiałem też głos pod żyrafę - w filmie animowanym "Madagaskar"...

Odrzucam tylko role w produkcjach czysto komercyjnych. I takich, które przekłamują historię.

Nigdy pan nie myślał o porzuceniu teatru? Zwłaszcza teraz, gdy wyjazdy na kolejne premiery - np. w Meksyku - trudno chyba godzić z grafikiem prób i przedstawień...

Piotr Adamczyk: Nie, bo praca w teatrze to ciągły trening. I kontakt z widzem, który bardzo się zmienia. Zmieniają się pokolenia, język, styl gry... Aktor musi być na bieżąco.

A nie boi się pan, że nagle ktoś z widowni rzuci na głos: "O, papież tam stoi!"?

Piotr Adamczyk: To zdarzało się już trzy lata temu! Ruszyła promocja pierwszej części filmu o papieżu i o tym, że dostałem rolę, pisały wszystkie media. Po pierwszym akcie "Namiętnej kobiety", gdy opadła kurtyna, usłyszałem komentarz z pierwszego rzędu: "No, bardzo fajne... Ale na Wojtyłę to on nie pasuje!".

Za rolę Jana Pawła II dostał pan - w samych tylko Włoszech - kilkanaście nagród. Wygrał pan też konkurs na najlepszy debiut roku...

Piotr Adamczyk: A do tego byłem gościem wielu programów w telewizji, talk-show, wiadomości... I bardzo się z tego cieszę, bo miałem okazję, by sporo Włochom o Polsce powiedzieć! Ale najbardziej nasz kraj - i naszą historię - przybliżył im film. I sam Ojciec Święty.

Zresztą nie tylko Włochom. Czytając listy z całego świata wiem, że wiele osób ma wyobrażenie o Polsce tylko dzięki temu filmowi i dzięki osobie papieża-Polaka.

Które słowa papieża zrobiły na panu największe wrażenie?

Piotr Adamczyk: Zapamiętałem je jako dziecko. Gdy podczas pierwszej pielgrzymki do Polski Ojciec Święty powiedział na Placu Zwycięstwa: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze tej ziemi". Wtedy nikt jeszcze nie wierzył, że Związek Radziecki się rozpadnie. Ale ja już wtedy, jako dziecko, czułem, miałem wewnętrzne przekonanie, że tak właśnie się stanie!

To brzmi naiwnie. Ale przecież wiemy, że to właśnie wtedy zakiełkowało w nas to "ziarno". Nagle poczuliśmy się jednością - nawet ci niby "czerwoni". Ta siła i jedność to chyba największy dar, jaki otrzymaliśmy od Ojca Świętego. Podobny zryw połączył nas zresztą w momencie jego śmierci.

Czy Polacy zobaczą w kinach taki sam film, jak widzowie na całym świecie?

Piotr Adamczyk: Tak. Tyle, że w polskiej wersji językowej. I bardzo się z tego cieszę. Wydaje mi się, że jest nawet lepsza od oryginalnej - angielskiej. Papież w Watykanie rozmawiał przecież ze współpracownikami właśnie po polsku. Do nas też mówił po polsku - i takim Go pamiętamy.

A czy pracując nad dubbingiem i oglądając kolejne sceny ze swoim udziałem, miał Pan ochotę coś w filmie zmienić?

Piotr Adamczyk: Miałem okazję pewne rzeczy poprawić. Pracując nad polską wersją mogłem dopracować "charakteryzację" głosu - bardziej naturalnie go „postarzyć”.

Dzięki filmowi o Papieżu spędził Pan we Włoszech bardzo dużo czasu. Nie chciałby pan tam mieszkać i pracować na stałe?

Piotr Adamczyk: Na pewno zawiązałem tam wiele przyjaźni - i one powodują, że Rzym jest teraz "moim" miastem. Wiem, że będę za nim tęsknił. Ale z Polski się nie wyprowadzę! Gdy wróciłem po zdjęciach do kraju, wszyscy pytali: na jak długo? Myśleli, że skoro "tam" mi się udało, to już za granicą zostanę. Ale ja jestem przekonany, że głębi aktorstwa można dotknąć tylko w ojczystym języku!

Dziękuję za rozmowę.

(Na podstawie materiałów promocyjnych producenta filmu)

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy