Reklama

"Wojna to stan ducha"

W 2002 roku laureatem Oscara w kategorii "Najlepszy film obcojęzyczny" została czarna komedia "Ziemia niczyja", opowiadająca o absurdzie konfliktu na Bałkanach, reprezentująca kinematografię Bośni i Hercegowiny. Produkcja wyreżyserowna przez debiutanta Danisa Tanovica pokonała m.in. słynną francuską "Amelię". Poza Oscarem film Tanovica zdobył wiele innych prestiżowych wyróznień, m.in. Złoty Glob 2002 dla najlepszego obrazu zagranicznego, nagrodę za najlepszy scenariusz na festiwalu w Cannes 2001, Cezara 2002 za najlepszy debiut reżyserski. "Ziemia niczyja" otrzymała również nagrody publiczności na festiwalach w Los Angeles, San Sebastián, Sao Paulo i Rotterdamie.

Reklama

Danis Tanovic urodził się w 1969 roku w Zenicy, w Jugosławii (obecnie Bośnia i Hercegowina). Uczęszczał do konserwatorium muzycznego, studiował także w szkole filmowej w Sarajewie, a od 1994 roku kontynuował naukę reżyserii w Belgii. Nakręcił wiele filmów dokumentalnych o konflikcie bałkańskim, zarówno dla bośniackiego rządu, jak i dla europejskich organizacji humanitarnych. Zrealizował kilka filmów reklamowych, także podczas bośniackiej kampanii wyborczej. Pracuje jako scenarzysta, reżyser, kompozytor.

"Ziemia niczyja" to jego debiut fabularny. Film od końca sierpnia można zobaczyć także na ekranach polskich kin. Danis Tanovic opowiada o swoich korzeniach, paradoksach konfliktu na Bałkanach, filmowaniu wojny, poczuciu humoru i o śmiechu - rzeczach absolutnie niezbędnych w dzisiejszych czasach.

Nie zadowolił się pan samym wyreżyserowaniem "Ziemi niczyjej". Napisał pan także scenariusz, dialogi i skomponował muzykę. Jakie są pana korzenie?

Danis Tanovic: Mój ojciec pracuje w telewizji, ale ma wykształcenie lingwistyczne. Jeśli chodzi o moją matkę, jest ona profesorem muzyki. To ona nalegała, abym zdobył wykształcenie muzyczne i przekonała mnie, żebym chodził do konserwatorium. Tak nie było w przypadku kina: moja miłość do tej muzy, moja prawdziwa miłość, nie została mi przekazana przez rodziców. To jest miłość, która była zawsze moja własna. Będąc dzieckiem czekałem cały tydzień, żeby w sobotę pójść do kina, a jako nastolatek codziennie oglądałem jakiś film.

Jak został pan reżyserem? Ukończył pan szkołę filmową, czy nauczył się swojego zawodu "w terenie"?

Pod koniec szkoły średniej udało mi się dostać na Akademię Filmową w Sarajewie, gdzie kręciłem etiudy szkolne. Później wybuchła wojna, zaciągnąłem się do armii bośniackiej i wziąłem ze sobą kamerę, żeby kręcić na linii frontu. To była jedyna rzecz, którą można było wtedy zrobić. Tym bardziej, że niewiele osób tak robiło, zwłaszcza po stronie bośniackiej. W ten sposób zaangażowałem się w kręcenie filmów dokumentalnych.

Słuchając pana ma się wrażenie, że pójście z kamerą na linię frontu było dla pana oczywiste...

Tak było. Aby to było jasne; kiedy konflikt się rozpoczął, ani przez chwilę nie wyobrażaliśmy sobie, że będzie on trwał tak długo. Myśleliśmy, że to kwestia kilku tygodni lub miesięcy. A ja chciałem tam być. Rzadko mamy okazję spotkać się w życiu z wyborem - uczestniczyć w wojnie, czy też nie. W takiej sytuacji albo uciekasz, albo się ukrywasz, albo walczysz. Ja wybrałem to ostatnie. Tak więc poszedłem na wojnę, nie wiedząc, że będzie ona trwała cztery lata. Nie sądziłem, że Sarajewo będzie przez cały ten czas oblężone.

Czym dla pana było filmowanie tego konfliktu? Czy to był sposób odreagowania na agresję, której ofiarą stał się naród bośniacki?

Tak, oczywiście. Z wyjątkiem tego, że nie myśli się wtedy w takich kategoriach. Zwłaszcza, kiedy jest się młodym. Człowiek stara się wykonywać swój zawód tak dobrze, jak tylko potrafi. Potem dopiero zastanawia się. Kiedy o tym myślę teraz, wydaje mi się, że moja kamera w jakiś sposób ocaliła mi życie. Stało się tak, ponieważ kiedy filmuje się dzień i noc w warunkach wojennych, nie widzi się już bólu dookoła. Człowiek stara się po prostu jakoś kręcić, koncentrować się na kadrze, na kolorach, na świetle... i zapomina trochę o horrorze, niebezpieczeństwie, śmierci, które są wszędzie i których jest świadkiem. Kamera, którą wszędzie ze sobą nosisz, jest niczym filtr między tobą a rzeczywistością. Chroni cię. W każdym razie tak się stało ze mną. Do tego stopnia, że kiedy dzisiaj oglądam zdjęcia, które wtedy nakręciłem, jestem bardziej przerażony, niż byłem kręcąc je na linii frontu.

Jakie były pana zamiary, kiedy zaczął pan pisanie scenariusza "Ziemi niczyjej"?

Chciałem opowiedzieć historię, dzięki której można byłoby zrozumieć to, co się stało w Bośni. Taki był mój początkowy zamiar. Później dołączyły się do tego inne pragnienia. Na początku chciałem opowiedzieć historię, która jest ograniczona zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Przede wszystkim nie chciałem nakręcić epopei, nie chciałem zrobić klasycznego filmu wojennego, ponieważ wojna bardzo różni się od tego, co widzimy w tego typu filmach. Wojna to stan ducha. To nie jest tylko huk armat, czy śmigłowce nad głową. Wojna to przede wszystkim sposób, w jaki ją przeżywamy i to, co zostaje po latach. To jest to, co chciałem, aby widzowie odczuli i zrozumieli. Chciałem także pokazać zachowania różnych ludzi wobec Bośni. Niegodne zachowania. I to, że jeszcze dzisiaj mocarstwa zachodnie uważają, że ocaliły nasz kraj i nie chcą zobaczyć tego, co się tam naprawdę dzieje.

A co się naprawdę dzieje?

To, co dzieje się, kiedy traktuje się agresora na równi z ofiarą. Kiedy wrzuca się do jednego worka z napisem "dzikusy" Serbów, Bośniaków i Chorwatów.

Mimo że opowiada pan historię "ograniczoną" w czasie i przestrzeni, pokazuje pan wszystkich bohaterów konfliktu; poszerza pan w ten sposób wymowę swojego filmu - czy to chciał pan osiągnąć, gdy zaczął pisać scenariusz?

Dla mnie pisanie scenariusza jest jak układanie puzzli - obraz tworzy się w miarę jak kolejne części są dołączane. Aż do ostatniej chwili końcowy rezultat nie jest jeszcze osiągnięty. Może się zdarzyć, że kiedy jesteśmy już w połowie, nagle zdajemy sobie sprawę, iż nic nie ułożymy, nie powstanie żaden obraz. Jesteśmy więc zmuszeni do zamiany niektórych części na nowe, co pozwala nam na zobaczenie czegoś innego. W ten sposób okazuje się, że zmieniliśmy wszystko... Ten scenariusz powstawał w trakcie pisania. Kiedy zabierałem się do niego, nie obmyśliłem jeszcze wszystkich elementów, które stworzyły fabułę. Nie wiedziałem nawet, jak ją zakończyć. Na początku był pomysł zetknięcia ze sobą dwóch postaci: Bośniaka i Serba. Ale szybko natrafiłem na przeszkodę - jest niezwykle trudno, podczas prawie dwóch godzin, skoncentrować się jedynie na dwóch bohaterach. Rzadko zdarzają się historie, które na to pozwalają. Wolałem więc wzbogacić fabułę także innymi postaciami. Ale jednocześnie pamiętałem o początkowym pomyśle, chciałem, żeby akcja rozgrywała się między dwiema liniami frontu. Zdecydowałem się na to, ponieważ metafora ziemi niczyjej wydawała mi się doskonale oddawać to, co zdarzyło się w Bośni. Musiałem się skupić na utrzymaniu akcji całego filmu pomiędzy tymi dwiema liniami frontu. W ten sposób otrzymałem końcowy obraz Bośniaka, który zostaje sam w okopie i śpi na minie, która może w każdej chwili wybuchnąć. Jestem dosyć dumny z tego obrazu, bo wydaje mi się, że pokazuje on dzisiejszą sytuację Bośni.

Ten obraz jest rzeczywiście bardzo znaczący...

Zanim "Ziemia niczyja" zaczęła być dla mnie symbolem Bośni, przypominała mi odczucia, które miałem podczas całego konfliktu i które w jakimś stopniu mam jeszcze dzisiaj. Scenariusz filmu narodził się m.in. ze wszystkich wrażeń, które gromadziłem podczas trwania wojny. Gdy żyje się w oblężonym mieście, ziemia niczyja oznacza miejsca, które aż do wybuchu wojny były dobrze znane i dostępne. Niedaleko miejsca, w którym mieszkałem, znajdowała się ulica, którą przechodziłem wcześniej miliony razy. Z dnia na dzień stała się nie do przejścia. To tak, jakby w kilka godzin ogromna bariera została wzniesiona przede mną. Podczas oblężenia miałem nieodpartą ochotę, aby przejść przez tę ulicę. Teraz, kiedy już nie ma oblężenia, ilekroć przechodzę tamtędy, mam na plecach gęsią skórkę, strach pozostał we mnie. Niemożliwe jest odnalezienie tego spokoju, który miałem idąc tą ulicą przed wojną.

Często posługuje się pan humorem - na przykład scena, w której w środku wojennej zawieruchy ktoś zamykając gazetę komentuje: "Ale chaos w tej Rwandzie!"; jak opisał by pan rodzaj humoru występujący w tym filmie?

Humor, który jest w moim filmie, jest to ten sam humor, który mieliśmy podczas wojny. Śmiech był wtedy absolutnie niezbędny. Był sposobem na ucieczkę z horroru, który nas otaczał. Sprawą życia i śmierci. Jest to humor typowo bośniacki, dosyć zbliżony do cynizmu i autoironii, może podobny nieco do angielskiego. W dzisiejszych czasach trudno żyć nie mając poczucia humoru.

Jaki wpływ na przeżywanie konfliktu miał fakt, że oba narody mówią tym samym językiem?

To sprawiało, że wojna była jeszcze bardziej absurdalna. To jest ten sam absurd, który jest obecny w sztuce Samuela Becketta. Ta sama niemożność porozumienia się ludzi między sobą. Zresztą często miałem wrażenie, że sytuacja, w jakiej znaleźli się Bośniacy, została określona przez znakomity tytuł jednej ze sztuk tego dramaturga, "Czekając na Godota". Ponieważ my naprawdę czekaliśmy na Godota. Przez całą wojnę ciągle na niego czekaliśmy. Czekaliśmy na kogoś, kto przybędzie i nas ocali. Gdy tak wierzyliśmy w to, że ktoś się zjawi, nagle zrozumieliśmy, że czekamy na próżno i że nikt nie przybędzie; kiedy przybyły siły pokojowe, okazało się, że znalazły się tu, by ONZ mogła zachować twarz, a nie ocalić nas od złego.

Pański film jest wyzbyty łatwych, upraszczających sądów wobec konfliktu w Bośni. Czy trudno było uzyskać potrzebny do tego dystans?

Czas pozwala na uzyskanie pewnego dystansu wobec wydarzeń. Zaczynamy patrzeć na zaistniałą sytuację z coraz większym obiektywizmem i staramy się zrozumieć to, co się wydarzyło, dlaczego zostaliśmy zaatakowani. W czasie wojny prawda staje się bardzo subiektywna. Każdy ma swoją. Jeszcze niedawno Serb podałby panu wszystkie powody, dla których należy nas, Bośniaków, zniszczyć. Ja, jako Bośniak, podałbym z kolei wszelkie kontrargumenty. Zarówno ów Serb, jak i ja, bylibyśmy przekonani, że mamy absolutną rację. Mając to na uwadze, jedynym sposobem na ukazanie tematu "Ziemi niczyjej" było nieograniczanie się do jedynej i słusznej prawdy. Jeśli tak zrobiłbym, powstałby film wyłącznie probośniacki. Jest paradoksem, że oskarżano mnie o zrealizowanie właśnie takiego filmu. Ponieważ udowodniłem, że pomimo iż zostaliśmy ofiarami, pozostaliśmy narodem ludzi cywilizowanych i tym samym zdolnym do próby zrozumienia działań agresorów. Napaść na naród bośniacki przez Serbów i Chorwatów jest faktem historycznym.

W pańskim filmie "błękitne hełmy", czyli żołnierze ONZ, wydają się być całkowicie pozbawione chęci działania. Tak jak ten żołnierz, który, kiedy Čiki i Nino są gotowi się pozabijać, słucha walkmana...

Tej sceny z żołnierzem, który słucha walkmana - tak jak innych scen z tego filmu - byłem świadkiem w Sarajewie. Pewnego dnia widziałem żołnierza, który w czołgu, na skrzyżowaniu ulic, słuchał walkmana. Słuchał muzyki, kiedy wokół niego ludzie uciekali, żeby uniknąć kul. Zawsze później się zastanawiałem, czego słuchał i o czym myślał. Jasne jest, że nie był tam naprawdę obecny. Duchem był gdzie indziej. Jest też oczywiste, iż nie chciał widzieć tego, co się działo wokół. Możliwe, że było to dla niego za trudne. Zobaczyć ludzi strzelających do siebie i nie móc nic zrobić, aby to przerwać.

W "Ziemi niczyjej" dosyć ambiwalentna jest postawa dziennikarki granej przez Katrin Cartlidge - wydaje się jednocześnie zbulwersowana zachowaniem władz sił pokojowych i jednocześnie troszczy się o wykorzystanie tej sytuacji w jak najbardziej korzystny dla siebie sposób. Co pan sądzi na temat postawy mediów w czasie wojny?

To jest odwieczne pytanie: Co dziennikarz powinien robić, kiedy znajduje się w pobliżu rannego? Sfilmować? Zabrać do szpitala? Sfilmować, a później zabrać do szpitala? Nie ma na to pytanie odpowiedzi. W takiej sytuacji niektórzy zachowują się bardzo profesjonalnie, inni bardzo humanitarnie. Nie byłem szczególnie zszokowany postawą dziennikarzy. Oczywiście, że niektórzy marzyli o tym, by uzyskać korzyści ze swoich sprawozdań i stać się równie znanymi, jak ich koledzy z CNN. Ale to jest ludzkie. Przede wszystkim szokiem dla mnie była hierarchia, którą kierują się dzienniki telewizyjne na całym świecie: granat, który zranił żołnierza angielskiego lub francuskiego, był oceniany jako sto razy ważniejszy niż tysiąc granatów zabijających dziesiątki cywili.

Jakiej narodowości są aktorzy grający w "Ziemi niczyjej"?

Udało mi się zebrać wszystkich aktorów, których podziwiałem przed wojną. Są to zarówno Bośniacy, Serbowie, Chorwaci, jak i Słoweńcy. Georges Siatidis jest Grekiem, Sacha Kremer jest z pochodzenia Szwajcarem, a Serge-Henry Valcke Holendrem. Jeśli chodzi o Katrinę Cartlidge i Simona Callowa, są oni Anglikami. To wszystko oznacza, że "Ziemia niczyja" jest filmem na wskroś europejskim. Dla mnie jest to wspaniałe, bo każdy z aktorów przyniósł trochę swojej kultury, swojej wizji świata i życia.

Pański film jest naznaczony dosyć gorzką ironią. Czy gorycz i ironia to odczucia, jakie pozostawiła u pana wojna?

Na początku wojny byłem bardzo zezłoszczony niechęcią zrozumienia przez większość państw tego, co się działo i co jeszcze się dzieje w Bośni. To mnie bardzo denerwowało, co nie było dobre, bo złość do niczego dobrego nie prowadzi. Teraz już nie ma we tego uczucia. Minęło z czasem, ale ja nie zapomniałem. Zostanie mi na zawsze uczucie goryczy. I nie tylko wtedy, gdy myślę o Bośni, także kiedy myślę o innych konfliktach, w innych państwach, np. w Rwandzie czy w Czeczenii.

(Na podstawie materiałów promocyjnych producenta)

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy