Reklama

Anna Mucha: Aktorstwo miało być tylko zabawą

26 kwietnia skończyła 40 lat, a 6 maja minęło 30 lat od momentu, kiedy widzowie po raz pierwszy zobaczyli ją na ekranie. Anna Mucha wspomina pierwsze kroki w świecie filmu i mówi o swoim największym sukcesie zawodowym.

26 kwietnia skończyła 40 lat, a 6 maja minęło 30 lat od momentu, kiedy widzowie po raz pierwszy zobaczyli ją na ekranie. Anna Mucha wspomina pierwsze kroki w świecie filmu i mówi o swoim największym sukcesie zawodowym.
Anna Mucha w 1996 roku /Grzegorz Jakubowski, Jacek Marczewski /Agencja FORUM

Debiutowała pani rolą Sabinki w "Korczaku" Andrzeja Wajdy. Ten film miał premierę 6 maja 1990 roku, więc można powiedzieć, że obchodzi pani właśnie 30-lecie swojego debiutu.

Anna Mucha:
- Na tle swoich innych koleżanek obchodzących 30-lecie pracy wyglądam najmłodziej, więc to na pewno jest duży sukces. Już nie mogę się doczekać jubileuszu 50-lecia. Jak na 30 lat doświadczenia zawodowego to rzeczywiście nieźle się trzymam. Tak się składa, że w tym roku świętuję także swoje okrągłe urodziny, więc miała to być okazja do napicia się, jak mówią Rosjanie, ale znalazła się inna okazja, żeby się napić - siedzenie w domu. A tak naprawdę jest to dla mnie pretekst, żeby sobie powspominać. Ale poza tymi wspominkami i zaglądaniem do starych albumów nie mam możliwości świętowania. Tym bardziej mi miło, że ktoś jeszcze o tym pamięta.

Pamiętam doskonale, bo jesteśmy w tym samym wieku, więc jako dziewczynka, a później nastolatka z zainteresowaniem śledziłam pani aktorskie poczynania.

Reklama

- To bardzo miłe, gdy słyszę, że ludzie lubili mnie, zanim powstał Internet. Czuję się trochę jak coca-cola. Z perspektywy tych 30 lat widzę, że mam różnych fanów, którzy docierają do mnie według różnych kluczy. Są tacy, którzy mnie kojarzą z filmami Andrzeja Wajda, głównie z "Panną Nikt", bo to było moje trzecie spotkanie z nim. Są też tacy, którzy rozpoznają mnie dzięki "M jak miłość", a inni są większymi fanami moich ról teatralnych. A że kiedyś nawet spłodziłam książkę, więc niektórzy docierają do mnie tą drogą. Były też oczywiście bardzo popularne "Młode wilki". Są więc różne klucze i sfery, w których się ludziom narzucałam.

Niedługo po "Korczaku" była rola Danki w "Liście Schindlera". Ile jako dziecko rozumiała pani z tych trudnych tematów, jaki podejmuje ten film?

- Rozumiałam dużo, ale trzeba brać pod uwagę rzeczywistość, w której żyliśmy. To, że stąpamy po ziemi uświęconej krwią Polaków. Nasze dzieciństwo to był czas, kiedy dużo się na ten temat mówiło i mam wrażenie, że nasze pokolenie odrobiło lekcję historii. Szczęśliwie nie wszystkie informacje do mnie docierały, bo jednak byłam chroniona przez mamę. Pamiętam też, że ekscytowałam się, że gram w filmie, ale gdy okazało się, że dostanę tylko jedno ubranko i jedną lalkę, byłam rozczarowana. Zaczęłam się przyzwyczajać, że polskie kino nie jest najbogatsze, więc z tą jedną lalką i tak nieźle wylądowałam. Takie to były dziecięce rozterki.

A jak to dziecko trafiło na plan filmowy?

- Byłam dzieckiem niezagospodarowanym. Wszyscy moi bliscy pracowali, więc ja uczęszczałam na świetlicę, gdzie dzieciakami opiekowała się cudowna pani Mariola. I to dowodzi, jak niebagatelny wpływ na życie ludzi mają nauczyciele pierwszego kontaktu, czyli ci z podstawówki. To pani Mariola zaszczepiła we mnie pasję występowania publicznego i grania. Natomiast z castingiem do filmu "Korczak" było tak, że ktoś się o nim dowiedział i ja tej osobie towarzyszyłam. Potem zostałam na niego wciągnięta na zasadzie "dlaczego ty tak dziewczynko tu siedzisz samotnie". Dostałam rolę dziewczynki numer "naście". Pamiętam doskonale pierwszy dzień na planie - była piękna pogoda, słońce, gorąco, graliśmy gdzieś w Otwocku. Dziewczynka numer jeden dostała zadanie aktorskie - miała przejść z punktu A do punktu B, przewrócić się, popłakać i przytulić do Wojciecha Pszoniaka, który grał Korczaka. I odmówiła. Wtedy ja podeszłam do Andrzeja Wajdy, bo szybko się zorientowałam, że to on jest tu tą ważną osobą, pociągnęłam go za rękaw i powiedziałam: "Przepraszam, jak ona nie chce, to ja to zrobię". Nie chciałam po prostu tracić czasu. Pracodawcy do dziś mnie za to podejście uwielbiają.

Andrzej Wajda był kupiony...

- A jeszcze jak powiedziałam, że nazywam się Ania Mucha, to już w ogóle było śmiesznie i popłynęło. On już wiedział, że gdzie diabeł nie może, tam Muchę pośle. To się przyjęło. W zasadzie trochę sobie rozepchałam łokciami tę Sabinkę, bo byłam dzieckiem do wynajęcia. Pamiętam też, że podczas premiery "Panny Nikt" w czasie oficjalnego powitania Andrzej Wajda powiedział: "Długo debatowaliśmy na temat, kto ma do państwa przemówić, ale niezależnie od wyniku rozmów będzie to Anna Mucha". Zawsze był mi bardzo życzliwy, ale on w ogóle był bardzo serdecznym i życzliwym człowiekiem. Miałam w nim swojego opiekuna. Zresztą Janusz Morgenstern tak samo mnie wspierał. Najsłabszą stroną tego 30-lecia pracy jest właśnie to, że kilku moich kolegów i mentorów nie ma, mogę tylko ich wspominać. Nie mam wielu pamiątek, ale kiedy któregoś dnia znalazłam pełen wsparcia list, który napisał do mnie Andrzej Wajda, to zrobiło mi się ciepło na sercu i stwierdziłam, że muszę go jednak oprawić. Niestety, plakatu z "Korczaka" nie mam, bo nikt wtedy nie przypuszczał, że to będzie jakimś przełomem w moim życiu. To miała być zabawa.

Czy to dzięki takiemu podejściu, że to tylko zabawa, pani kariera nie skręciła w złą stronę ani nie skończyła się źle dla pani, jak to często bywa w przypadku dziecięcych gwiazd?

- U nas nigdy nie było parcia ani niezdrowych ambicji. Nigdy nie było sytuacji, w której ja coś musiałam. Jeśli brałam w czymś udział, to tylko dlatego, że chciałam, a nie dlatego, że musiałam realizować czyjeś niespełnione marzenia albo dlatego, że miałam podpisany kontrakt, więc musiałam na prochach grać i na prochach usypiać. Nigdy też moje aktorstwo nie było traktowane na tyle poważnie, żeby ktoś to celebrował. Nigdy nikt specjalnie tym nie żył. Moja rodzina ma zupełnie inne korzenie, więc przez wiele lat moja aktywność zawodowa była traktowana jako błahostka czy poboczna działalność. Może nie zabawa, ale rozrywka przed rozpoczęciem normalnego życia. Wiadomo było, że któregoś dnia ja to porzucę i zostanę prawnikiem.

Czy po tych trzydziestu latach jest pani spełniona zawodowo?

- Aktor chyba nigdy nie ma takiego poczucia, żeby był spełniony. Nie mogę narzekać i uważam, że miałam bardzo dużo szczęścia i bardzo dużo okazji, które udało mi się wykorzystać. Jednak zawsze jest jakiś głód, potrzeba nowych bodźców, ról i doświadczeń. Mogę się cieszyć tym, że poza przerwą, którą sobie świadomie zrobiłam, miałam szansę wrócić do tego zawodu i mogłam spełniać się na różnych płaszczyznach. Mogłam mieć i role w filmach fabularnych, i rozwijać się na planie seriali, próbować różnych rzeczy. A dziś moją domeną jest granie na deskach teatru. Ta ciągłość pracy jest dla mnie największym szczęściem, wyróżnieniem i powodem do poczucia spełnienia.

W trakcie kwarantanny też stara się pani być aktywna i podnosić ludzi na duchu...

- My, "kuglarze", staramy się mimo wszystko rozbawiać, pocieszać i dawać naszym widzom jakąś radość. Może to jest właśnie ta część misyjna, którą teraz realizujemy. Kiedy przychodzą do mnie młodzi ludzie i mówią, że chcieliby zostać aktorami, to mają błędne wyobrażenie na temat tego zawodu. Patrzą na niego z perspektywy np. Angeliny Jolie, mnie - lubię stawiać siebie jednak w jednym rzędzie z Angeliną - czy innych ludzi, których potrafią wymienić z nazwisk. To jest jednak błędna perspektywa - patrzenie tylko na tych, którzy mieli szczęście, odnieśli sukces, wypracowali sobie bardzo dużo... A jest olbrzymia rzesza ludzi z niezwykłym potencjałem, talentem, którzy na co dzień robią to samo, co my: oddają swoje serce, pracują, bawią, służą sobą, ale nie mają tego szczęścia i nie są tak bardzo rozpoznawalni. To nawet nie jest kwestia talentu, bo jest mnóstwo niezwykle uzdolnionych osób, ale kwestia wykorzystanej szansy czy zwykłego fartu.

- Znam mnóstwo wspaniałych osób z szeroko pojętego show-biznesu czy rozrywki, których na co dzień nie widać. I ci ludzie, a oprócz nich całe ekipy techniczne, realizacyjne, to oni są teraz dotknięci największym nieszczęściem z powodu koronawirusa. I jeżeli ja czy Basia Kurdej-Szatan i inni prosimy o to, żeby nie zwracać biletów i wspierać artystów, to nam nie chodzi o nas. My miałyśmy dużo szczęścia, staramy się żyć rozsądnie, żadna z nas nie ma willi z basenem, ale nie możemy narzekać. Jest jednak cała rzesza ludzi, którzy potrzebują wsparcia, żyją w olbrzymim strachu i wielkiej niewiadomej. A naszą rolą, za przeproszeniem "ryjów", jak wdzięcznie nazywają nas paparazzi, jest to, żeby jakoś tym ludziom pomóc i wspierać ich w powrocie do pracy. Szalenie zależy mi na szybkim powrocie nie dlatego, że mi się znudziło siedzenie w domu, ale dlatego, żeby jak najszybciej dać pracę tym, którzy nie mają za co żyć. Mam na ten rok plany i serialowe, i filmowe, ale najważniejszy jest dla mnie powrót na deski teatru, bo to jest wsparcie bardzo konkretnych ludzi, z którymi jestem zżyta. Chciałabym więc zaspokoić i swoją egoistyczną potrzebę spotkania z publicznością, ale też, żeby ludzie zaczęli zarabiać pieniądze.

- Na całą moją karierę patrzę z perspektywy olbrzymiej odpowiedzialności za zespół, za innych. Jeżeli coś jest sukcesem po trzydziestu latach, to fakt, że jest się lokomotywą powołaną do tego, by te wagoniki dalej szły.

Karolina Głogowska (PAP Life)

PAP life
Dowiedz się więcej na temat: Anna Mucha
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy