Reklama

Andrzej Pągowski: Bez pracy zaczynam się dusić

- W kierunku plakatu popchnęło mnie wrodzone ADHD. Ten charakter, który cały czas kazał przepychać się do pierwszego rzędu i wchodzić w sam środek akcji. Gdyby ktoś zdiagnozował u mnie taką przypadłość wcześniej i wysłał na leczenie, to prawdopodobnie nigdy nie zostałbym plakacistą - mówi Andrzej Pągowski, jeden z najbardziej rozpoznawalnych twórców plakatu w Polsce.

- W kierunku plakatu popchnęło mnie wrodzone ADHD. Ten charakter, który cały czas kazał przepychać się do pierwszego rzędu i wchodzić w sam środek akcji. Gdyby ktoś zdiagnozował u mnie taką przypadłość wcześniej i wysłał na leczenie, to prawdopodobnie nigdy nie zostałbym plakacistą - mówi Andrzej Pągowski, jeden z najbardziej rozpoznawalnych twórców plakatu w Polsce.
- Na co dzień nie patrzę do tyłu, żyję szybko - mówi Andrzej Pągowski, fot. Katarzyna Panas /materiały prasowe

Tworzył plakaty do filmów Krzysztofa Kieślowskiego, Andrzej Wajdy, Agnieszki Holland, Romana Polańskiego, Janusza Majewskiego, Milosa Formana czy Roberta Altmana. W 2017 roku artysta obchodził jubileusz 40-lecia pracy twórczej.

Mateusz Demski: Łatwo z czterdziestką pracy zawodowej na karku?

Andrzej Pągowski: - Proszę uwierzyć, że kiedy się przeżyło czterdzieści lat z ołówkiem w ręku to już się tego nie liczy. Wszystkie jubileusze to sprawka moich przyjaciół, którzy cały czas coś wyliczają, wymyślają kolejne okazje do świętowania. Najpierw zrobili mi sześćdziesiątkę w Muzeum Kinematografii w Łodzi, później wystawę na czterdziestolecie pracy na festiwalu w Gdyni. Za kilka lat wymyślą pewnie jakieś kolejne dziesięciolecie. Teraz przynajmniej nie świętuję z balkonikiem. (śmiech)

Reklama

Chwileczkę. To brzmi jak pretensja.

- Nie. Bardzo dobrze, że to się stało. Myślę, że każdy artysta powinien mieć moment, w którym sytuacje zewnętrzne zmuszą go do spojrzenia wstecz. Na co dzień nie patrzę do tyłu - żyję szybko, ciągle mnie nosi, przez co pewnie popełniałem w życiu wiele błędów. Dziś mam świadomość, że dzieci miałem za wcześnie, nie byłem przygotowany na to wszystko. Zresztą to samo z pracą. Plakaty oddawałem za szybko - miałem termin na środę, to nie przedłużałem, zanosiłem. A później niektórych długo się wstydziłem. No, ale trudno. Moja żona zawsze powtarza: "już raz się nauczyłeś, po co szukasz na nowo?". A mimo wszystko nie wyciągam lekcji. Nie zastanawiam się, lecę przed siebie.

Mówi pan, że lat nie liczy. Ale zlecenia to chyba pan zapisuje. Tu trochę filmu, tu trochę teatru.

- Księgowym byłem zawsze i wszystkie plakaty mam pod kontrolą. Oczywiście czasem zdarzało mi się zapomnieć, że mój zawód to nie tylko plakaty, dlatego wiele rzeczy, które wydarzyły się później - ilustracje, portrety, okładki do książek - po prostu pogubiłem w pamięci. I tutaj ciekawa historia. Kiedyś w Krakowie zobaczyłem archiwalny numer "Fantastyki". Pomyślałem sobie, że fajna okładka, to kupię. W pociągu zorientowałem się, że była to moja okładka. Niech mi pan uwierzy, że patrzyłem na tę ilustrację, jak na coś zupełnie obcego. Kreska coś mówiła, ale umiejscowienie w czasie - zupełna pustka.

Nic dziwnego, przez lata trochę się tego uzbierało. Słyszałem, że prawie tysiąc czterysta samych plakatów.

- Oczywiście, takich zapomnianych prac jest więcej, ale akurat do plakatów mam szczególny sentyment. Kiedy po nie sięgam, to w mojej głowie automatycznie otwierają się szufladki, w których kryją się poszczególne etapy pracy, anegdoty, rozmowy. Dlatego po latach polubiłem swoje wystawy. Ich organizatorzy wyciągają przy tych okazjach rzeczy, które uruchamiają dawne wspomnienia.

A pierwsze rysunki czasem pan wspomina?

- Tak, ale na początku nie było nic szczególnego. Tata mówił, że ładnie rysowałem. Kupił kredki, książki, poklepał po głowie. Później były pierwsze konkursy, wyróżnienia, nagrody. Zawsze przy tej okazji przywołuję anegdotę, że jako dziewięciolatek chciałem skopiować "Bitwę pod Grunwaldem" Matejki. Pamiętam, że byłem bardzo zadowolony z efektu, wydawało mi się, że zrobiłem kopię jeden do jeden. Niestety rysunek gdzieś przepadł. W głębi duszy rodzice pewnie chcieli, żebym był lekarzem lub prawnikiem, a nie jakimś tam artystą. Niestety, kiedy wyszedł ze mnie nygus, którego nosiło na wszystkie strony, jak najdalej od szkoły, to musieli pogodzić się z tym, że mleko się rozlało. W kierunku plakatu popchnęło mnie wrodzone ADHD. Ten charakter, który cały czas kazał mi przepychać się do pierwszego rzędu i wchodzić w sam środek akcji. Gdyby ktoś zdiagnozował u mnie taką przypadłość i wysłał na leczenie, to prawdopodobnie nigdy nie zostałbym plakacistą.

Na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu trafił pan na Waldemara Świerzego, jednego z twórców Polskiej Szkoły Plakatów. Co pana przyciągnęło?

- Tutaj zaczyna się historia mojego szczęścia. Na początku byłem przekonany, że zostanę malarzem, ale Waldemar Świerzy już na wstępie powiedział, żebym to rzucił. Wtedy zrozumiałem, że się do malarstwa nie nadaję, nie mam cierpliwości. Po tych słowach wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni - plakat stał się moim życiem. Pierwszy zrobiłem jeszcze na studiach do sztuki "Mąż i żona" Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym w Warszawie. W plakacie filmowym debiutowałem "Abbą". Świerzy nie mógł pójść na pokaz, więc zrobiłem to awaryjnie za niego. Ale tak naprawdę wszystko zaczęło się na dobre kilka zleceń dalej, kiedy zaprojektowałem plakat do "Amatora" Krzysztofa Kieślowskiego. Zrobiłem cegłę z obiektywem. Później były kolejne filmy Krzysztofa, aż w końcu pokazał "Przypadek". Ten film do dziś jest mi najbliższy.

No właśnie, ponoć najdłużej współpracował pan właśnie z Krzysztofem Kieślowskim.

- Ma pan rację, ale teraz brzmi to zupełnie inaczej. Przypominam, że kiedy się spotkaliśmy, był 1979 rok. Krzysztof realizował dopiero swój drugi pełnometrażowy film. Co prawda już wtedy był znanym i nagradzanym autorem dokumentów, ale to nie był jeszcze ten wielki Kieślowski. Nie zmienia to jednak faktu, że kiedy po raz pierwszy spotkałem się z nim w Telimenie na Krakowskim Przedmieściu, od razu poczułem, że nawiążemy wyjątkową współpracę. Polubiłem go. Tym bardziej, że facet obiecał mi, że zrobię plakat do każdego jego filmu. Nie często zdarza się takie zlecenie.

Ale wyszło na to, że nie zrobił pan plakatów do wszystkich jego filmów.

- Tak. Zakończyło się na "Trzech kolorach. Niebieskim". Pozostałe robił producent zagraniczny. Ale po latach spłaciłem dług. Dwa lata temu, przy okazji smutnej rocznicy śmierci Krzysztofa, wraz ze Studiem Filmowym "TOR" i Muzeum Kinematografii w Łodzi, zrealizowaliśmy projekt "Kieślowski na nowo". Wtedy zrobiłem prawie pięćdziesiąt plakatów do wszystkich filmów fabularnych, dokumentalnych i etiud. To było ciekawe doświadczenie, ponieważ kiedy oglądałem te filmy mając dwadzieścia kilka lat, zwracałem uwagę na zupełnie inne elementy. Teraz znaczą one dla mnie coś zupełnie innego, patrzę bardziej symbolicznie, dostrzegam więcej. Poza tym czułem, że muszę to zrobić dla Krzysztofa jeszcze raz. W końcu to on uświadomił mi, jak wiele zależy od mojego plakatu. Zawsze powtarzał, że ludzie widzą najpierw moją pracę, dopiero później film. Jak nie zaciekawię, na chwilę ich nie zatrzymam, to przegrywamy - oboje. Miałem poczucie, że tworzymy jeden zespół.

Bardzo ładne porównanie. To znaczy, że te rozmowy, doświadczenia z Kieślowskim przekłada pan na dalszy proces twórczy? Jak powstają pana plakaty?

- To różnie. Najważniejsze jednak, że w czasie oglądania filmu mój mózg robi screenshoty. Wystarczy moment i natychmiast przekładam obraz na papier. Pamiętam film "Sierpniowe niebo. 63 dni chwały", gdzie kamera pokazywała ścianę przestrzeloną przez kule. W pewnym momencie ta ściana przechodzi w obraz płonącej Warszawy. Idealnie wpisało się to w klimat mojego plakatu. Ściana stała się niebem nad Warszawą. Podobnie było u Krzysztofa w "Krótkim filmie o zabijaniu". Kiedy zobaczyłem twarz zabitego taksówkarza, to wiedziałem, że trafi na mój plakat. To pokazuje, jak byłem na bakier z Polską Szkołą Plakatu, gdzie moi przyjaciele skupiali się na pracach autorskich. Robili swoje, a następnie dopisywali tytuł filmu. Nie potrafiłem pracować w ten sposób. Musiałem wejść w dany film. Stać się jego częścią.

Czyli to właściwie prawda, że pana prace powstają w ścisłej relacji z filmem, reżyserem - drugim człowiekiem. U pana zawsze pojawiały się same dobre nazwiska.

- Wszyscy mówią, że gdybym ciężko nie pracował i nie stał w odpowiednim miejscu, to prawdopodobnie szczęście nigdy by na mnie nie spadało. Ale prawda jest taka, że wszystko sprowadza się do spotkań z ludźmi. Z Kieślowskim, Machulskim, Kijowskim, Wajdą. Gdyby nie oni, pewnie nie byłoby dziś sensu, żeby rozmawiał pan z Andrzejem Pągowskim. Powtórzę: nie jestem malarzem, który sam z siebie wyrzuca obrazy, a grafikiem, który odpowiada na zlecenia. Kryje się więc za tym wszystkim tysiąc czterysta osób i firm, które powiedziały: "Andrzej, zrób coś". Trudno, żebym się nie zgodził.

Mam wrażenie, że to był dla pana dobry czas, mimo że wokół hulała komuna. Dostrzegał pan presję ze strony władzy?

- Czasem tak. Pamiętam, że musiałem zrobić poprawki w kilku plakatach, ale nigdy nie ściągnięto ich z afiszu. Wtedy twórcy zawsze musieli kombinować. Stanisław Bareja opowiadał, że nakręcił więcej materiału do "Misia", żeby cenzura miała, co wyciąć. Natomiast "Indeks" Janusza Kijowskiego wszedł do kin dopiero po trzech latach. Takie sytuacje były na porządku dziennym. Kolejny przykład: plakat do "Przesłuchania" Ryszarda Bugajskiego, skończyłem w nocy z dwunastego na trzynastego grudnia 1981 roku, przez co przeleżał on w szufladzie dziesięć lat. Nie mogliśmy nic na to poradzić - trzeba było żyć w tym systemie.

Pan często mówi, że niewiele w tej kwestii się zmieniło.

- A to dlatego, że cenzura nie skończyła się razem z komuną. Dziś istnieje, tylko w innej formie. Siedzimy w kawiarni, gdzie obsługuje nas jakiś miły pan. Niby wszystko jest w porządku, ale gdybym był muzułmaninem albo Żydem, to być może nie przyjąłby mojego zamówienia. Dziś cenzura przyjmuje różne formy. Nie musi być uosabiana przez instytucje. Może być również w nas.

Zostawmy to. Po 1989 roku zaczął pan pracować w reklamie.

- Tak. Przywołując scenę z filmu Krzysztofa, kiedy zmienił się ustrój, wskoczyłem do pociągu "reklama". Wtedy odjechałem, a cała reszta została na peronie. Myślę, że ludzie z poprzedniego rozdania - nazwiska kojarzone z Polską Szkołą Plakatu - nie odnaleźli się w nowym świecie. Robiłem próby ze Starowieyskim, Młodożeńcem, Świerzym, z którym początkowo jakoś tam się udawało. Ale później okazało się, że nie są gotowi. Pewnie, dlatego że byli w pewnym sensie rozpieszczeni. Nikt nie patrzył już na nich, jak na ikony polskiego plakatu. Musieli przynosić teczki do firm, prosić się o zlecenia. Reklama nie ma żadnego szacunku do sztuki. Kiedy artysta przynosi zysk, to patrzy się przychylnym okiem. Ale odwrotna sytuacja stawia nas w złym świetle. Wtedy mówi się o naszych pracach straszne rzeczy. Dochodziło nawet do sytuacji, w których obcinało się projekty i zostawiało tylko fragmenty. Dlatego, kiedy widzę w umowie zapis o tym, że klient ma prawo do modyfikacji albo użycia fragmentów, to od razu chwytam za długopis i wykreślam.

Czasy się rzeczywiście zmieniły. Wróćmy jeszcze do tego jak pan tworzy - co pan myśli o rewolucji cyfrowej? Nie ma chyba drugiego tak ważnego czynnika w zmianie artystycznego frontu.

- Oczywiście. Ale proszę zwrócić uwagę, że od początku kombinowałem, wymyślałem nowe techniki, sam utrudniałem sobie życie. Najpierw ołówek, później płótno i akryle, dalej czarny karton i pastele. Bardzo lubię okres, kiedy malowałem na kartonach. Ciekawy był też okres ksero, albo ten, kiedy eksperymentowałem z plakatem fotosowym - wycinałem, wyklejałem, później domalowywałem pewne elementy do zdjęć. Były też piórko i tusze, dzięki czemu powstało kilka fajnych czarno-białych plakatów. Natomiast ostatnich piętnaście lat wspomagam się komputerem, iPadem, tabletem, telefonem. Dzięki nim niektóre etapy mogę pokonać gładko. Nie uwierzy pan, ale nigdy nie lubiłem się brudzić. Nie przepadałem za bałaganem związanym z farbami.

Podejrzewam, że mimo wspomnianych czterdziestu lat pracy, nie daje pan sobie odpocząć.

- Córka zapytała mnie kiedyś: "tato, czemu to robisz?". Wie pan, co odpowiedziałem?

Nie do końca.

- Że gdybym przestał, to bym się udusił.

Rozmawiał: Mateusz Demski

Andrzej Pągowski (ur. 1953) - polski rysownik i grafik, autor ponad 1400 plakatów (filmowych, teatralnych, społecznych), kilku tysięcy rysunków i innych projektów. Jego plakaty były nagradzane w kraju i na świecie, jako jedyny Polak sześć razy zdobył złoty medal w Międzynarodowym Konkursie na Plakat Filmowy i Telewizyjny w Los Angeles, a praca "Uśmiech wilka" jest w stałej kolekcji MoMA w Nowym Jorku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Andrzej Pągowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy