Reklama

Anna Kalczyńska: Z Kuźniarem czasem idzie na noże

Choć praca w telewizji śniadaniowej czasami przypomina jej odprawę pasażerów na lotnisku, nie zamieniłaby jej na inną, gdyż lubi tę różnorodność.

Choć praca w telewizji śniadaniowej czasami przypomina jej odprawę pasażerów na lotnisku, nie zamieniłaby jej na inną, gdyż lubi tę różnorodność.
Anna Kalczyńska /AKPA

Sobotnie wydanie "Dzień Dobry TVN" przesunięto i koledzy wstają o pół godziny wcześniej. Nie boi się Pani, że was spotka to samo?

Anna Kalczyńska: - Godzina 8 to dobra pora na rozpoczęcie dnia, przynajmniej jeśli chodzi o naszego widza, który nie sięga po aktualności polityczne po przebudzeniu, a chce wejść w dzień w miłej atmosferze, przy kawie.

Już działa aplikacja, dzięki której widzowie łączą się z wami nawet w trakcie programu. Dla nich to frajda, a dla was?

- Komentarze widzów, pojawiające się na pasku w trakcie programu, zazwyczaj są bardzo miłe, piszą ludzie, którzy chcą podzielić się z nami swoimi pozytywnymi emocjami i komentarzami. To jest dla nas bardzo budujące i motywujące.

Czy oprócz poprawy samopoczucia coś wam one dają?

- Bardzo pomocne są uwagi dotyczące rozmowy, którą akurat prowadzimy, bo widzimy, czy idziemy w dobrą stronę. Gdy spotykamy się z politykiem, pytamy go o rzeczy aktualne, o zmiany, które szykowane są w jego resorcie, a tymczasem widzowie chcą, żeby pytać o rzeczy, które przybliżają tego polityka do ludzi. To nas z Jarkiem sprowadza czasem na ziemię, bo obydwoje mamy przyzwyczajenia z programów informacyjnych i chwytamy się "niusowości", a okazuje się, że widz tego programu interesuje się innymi aspektami życia danej osoby.

Reklama

Dzięki aplikacji można rozwiązać quiz i dowiedzieć się, do której prezenterki jesteśmy podobni. Rozwiązała pani?

- To był mój osobisty dramat, bo chciałam być sobą, a wyszło mi, że jestem Magdą Mołek (śmiech). Ale tam jest więcej quizów. Można sporo dowiedzieć się o naszej pracy.

Wiele lat pracowała pani przy programach informacyjnych. Co jest trudniejsze - informacje czy telewizja śniadaniowa?

- Oglądałam niedawno film "Joy", w którym założyciel telewizji FOX News mówi: "Powtarzasz człowiekowi raz, dwa razy, on nie słucha, przy trzecim zaczyna słuchać, ale dopiero przy szóstym zaczyna rozumieć, co do niego mówisz". Dlatego nadajemy 24 godziny na dobę. Każdy serwis polega na powtarzaniu tych samych informacji, bo przecież nasi widzowie nie oglądają nas w sposób ciągły. Bywało, że musiałam sześć razy pod rząd powiedzieć mniej więcej to samo. Tu program trwa trzy godziny, poruszamy jedenaście tematów, każdy wymaga od nas koncentracji, skupienia, wydobycia esencji.

A do tego na każdy temat rozmawia się z kimś innym. Poznała już pani mnóstwo osób!

- To prawda. Niedawno czekałam na odprawę w Nowym Jorku. Na lotnisku było morze ludzi w kolejce do kobiety, która przyjmuje kolejnych przybyszów i stempluje ich paszporty. Pomyślałam, że mam podobną pracę. Co chwila podchodzi do mnie na kanapę nowa osoba. Czyż to nie pasjonujące?

W programach na żywo nie sposób wszystko zaplanować. Zdarzają się wam niespodzianki?

- Wystarczy, że pada deszcz, robią się korki i już musimy przesuwać godziny wejścia na antenę. Czasami trzeba zrezygnować z gościa. Kiedyś przyszła do nas bioenergoterapeutka, która twierdziła, że przyklejają się do niej metalowe przedmioty. Akurat u nas straciła moc. Musieliśmy zrzucić temat. Pani się upierała, że musimy ją zaprezentować, bo cała wieś ma ją oglądać!

Programy tworzą różne zespoły. Jest rywalizacja?

- Oczywiście. Prywatnie się lubimy, ale rywalizację mamy w naturze. I to nie tylko między parami prowadzących, ale między każdym z nas. Redakcja czerpie z tego, że tu pracują ludzie ambitni, którzy nie poprzestają na tym, co jest, i walczą o więcej.

Pracuje pani z Jarosławem Kuźniarem, o którym Edward Miszczak powiedział, że można go albo kochać, albo nienawidzić. Kocha go pani czy nienawidzi?

- W jedne dni się kochamy, w inne idzie na noże. Jest ciekawie. Jarek jest wrażliwą osobą. Z jednej strony bierze bardzo dużo do siebie, a z drugiej np. walczy z hejterami. Ja nie walczę, bo wychodzę z założenia, że oni są, będą i nie ma sensu ich dowartościowywać, mogę im najwyżej posłać ciasteczka. A Jarek uważa, że to niedopuszczalne, żeby oddawać im pole. Jeśli chodzi o poglądy polityczne, to on swoje uwydatnia bardziej niż ja, a do tego opowiada się wyraźnie po jednej stronie. Po innej niż ja. Siłą rzeczy musimy się ścierać. Takich ludzi jak my jest w Polsce więcej.

Zostawmy pracę. Czy w waszej rodzinie posiadanie trójki dzieci jest obowiązkiem?

- Nie (śmiech). Tak wyszło. Ja miałam dwoje rodzeństwa. My z mężem chcieliśmy mieć dwójkę dzieci, ale pojawiła się Krysia, która jest naszym darem od losu. Mój brat też ma trójkę dzieci. Jakoś więc powielamy ten model, ale nieświadomie. Każde z moich dzieci jest inne, każde ma inną osobowość, wszystkie są cudowne, kochane i co najważniejsze, zdrowe.

W tym roku kończy pani 40 lat. Ma to dla pani znaczenie?

- Prawdę mówiąc to zatrzymałam się na czasie, gdy miałam 32 lata. Cały czas mi się wydaje, że dopiero co wyszłam za mąż, że niedawno staraliśmy się o dzieci, że właśnie zaszłam w ciążę z pierwszym synem... Szybko to przeleciało. Dziwnie mi z tą czterdziestką, aczkolwiek nigdy się wiekiem specjalnie nie przejmowałam. Mam dobre tradycje w rodzinie. Moja ciotka, mieszkająca w USA ma lat 80, nosi adidasy i wszędzie chodzi na piechotę. Ja zamierzam być wesołą ryczącą czterdziestką i nie przejmować się wiekiem. Ale imprezę zrobię huczną. W minionych latach nie urządzałam urodzin, bo albo karmiłam dziecko, albo rodziło się następne - dwoje przyszło na świat w kwietniu. W tym roku tego dnia chcę skupić się na sobie.

Iwona Leończuk

Teleświat
Dowiedz się więcej na temat: Anna Kalczyńska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy