Reklama

Barbara Kurdej-Szatan: Mam powody do uśmiechu

Przed nami ostatni odcinek "Dance Dance Dance". Barbara Kurdej-Szatan opowiada, dlaczego jako prowadząca nie może mieć faworytów. Zdradza też, że najpewniej w kolejnej edycji show nie zobaczymy jej w roli prowadzącej a uczestniczki. Ponadto opowiada, jak spędzi Wielkanoc.

Przed nami ostatni odcinek "Dance Dance Dance". Barbara Kurdej-Szatan opowiada, dlaczego jako prowadząca nie może mieć faworytów. Zdradza też, że najpewniej w kolejnej edycji show nie zobaczymy jej w roli prowadzącej a uczestniczki. Ponadto opowiada, jak spędzi Wielkanoc.
Jak aktorka spędzi Wielkanoc? Oczywiście rodzinnie /Adam Jankowski /Reporter

Jest pani piosenkarką. A jak jest u pani z tańcem?

Barbara Kurdej-Szatan: - Bardzo lubię tańczyć. Od 10 lat gram w musicalach. Choć zawodową tancerką nie jestem. Podstawy zdobyłam w szkole teatralnej i szlifuję je podczas prób, gdy uczę się konkretnych choreografii.

Od jakiegoś czasu gra pani Roxie Hart w "Chicago"...

- To już półtora roku! Na scenie śpiewam i tańczę jednocześnie. To duże wyzwanie, wręcz forsowne. Muszę mieć bardzo dobrą kondycję, żeby temu podołać. Było ciężko, ale wytrenowałam to i dałam radę. Tak że zapraszam do krakowskiego Teatru Variété!

Reklama

Rozmawiamy o tańcu na scenie. Prywatnie też lubi pani tańczyć?

- Uwielbiam! Podczas studiów zdarzało się, że razem z przyjaciółką szłyśmy do klubu na godzinę tylko po to, by się właśnie wytańczyć i wyszaleć.

Czuje się pani na siłach oceniać poziom występów uczestników "Dance Dance Dance"?

- Nie znam figur obowiązujących w poszczególnych tańcach. Nie umiałabym powiedzieć, czy np. w tangu tancerz odpowiednio stawia stopy, czy nie. Kompletnie się na tym nie znam. Mogę za to ocenić występ pod względem umiejętności aktorskich, czy nie zabrakło podczas niego emocji. Tancerz wyraża przecież emocje nie tylko za pomocą ruchu. Widać je także na jego twarzy, w mimice.

Za kogo mocno trzymała pani kciuki w show Dwójki?

- Trafiła nam się grupa zapaleńców - fajnych, zaangażowanych młodych ludzi. Za wszystkich trzymałam kciuki tak samo. Jestem prowadzącą, nie mogę mieć faworytów. Ale na pewno umiałam ocenić, kto jest najlepszy. I uważam, że do finału dostały się dwie najlepsze pary, czyli Wiktoria Gąsiewska i Adam Zdrójkowski oraz Patricia i Victoria Kazadi.

A gdy pani ich oglądała, przyszedł pani do głowy jakiś teledysk, który chciałaby pani zatańczyć, choćby tylko dla siebie?

- Już kiedy byłam mała, uwielbiałam musicale. Niemal codziennie oglądałam "Grease". I właśnie w jednym z odcinków Wiktoria i Adaś wykonywali choreografię do utworu "You're The One That I Want". Przyznam, że jako dziecko też o tym marzyłam. I to jest właśnie fajne w tym programie.

To znaczy?

- Że uczestnicy mogą w nim spełnić swoje małe marzenia. Co chwila się wzruszam. Im bliżej finału, tym bardziej. Wszyscy wkładają tyle pracy, zaangażowania i serca  w każdy swój występ. Jestem tylko prowadzącą. Nie towarzyszę im podczas treningów. Moja rola polega jedynie na zapowiadaniu ich występów. Mimo to przeżywam wszystko razem z nimi. Odczuwam towarzyszący im stres.

Nadal miałaby pani odwagę znaleźć się po drugiej stronie?

- Nie jest tajemnicą, że mieliśmy razem z mężem tańczyć w tej edycji. Ze względu na kontuzję Rafała musieliśmy jednak zrezygnować. Szkoda, bo oboje bardzo tego chcieliśmy. Jestem pewna, że byłaby to dla nas wspaniała przygoda.

Czyli przysłowiowe "krew, pot i łzy" uczestników nie zniechęciły pani?

- Wręcz przeciwnie! Jeśli powstanie kolejna edycja, zdrowie dopisze i uda się zgrać terminy zawodowe, chętnie wystąpimy z mężem. Prowadzącą stałam się trochę przez przypadek. Oczywiście bardzo to polubiłam, wręcz pokochałam i się w tym odnalazłam. Robię to więc z przyjemnością, bo uwielbiam tę adrenalinę podczas programów na żywo. Ale tak naprawdę spełniam się całkowicie, gdy występuję na scenie albo przed kamerą. Mam artystyczną duszę. Od dziecka szkoliłam się w tym kierunku - szkoła muzyczna, chóry itd.

Kogo chciałaby pani jeszcze zobaczyć na scenie "Dance Dance Dance", jeśli powstanie kolejna edycja?

- Nie zastanawiałam się nad tym. Nikt teraz nie przychodzi mi do głowy. Akurat w tej edycji pojawili się młodzi ludzie. Ciekawa jestem, jak nieco starsze osoby poradziłyby sobie w naszym programie. Myślę że udział w "Dance..." to też wspaniała pamiątka. Z pewnością miło będzie po latach zobaczyć odcinki ze swoim udziałem.

Można powiedzieć, że zdobyła już pani specjalizację z bycia prowadzącą. Obecność Tomasza Kammela dodaje otuchy?

- Oczywiście, Tomek jest wspaniały. Bardzo mnie wspiera. Doradzi, pocieszy dobrym słowem. Świetnie nam się współpracuje i jestem mu bardzo wdzięczna za to wszystko i za całą pomoc.

Co jest najtrudniejsze w roli gospodarza programu?

- Jesteśmy po to, żeby wspierać uczestników. I tak z nimi rozmawiać, żeby ich nie zdemotywować. A wręcz przeciwnie - nakręcić przed wejściem na scenę. Zadać takie pytania, żeby wyciągnąć z nich jak najwięcej ciekawych rzeczy, żeby mogli zaprezentować się z jak najlepszej strony. To jest program o uczestnikach, oni są jego bohaterami. My jesteśmy tylko łącznikiem pomiędzy nimi, publicznością a jurorami. Musimy znać swoje miejsce w szeregu.

Maria z serialu "W rytmie serca" jest inna od Asi z "M jak miłość". Która z nich charakterem bardziej przypomina panią?

- Chyba żadna z nich, choć oczywiście każdej daję coś od siebie. Maria niedawno wpadła w nałóg. Przyznam, że czytając scenariusz, byłam zaskoczona. Prywatnie nie pojmuję takiego zachowania, ale jako aktorka staram się zrozumieć moją postać i grać tak, żeby ją obronić.

- Rozmawiałam ostatnio z moją mamą, która powiedziała, że Maria zaczyna ją denerwować - nie dość, że uzależniła się od leków, to jeszcze tak źle traktuje Adama. Odpowiedziałam, że kobiety po takiej traumie często same nie wiedzą, dlaczego tak się zachowują. Poza tym często jest tak, że ludzie wyżywają się na bliskich. Obce osoby nagle stają się dla nich przyjaciółmi, bo nie łączą ich wspólne problemy. W domu zaś zaczynają zrzucać winę na najbliższą osobę. Tak też dzieje się w przypadku Marii. Obwinia Adama, żeby poradzić sobie z traumatycznymi przeżyciami.

Chciałaby pani zagrać zołzę?

- Bardzo lubię je grać, ale taką możliwość najczęściej mam na scenie. Choć zdarzyło mi się i przed kamerą. W serialu internetowym "Wmiksowani", w którym wcielałam się w przebiegłą szefową restauracji. My, aktorzy, zawsze jednak musimy bronić nasze postaci, żeby były wiarygodne.

Jak spędzi pani tegoroczną Wielkanoc?

- Oczywiście rodzinnie. Już nie mogę się doczekać, bo rzadko widujemy się wszyscy razem. Niewiele jest takich dni w roku. Dlatego dla mnie to bardzo cenny czas. Zawsze się na niego cieszę, ponieważ wracam też wtedy wspomnieniami do dzieciństwa. Ponadto lubię powtarzalność świątecznych smaków.

Jakie są tradycje wielkanocne w pani domu?

- Tylko w Wielkanoc robię prostą potrawę - jajko i odrobina majonezu, musztardy i chrzanu. Rozdrabniam widelcem składniki i... jest przepysznie. Nazywamy to paciają. W tym roku dzieci żądają, a właściwie już umówiły się z babciami, że mamy im pochować w trawie jajka. Rozpoczniemy więc nową tradycję.

Jak wspomina pani Wielkanoc, gdy była małą dziewczynką?

- Rodzinnie, gwarnie, ciepło. Razem z przyjaciółkami zawsze chodziłyśmy ze święconką do kościoła. To była tradycja. Nawet jeszcze parę lat temu, dopóki rodzice mieszkali w Opolu, podtrzymywałyśmy ją.

Pielęgnuje pani przyjaźnie?

- Tak, cały czas mamy ze sobą kontakt. To są wieloletnie przyjaźnie. Niektóre trwają od przedszkola. Czasami słyszę: "Jak ty to robisz? Tak dużo dzieje się w twoim życiu, tyle masz obowiązków, a mimo to zawsze jesteś uśmiechnięta?!". A ja jestem uśmiechnięta, bo po prostu lubię ludzi.

Rozmawiała Małgorzata Pokrycka

Kurier TV
Dowiedz się więcej na temat: Barbara Kurdej-Szatan
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy