Reklama

Ben Foster: Łatwopalny temperament

"Miałem wiele szczęścia w życiu" - przekonuje Ben Foster, którego możemy oglądać w polskich kinach w thrillerze "Aż do piekła". - "Czuję, że należę do kasty uprzywilejowanych. Kibicuję każdemu, kto mimo tego że mu nie wychodzi i tak nie traci marzeń, dąży do celu".

"Miałem wiele szczęścia w życiu" - przekonuje Ben Foster, którego możemy oglądać w polskich kinach w thrillerze "Aż do piekła". - "Czuję, że należę do kasty uprzywilejowanych. Kibicuję każdemu, kto mimo tego że mu nie wychodzi i tak nie traci marzeń, dąży do celu".
Czuję, że należę do kasty uprzywilejowanych - wyznaje Ben Foster /Pascal Le Segretain /Getty Images

Ameryka jest w kryzysie?

Ben Foster: - Świat jest w kryzysie.

Zaraz, czy to aby nie moja rola? Przecież snucie pesymistycznych scenariuszy to domena mediów.

- Dobrze, że ty to powiedziałaś. Już widzę te nagłówki: "Fosterowi uderzyła woda sodowa do głowy!", "Znany aktor nie lubi prasy, oskarża dziennikarzy o czarnowidztwo!".

Dobra, dobra, założę się, że nie raz uderzyła ci woda sodowa do głowy...

- Nie dajesz za wygraną, prawda? Musielibyśmy sprecyzować, co to miałoby oznaczać. Nie przeczę, mam na koncie kilka szaleństw. Niektórzy uznali mnie za wariata, gdy zdecydowałem się na doping wydolnościowy.

Reklama

Podobno zrobiłeś to podczas przygotowań do roli Lance’a Armstronga?

- Tak. Oczywiście wciąż jestem za zasadami fair play, kocham sport, mam ulubione dyscypliny i sportowców, którym kibicuję od lat, jednak udział w filmie "Strategia mistrza" Stephena Frearsa nieco zmienił moje postrzeganie zawodów, igrzysk czy wręcz poszczególnych dyscyplin sportowych, które bez dopingu nie wiem czy miałyby szanse istnieć we współczesnym świecie. Lekkoatletyka, kolarstwo, wreszcie tenis... Dziś patrzę inaczej na sukcesy sportowców, na bite przez nich rekordy. Kibicuję z całego serca, ale częściej nie tyle samej wygranej, ile temu, by sukces nie był niczym... podszyty czy dostrzyknięty.   

Rozumiesz motywacje Armstronga?

- Wcielając się w tak utytułowanego, a przy tym skompromitowanego przez doping, kłamstwa i różne kombinacje bohatera, nie mogłem uciec przed dylematem - co ja bym zrobił? Spróbowałbym tego, co on, czy nie... Zrobiłem to jednorazowo, Lance praktykował to wiele lat. Myślę że jak raz zaznasz tego, co potrafi dokonać twój organizm po dopingu, to już nie ma od tego ucieczki. To jest uzależniające niczym najlepszy narkotyk i jeszcze na koniec dostajesz medal, stojąc na podium! Kto by tak nie chciał?

- Inna sprawa, że kolarstwo w takim wymiarze w jakim dzisiaj jest praktykowane, nie mogłoby istnieć bez dopingu czy cichych wspomagaczy. I wciąż niektóre cechy charakteru Armstronga bardzo mi imponują.   

Dla tej roli zmieniłeś się nie do poznania - schudłeś, zafarbowałeś włosy, inaczej chodziłeś, trenowałeś po kilka godzin dziennie.

- Chcesz powiedzieć, że w rzeczywistości prezentuję się gorzej?

Czekaj, czekaj, tu jest tak słabe światło... Żartuję, w końcu jesteśmy w Cannes, nikt mi nie uwierzy w takie kłamstwo!

- No właśnie, biorę fotoreporterów na świadków! Ale to prawda, do roli Lance'a wybieliłem zęby, miałem sztuczną opaleniznę i przeszedłem na specjalną dietę. To był koszmar! Przygotowania do filmu zamieniły moje życie w wyścig z czasem, z własnymi słabościami. Narzuciłem sobie dyscyplinę. Wytrwałem, ale czy chciałbym to doświadczenie powtórzyć? Wolałbym zagrać teraz kogoś, kto leży na kanapie, je pizzę, ogląda telewizję i ma bogate życie wewnętrzne!

- A wracając do sportowców, oni na pewno nie mają lekko, dlatego należy im się szacunek. Ważne tylko, by raz na jakiś czas zadać sobie pytanie, z jakich pobudek uprawia się sport i chce się być najlepszym.

W życiu aktora jest miejsce na rygor?

- W moim życiu nie ma. I co to znaczy rygor? Dobre aktorstwo według mnie polega na tym, by cały czas się zmieniać, stawiać przed sobą nowe role, wyzwania. Nie twierdzę, że codziennie lubię wciągnąć po kilka hamburgerów, ale podobało mi się to, że mogłem się... zapuścić - inne słowo nie przychodzi mi do głowy - do roli Tannera w "Aż do piekła".

W filmie Davida Mackenzie wraz z Chrisem Pine'em wcielacie się w dwóch braci, którzy napadają na banki.

- Chłopcy robią to z pobudek idealistycznych. W Ameryce sporo osób uważa, że tylko w ten sposób można wygrać z systemem, który uderza najmocniej w uczciwie pracujących, najbiedniejszych obywateli.

Też tak uważasz?

- Nie, ale czasem, gdy patrzę na wysokość mojej gaży, mam wyrzuty sumienia. By je zagłuszyć - więc te motywacje pewnie też nie są do końca słuszne - przeznaczam jakiś procent swoich dochodów na cele charytatywne. I gdyby chociaż z tak niskich pobudek każdy potentat, milioner i ekscentryk żyjący w USA robił podobnie, byłoby dużo mniej potrzebujących.

Dwaj bracia - Tanner i Toby - przemierzają teksańskie bezdroża. Sieją spustoszenie w napotkanych sejfach, ale potrafią zostawić w knajpie gigantyczny napiwek.

- To amatorzy. Ich działania ukazują wielką naiwność, braki w wykształceniu i prostoduszność ich sposobu myślenia. Są źli na kraj, na los, na to że tak potoczyło się ich życie i muszą walczyć o rodzinną ziemię - bo napady na bank mają przede wszystkim pomóc w wykupieniu domu, w którym się wychowali. Podchodzą do sprawy ideowo, w gruncie rzeczy sentymentalnie. Ale taka jest Ameryka, szczególnie ta południowa. Żyje mrzonką, wyobrażeniem o własnej potędze. To letarg oszukanych. 

Bronisz swojego bohatera?

- Nie jestem od tego. Z drugiej strony, choć wiem, że bracia działają wbrew prawu i tak im kibicuję.

Dlaczego?

- Miałem wiele szczęścia w życiu. Rzuciłem szkołę, gdy miałem 16 lat, od tego czasu imałem się różnych zajęć, nim pełnoprawnie mogłem siebie zacząć nazywać aktorem. Czuję, że należę do kasty uprzywilejowanych. Nie wszystkim moim kumplom udało się przebić, niektórzy do dzisiaj pracują w warsztatach samochodowych lub w knajpach. Kibicuję każdemu, kto mimo tego że mu nie wychodzi i tak nie traci marzeń, dąży do celu.

Ponoć w Ameryce marzenia spełniają się szybciej.

- Nie ma już tej Ameryki. Nie tak łatwo być wyłowionym z tłumu, szybkie kariery skończyły się. Ludzi coraz trudniej oszukać, udać, że ma się talent. Dzisiaj każdy ma jakiś talent.

A mnie się właśnie wydaje, że dzisiaj łatwiej jest oszukiwać, mamić, udawać kogoś, kim się nie jest...

- Masz rację. Przyglądam się karierze Donalda Trumpa i nie mogę uwierzyć, że tylu obywateli dało się nabrać na jego banialuki. Słabi popierają pozornie silnego. Tylko skąd pomysł, że taki człowiek będzie działał w ich imieniu? Tym bardziej, że jak zapowiada, chce deportować ponad 10 milionów imigrantów. Ktoś z takim temperamentem i poglądami nie powinien rządzić krajem z wielką armią, marynarką i traktatami międzynarodowymi. To nie jest polityk, którego pobudki są jasne, a działania korzystne dla kraju.

Nie wiedziałam że interesujesz się polityką.

- Niestety polityka interesuje się mną... A tak na poważnie, staram się żyć z dala od tego, bo mam tzw. łatwopalny temperament. Zbyt szybko się denerwuję. Nie umiem też sprawnie rozładować napięcia. Wypijam sześć kaw pod rząd, nakręcam się, a potem pół nocy to ze mnie schodzi. O czwartej nad ranem wydzwaniam po byłych dziewczynach i sprzedaję im swoje teorie. Nie, zdecydowanie polityka nie jest dla mnie. 

Grany przez ciebie Tanner zagłosowałby na Trumpa?

- Pewnie tak. To jest właśnie ta naiwność, o której wspominałem wcześniej, wiara w to, że mocniejszy stanie w obronie słabszego. Nie wiem skąd ten tok rozumowania... Za moment ci wszyscy ludzie odkryją, że zostali oszukani.

Zagrałbyś kogoś takiego?

- Z przyjemnością. Zagrałbym, żeby obnażyć mechanizm działań i złe intencje. Myślę, że o tak rozumianym aktorstwie można mówić jak o zawodzie z misją. Mało w tej profesji posłannictwa, ale wolę w ten sposób wyrażać swoje opinie - czyli poprzez sztukę i rozrywkę - niż radząc ludziom czy zabierając głos w wywiadach lub w programach publicystycznych. To jest dla mądrali.

W filmie "Aż do piekła" rozbrzmiewa muzyka wspaniałego Nicka Cave’a.

- Ktoś taki mógłby zostać prezydentem! Ale Nick jest za mądry na to. Wie, że władza to korupcja.

Chciałam zapytać, czy wiedziałeś podczas realizacji filmu, że za muzykę będzie odpowiadał właśnie on?

- Reżyser nam o tym powiedział i chyba dodało nam to animuszu. Nick to jest gość, stuprocentowy mężczyzna, a przy tym inteligentny i dość skromny facet.

- Nie mogłem sobie jednak długo wyobrazić muzyki Cave’a w takim filmie jak nasz. Siedemdziesiąt procent czasu na ekranie spędzamy w samochodzie, więc czułem się niczym kowboj na koniu - współczesnym koniu - wokół miałem bezdroża aż po horyzont, w uszach jakoś tak z automatu cały czas pobrzmiewało mi country. Jednak Nick stworzył muzykę, która nadała nowy wymiar filmowi. Uszlachetniła go, zmieniając z pozornie typowego kina drogi na współczesny western.

"Aż do piekła" to współczesny western?

- Tak, tylko jak powiedziałem zamiast prawdziwych koni mamy te mechaniczne. Wszystko inne się zgadza: są banki, napady, ścigający nas policjanci.

Gdzie są kobiety? To świat w gruncie rzeczy prawie wyłącznie męski...

- Mnie też to irytowało, nawet rozmawiałem o tym z Davidem. On wysłuchał mojej opinii po czym ją grzecznie skwitował: Ben, ale kto chciałby związać się z takim obdartusem jak Tanner? Tyle w temacie. I może tak jest, że w życiu współczesnych kowbojów nie ma miejsca na miłość, dziewczyny, złamane serca? To też ukazuje do jakiego pokolenia ludzi przynależę lub mógłbym przynależeć. Bo ono istnieje. Dzisiaj wygodniej być singlem. Opłaca się też ze względów ekonomicznych. Jest szybciej, korzystniej na każdym polu.

Niewesoło zaczynamy i taki ponury wniosek na finał!

- Miałbym ściemniać? Związek to jest orka. Trzeba się starać, mieć coś do zaoferowania, umieć rozmawiać, patrzeć sobie w oczy. Dzisiaj częściej patrzymy w ekrany telefonów komórkowych niż na innych. Jesteśmy samotni z wyboru, a przy tym niemal cały czas w tłumie. Trudno buduje się więź z drugim człowiekiem w świecie wielkich dysproporcji, skrajności i... możliwości. Wolność nas konsumuje, nie mamy pojęcia jak ją spożytkować. 

Rozmawiała Anna Serdiukow.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ben Foster | Aż do piekła
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy