Reklama

"Złudzenia odpłynęły"

Jan Kidawa-Błoński, reżyser i producent filmowy. Studiował architekturę na Politechnice Śląskiej. W 1990 roku wybrany na prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Od 1991 roku członek Komitetu Kinematografii. Autor filmów "Trzy stopy nad ziemią", "Męskie sprawy", "Pamiętnik znaleziony w garbie", "Wirus", "Spotkania, pożegnania", "Ostatni blues".

Z Janem Kidawą-Błońskim rozmawiała Magdalena Voigt.

Skąd decyzja, by reżyser, scenarzysta, nagle zajął się produkcją filmów?

Jan Kidawa-Błoński: Ta decyzja zrodziła się w mojej głowie dość dawno temu - kiedy zaczęła się w Polsce zmieniać rzeczywistość, z socjalistycznej na kapitalistyczną. Firmę, której jestem prezesem i współwłaścicielem, założyłem w 1991 roku i od tego czasu produkujemy filmy, programy telewizyjne. Myślę, że to była konieczność. Oczywiście, wielu reżyserów pozostało jedynie reżyserami i oddaje się w ręce producentów. Może to jest sprawa konstrukcji psychicznej i umiejętności? Ja zawsze byłem człowiekiem ruchliwym i przebojowym. Stwierdziłem, że w Polsce nie ma producentów i ktoś powinien tym producentem zostać. To nie jest odosobniony przypadek, że reżyserzy produkują swoje filmy. Stwierdziłem, że spróbuję sił w tym zawodzie i jak na razie szczęśliwie daję sobie radę.

Reklama

W jaki sposób doszło do realizacji ostatniej koprodukcji z pana udziałem, filmu "Ostatni blues"?

JKB: To jest już mój drugi polsko-węgierski film. Reżyserem poprzedniego był József Pacskovszky. Dosyć dobrze poszła nam ta współpraca. Tym razem ze strony węgierskiej jest inny producent, ale przez moje wcześniejsze kontakty z Węgrami, dzięki moim produkcjom, stałem się tam dosyć znanym polskim producentem. Pomijając, że jestem tam znanym aktorem! W poprzednim filmie miałem znacznie większą rolę niż w "Ostatnim bluesie" - w tym tylko się pokazałem, a tam zagrałem prawdziwą rolę. Wszyscy mnie więc tam znają i jakoś tak się składa, że kiedy Wegrzy chcą robić jakiś film w koprodukcji z Polską, to bardzo często taki projekt trafia do mnie.

A nie myślał pan, by po tych sukcesach aktorskich i producenckich, wrócić jednak do reżyserii?

JKB: Wracam do reżyserii. Co najmniej od dwóch lat wracam do pewnego projektu, chodzi o film "Skazany na bluesa", film o Ryśku Riedlu. Dosyć długo pracowałem nad scenariuszem tej historii, nie był łatwy do napisania. Ten film jest dla mnie bardzo ważnym, osobistym obrazem, jestem z Ryśkiem dość blisko spokrewniony. I może za długo pracowałem nad scenariuszem i kiedy został skończony, sytuacja ekonomiczna w Polsce zmieniła się diametralnie. Kiedy myśleliśmy, że prace nad tym filmem ruszą z kopyta - bo on naprawdę na to zasługuje, jest szalenie ciekawy - to wtedy wszystko zaczęło się u nas sypać. I sypie się nadal... Od dwóch lat pracuję jednak bardzo ciężko i jako producent mam nadzieję, że najdalej na wiosnę przyszłego roku rozpoczniemy zdjęcia. Jestem dobrej myśli. Dla tego filmu zapaliło się pewne światełko w tunelu.

A plany producenckie?

JKB: Na pewno zrobimy jeszcze jakiś film z naszymi partnerami z Węgier, jest kilka pomysłów. Nie chcę na razie zapeszać. Chciałbym zrobić jako producent film z jakimś młodym reżyserem, teraz jest taki trend. Zresztą słuszny - młodzi powinni robić filmy, niech starzy odcinają kupony. Mam kilku młodych reżyserów na oku, myślę, że kiedy sytuacja się polepszy, to spróbujemy zrobić jakiś film razem. Poza tym zbieramy doświadczenia reżyserskie i producenckie w nowej dziedzinie - tak zwanego "kina off'owego". To jest przyszłość polskiego filmu. Złudzenia odpłynęły, jeszcze niedawno łudziliśmy się, teraz się już nie łudzimy - jesteśmy zdani na siebie, jesteśmy zdani na ten cherlawy rynek i jedyny sposób, by robić u nas filmy, to robić je bardzo tanio, za symbolicznie pieniądze. To jest szansa na przeżycie polskiego kina. Taka decyzja wiąże się z technologią - nie można robić takich projektów na taśmie, trzeba to robić technologią cyfrową, ale takie próby się rozpoczynają. Myślę, że zakończą się owocnie.

A jak pana zdaniem widzowie podejdą do tej nowej propozycji? Jak kinowe off'owe, niskobudżetowe, filmy zarejestrowane najprostszą kamerą cyfrową, mogą zmierzyć się z "Atakiem klonów", czy "Spider-Manem"?

JKB: Liczę na to, że filmy te znajdą miejsce w kinie. Gdyby miały nie znaleźć swego miejsca, to cała nasza praca nie miałaby sensu. To oznaczałoby, że ta droga jest ślepym zaułkiem. Wierzę jednak, że takie filmy znajdą swe miejsce w kinie, dlatego że będą robione dla polskiego widza. Widz nie może oglądać tylko propozycji amerykańskich, jesteśmy w stanie dać mu coś, czego tamci nie mogą zaoferować - coś naszego. Oczywiście opakowanego w bardzo tanią, symboliczną wręcz, jeśli chodzi o koszty, produkcję. Ale to może mieć siłę przebicia. Myślę, że widzowie będą chodzili do kina na takie filmy. Oczywiście wpływy nie będą sięgać miliona złotych, ale chodzi o to, by były to filmy, na które przychodzi 100 tysięcy widzów i to całkowicie wystarcza.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Zdjęcia z filmu "Ostatni blues": Apollo Film

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jan Kidawa-Błoński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy