Bogdan Rymanowski: Nie wracam do tego, co było

Bogdan Rymanowski /AKPA /AKPA

Dziennikarz Polsatu Bogdan Rymanowski po raz drugi w karierze ma szansę zdobyć Telekamerę "Tele Tygodnia", która jest nie tylko dowodem popularności, ale też zaufania widzów.

Co było dla pana największym wyzwaniem w ciągu jedenastu pandemicznych miesięcy?

Bogdan Rymanowski: - Odnalezienie się w rzeczywistości wirtualnej. Jestem wampirem energetycznym, który czerpie przyjemność z rozmowy z będącym obok mnie w studiu człowiekiem. Wtedy wyczuwam wszystko. Każdy grymas twarzy jest istotny. Patrząc na reakcję mojego gościa wiem, czy przycisnąć bardziej w tym momencie czy w innym. Ta bliskość daje też możliwość bezpośredniego przekazu i wzajemnej wymiany zdań. Przypomina mecz. W sytuacji, kiedy łączymy się przez komunikator, brakuje tego feedbacku. Kiedy rozmówca przychodził do studia, miałem możliwość porozmawiania z nim także przed i po programie. Starałem się wtedy wyciągnąć od niego kulisy jakiejś sprawy.

Reklama

Zdarzają się rozmówcy, którzy życzą sobie listę pytań i kurczowo się ich trzymają?

- To niemożliwe. O pytaniach przesłanych wcześniej w ogóle nie ma mowy. Jeśli jest rozmowa przedwstępna, to staram się wyczuć, w jakich tematach mój rozmówca czuje się dobrze, a w których źle. Czy coś wie na dany temat, czy nie. Jeśli nie, to szkoda czasu ciągnąć taki wątek w programie.

Domowe kapcie zmieniły nieco zasady tej gry?

- Ma to swoje plusy i minusy. Kiedy rozmówcy są w otoczeniu prywatnym, w domowych pieleszach, czują się bezpieczniej. Są u siebie, w związku z czym rozmawiają swobodniej, mogą być bardziej otwarci, szczerzy. Przychodząc do studia, wychodzą ze swojej strefy komfortu. Tracą pewność siebie. Ze mną jest podobnie. Nie lubię rozmów w Belwederze, w Pałacu Prezydenckim czy w Kancelarii Premiera, bo nie jestem tam u siebie. To jest inne krzesło, inne otoczenie, inny zapach. To jak mecz na wyjeździe.

Ma pan ulubionych gości, którzy gwarantują soczystą rozmowę?

- Bardzo kolorową postacią jest Paweł Kukiz. Z nim można żonglować tematami, skakać z kwiatka na kwiatek, z huraganu na lockdown.

Goście wyrażają w programie swoje opinie czy stanowisko partii?

- Za często posługują się przekazem dnia. Nic od siebie. Wszystko od partii. Dostają wytyczne i ściśle się ich trzymają. Na palcach jednej ręki mogę policzyć tych, którzy mówią własnym tekstem, nie patrzą na prezesa czy na szefa partii.

Jak zmieniła się informacja na przestrzeni ostatnich pięciu, dziesięciu lat?

- Z całą pewnością tych informacji jest więcej. Pojawiło się zjawisko fake newsów, więc najważniejsza dziś jest selekcja. Mamy tak dużo źródeł, które czasami są mniej, a czasami bardziej wiarygodne, że spoczywa na nas ogromna odpowiedzialność. Wstępna eliminacja tego, co później przekazujemy w "Wydarzeniach", jest kluczowa.

Nominacja do Telekamery "Tele Tygodnia" jest dla pana wyrazem zaufania widzów?

- Mówią, że "łaska pańska na pstrym koniu jeździ", więc popularność ludzi, którzy robią w newsach i publicystyce, przypomina krzywą, która czasami opada, a czasami pnie się w górę. Dla mnie ta nominacja oznacza wiarygodność w sondażu zaufania widzów.

Gala Telekamer to święto wszystkich telewizji. To plebiscyt, który gromadzi wszystkich twórców, artystów i dziennikarzy w jednym miejscu.

- To prawda. Niezwykle rzadko jesteśmy razem. Środowisko jest podzielone. Natomiast gala Telekamer to jest dzień w kalendarzu, kiedy wszyscy, niezależnie od stacji, w których pracujemy, jesteśmy na równi. Te nagrody wyrażają sympatię i zaufanie widzów do nas. To wielka sprawa, bo my nie istniejemy bez widzów. Gdyby nie akceptacja ze strony widzów, to nikt nie oglądałby naszych programów i nikt nie traktowałby ich poważnie.

Jedną Telekamerę już pan ma. Przypomina o tym, co najważniejsze w tym zawodzie?

- Wtedy byłem jeszcze w innej stacji. Statuetka stoi w moim gabinecie, ale nie patrzę na nią codziennie i nie modlę się do niej. To przeszłość. Nie wracam do tego, co było. Dla mnie liczy się teraźniejszość i przyszłość. Jest dużo prawdy w powiedzeniu: "Jesteś tak dobry, jak twój ostatni program". Staram się być dobry w tym, co teraz robię.

10 lutego informacja w większości mediów niezależnych była jedna: "Media bez wyboru". Dziś powodów do strajku Polacy mają mnóstwo. Doszła walka o wolność słowa. Porównania były jednoznaczne z wprowadzeniem przed laty stanu wojennego. Ta cisza w eterze i na wizji była porażająca. Jak wytłumaczyć "ten zamach" młodym ludziom urodzonym po 2000 roku?

- Nie przesadzałbym ze stanem wojennym. Miałem wtedy 14 lat i doskonale go pamiętam. To są wydarzenia nieporównywalne. Ale o wolność słowa zawsze trzeba walczyć. Uderzenie w finanse prywatnych mediów to cios w podstawy egzystencji, w ich niezależność. Jeśli nie masz za co zrobić telewizji albo portalu, musisz wcześniej czy później je zamknąć. A jeśli nie ma niezależnych i silnych mediów, gotowych się oprzeć presji władzy - i mówię to o każdej władzy w każdym kraju - to wówczas ludzie są skazani na propagandę jednej strony. Ten jeden dzień z "czarnymi ekranami" pokazał, że byłaby to sytuacja nie do zniesienia.

Wierzy pan, że jeden człowiek może pogrążyć Polskę w ciemności?

- Nie.

W ostatnich latach politycy zagościli na dobre w show-biznesie, lifestyle'u, mediach społecznościowych. Jak pan patrzy na to zjawisko? Gdyby dziś Anastazja P. wydała swoje pamiętniki, pewnie byłby milionerką. W dawnych czasach trudno było uwierzyć w opisywane przez nią kulisy polityki.

- Wielu polityków zaczęło grać z dziennikarzami tabloidów. Przecież te wszystkie zdjęcia z rodziną pod choinką, z działki, z wakacji, z zakupów, ze spacerów z psem, i tak dalej, i tak dalej, to w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach ustawki. Bardzo łatwo jest przekroczyć pewną granicę. Po pierwsze granicę śmieszności, gdy dany polityk za dużo pokazuje, przez co w efekcie traci powagę i wiarygodność. Po drugie, jeśli zgadza się na obecność tabloidów w swoim życiu prywatnym, to już się nie da tego procesu cofnąć. Przyjdą po kolejne materiały. Ja nie wpuszczam kamer i dziennikarzy do mojego domu, bo to moja twierdza. W domu czuję się bezpiecznie. Dom to jest dom. Praca to jest praca. W pracy, w studiu jestem dla państwa.

Widziałby się pan w telewizji śniadaniowej? Piotr Kraśko, powiedział, że to najlepsza szkoła, bo każdego dnia mierzy się z czymś nowym.

- Rzeczywiście, telewizja śniadaniowa daje możliwość sprawdzenia się w trochę innej dyscyplinie dziennikarskiej, w luźniejszych rozmowach, w innych tematach. Możesz być bardziej swobodny, pozwolić sobie na więcej wobec partnera... Aczkolwiek nie wiem, jak bym się w niej sprawdził. 

Przede wszystkim trzeba wcześnie wstawać.

- We wczesnym wstawaniu mam akurat doświadczenie. Pracując przez sześć lat w TVN, prowadziłem poranne rozmowy "Jeden na jeden" i wstawałem o godzinie 4.30. Szczerze mówiąc, nie chciałbym tego powtarzać.

Wtedy była kawa czy herbata na dzień dobry?

- Zdecydowanie kawa i najlepiej na ławę. 

Beata Banasiewicz

AKPA
Dowiedz się więcej na temat: Bogdan Rymanowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy