Reklama

"Szukam w kinie harmonii"

Jacek Borcuch, jeden z najbardziej obiecujących polskich filmowców, zadebiutował w 1999 roku "pierwszym niezależnym polskim filmem" - "Kallafiorr". Ta amatorska produkcja powstała na długo przed tym, jak filmy niezależne zaczęły gościć w programie festiwalu w Gdyni. 5 lat później, w momencie największego zainteresowania offową kinematografią, Borcuch zrealizował "Tulipany", które zaprezentowane zostały w konkursie głównym w Gdyni. 21 października ukazało się wydanie dvd filmu z Zygmuntem Malanowiczem, Janem Nowickim, i Małgorzatą Braunek. W międzyczasie Borcuch przeżył przygodę z telewizją, realizując serial "Magda M".

Reklama

O idealizmie, szacunku dla starszych, kompromisach oraz miłości do kina reżyser opowiedział w rozmowie z Tomaszem Bielenia.

Pomiędzy pierwszym filmem, który zrobiłeś, czyli "Kallafiorrem", a kolejnym -"Tulipanami" minęło 5 lat. Dlaczego tak długo to trwało?

Jacek Borcuch: Nie chciałem zrobić kolejnego filmu niezależnego. Nie interesowało mnie powtarzanie się. Mogłem przecież zrobić trzy takie "Kallafiorry" - wziąć kamerę, zebrać przyjaciół... Ale powiedziałem sobie, że następnym krokiem będzie krok jakościowy, to znaczy, że zmierzę się z materią filmową bardziej na poważnie.

Czy przez te 5 lat nic nie robiłeś?

Jacek Borcuch: Przepadł mi po drodze jeden scenariusz, który napisałem. To miał być film science - fiction z dosyć dużym budżetem. Tytuł brzmiał "Foto-story". Potrzebowałem na ten film 3 miliony złotych, których niestety nie udało mi się zebrać. Przyczyny były dość prozaiczne. Nikt nie chciał zaryzykować z kolesiem, który zrobił jakiś tam niezależny film. Pracowałem nad tym filmem jakieś dwa lata. I wtedy zacząłem pisać "Tulipany", zaczęły kiełkować pierwsze myśli na temat filmu o "jesiennych ludziach". Niespodziewanie pochłonęło mnie to tak, że zostawiłem to science - fiction.

Zostają w takim razie jeszcze trzy lata.

Jacek Borcuch: Nie należę do scenarzystów zbyt płodnych, jak np. Przemek Wojcieszek, który pisze dwa scenariusze rocznie i jeszcze zajmuje się teatrem. Napisanie jednego scenariusza zajmuje mi około roku.

Przez długi czas miałem się za zupełnego dyletanta, jeśli chodzi o pisanie. Ja piszę intuicyjnie - siadam, mam jakąś scenę, bohater gdzieś wychodzi, ciekawi mnie gdzie idzie, więc idę za nim i wybieram, co zrobi dalej w zależności od nastroju dnia, muzyki, która gdzieś leci lub tego, co mam akurat w głowie.

Bardzo długo myślałem, że to jest jakiś rodzaj nieprofesjonalizmu. I wtedy trafiłem na biografię Lyncha, który napisał tam, że podziwia ludzi, którzy wiedzą o czym piszą, bo on nigdy nie wie. I uśmiechnąłem się do siebie i pomyślałem, że nie jestem sam.

Oglądając Twoje filmy dostrzec można wyraźne muzyczne inspiracje. Czasem nawet muzyczna warstwa dominuje nad filmową.

Jacek Borcuch: Od zawsze pracuję z jednym kompozytorem i to jest osoba dosyć mi bliska, która dzieli te same obawy, ma podobny typ wrażliwości (chodzi o Daniela Blooma - przyp. red.). Często zresztą mam fragmenty muzyki już na poziomie scenariusza i wiele scen jest budowanych pod muzykę. Ja żyję w rytm muzyki. Często, idąc ulicą, słyszę muzykę - muzykę, która tak naprawdę nie istnieje.

Dlatego tak ważną rolę pełni ona w twoich filmach?

Jacek Borcuch: Być może, że to jest jakaś tęsknota za złotymi czasami kina (w międzyczasie Borcuch wspomina jeszcze muzykę filmową Komedy - przyp. red.). Bo teraz nastały takie czasy, że jest albo awangarda ("Lars von Trier, którego nie znoszę"), albo komercja ("Spielberg, Cameron i inne widowiska"), natomiast nie ma takiego filmu-filmu, po prostu.

Europa jest bliska temu ideałowi, ale ona też ucieka od muzyki, te filmy są jakieś ciche. Uważa się często, że muzyka przeszkadza w kinie. To był też zarzut przeciwko "Tulipanom", że tej muzyki tyle tam jest. Wszyscy zapomnieli, że kiedyś był ktoś taki jak Claude Lelouch, który wygrywał wszystkie festiwale świata z filmem "Kobieta i mężczyzna".

Jak się odnajdujesz między tą awangardą, a komercją, między kinem artystycznym - a popularnym?

Jacek Borcuch: Wszyscy, którzy zajmują się kinem, szukają swego języka. A mi wydaje się, że najważniejsze jest to, co się ma do powiedzenia, a nie - żeby to było najbardziej odkrywcze w historii kina.

Moje pokolenie nie za bardzo może się zmieścić w czymś, co się nazywa kanonem kina. Za wszelką cenę chce pokazać, że nie ma granic. Zapominają przy tym, że istnieje konwencja. Nie wiem, czy to przypadkiem nie jest jakaś błędna dróżka nie prowadząca do żadnego celu, jakiś atawistyczny ciąg do chaosu. Może w życiu na tyle dobrze mi się dzieje, że nie chcę opowiadać o tym chaosie, tylko o tym, że życie jest piękne. Może dlatego szukam w kinie harmonii.

Młodzi polscy filmowcy powołali właśnie do życia Stowarzyszenie "Film 1,2", które ma ułatwić młodym reżyserom realizację debiutu i drugiego filmu. Jak zapatrujesz się na takie inicjatywy? Czy czujesz przynależność do jakiegoś pokolenia?

Jacek Borcuch: Czuję się dosyć mocno wyalienowany, po pierwsze w sensie twórczym. Po drugie - nie jestem nigdzie zrzeszony, poza zrzeszeniem przyjaciół. Ja bardzo kibicuję tym młodym filmowcom, którzy założyli stowarzyszenie, ale nie wiem czy oni przeczytali ustawę o kinematografii. 20% całej sumy Instytutu Filmowego zagwarantowane jest dla debiutantów. Jeśli budżet całego Instytutu wynosi 100 milionów, to wychodzi 20 milionów dla debiutów. Przypomnę tylko, że "Tulipany" kosztowały 1,3 miliona.

No, tak, ale aż pięć lat upłynęło, zanim dostałeś na nie pieniądze...

Jacek Borcuch: Nie tylko mi się nie udawało. To były ciężkie lata. Taki mistrz jak Has przez ostatnie swoje lata nie mógł zrobić filmu. Różewicz nie robi filmów. A ja chciałbym je oglądać. Nie chciałbym, żeby sami młodzi dorwali się do kamer i przekreślili wszystko piękne, co było w polskim kinie. Ja czekam na nowego Antonioniego. Zanussi ciągle w Polsce jest jedynym reżyserem, który traktuje widza jako osobę inteligentną, wykształconą i tylko do niej kieruje swe filmy. Sam zresztą nazywa je filmami dla dorosłych. Można dyskutować, czy to, co robi teraz jest lepsze niż "Iluminacja", czy "Barwy ochronne", niemniej jednak on ciągle próbuje się komunikować na serio. Wszyscy pozostali próbują udowodnić, że są ciągle młodzi.

Młodzi mogą pomyśleć, że nie trzymasz ich strony.

Jacek Borcuch: Ja stoję dokładnie pośrodku. Nie znaczy to, że nie mam określonego poglądu w tej sprawie. Nie, po prostu mam szacunek do tych ludzi za to, co zrobili i chciałbym, aby w Polsce kino robili ci najbardziej utalentowani, ci, co maję najwięcej do powiedzenia. A nie, że ustawa zagwarantuje każdemu absolwentowi szkoły filmowej, że będzie robił film. Przecież 80% ludzi, którzy dostają się do szkoły filmowej to są beztalencia. Zresztą, kto uczy w szkole filmowej w Łodzi? Ci, którym się nie udało. Powód jest prosty: Ci, którzy pracują, nie mają czasu na naukę.

Ty pracowałeś ostatnio nad serialem telewizyjnym "Magda M". Jak do tego doszło?

Jacek Borcuch: Realizacja serialu to rodzaj kompromisu. To była trudna decyzja, ale przeważyły dwa ważne argumenty. Nigdy dotąd - biorąc pod uwagę, że nie jestem zawodowym reżyserem - nie pracowałem w komfortowych warunkach i nie miałem do dyspozycji wszystkiego, co jest potrzebne i wszystkiego, na co miałem ochotę. Dla kogoś, kto kocha kino i ma do dyspozycji dwie dobre kamery, wymarzone światło, wszystkie urządzenia: wózki, steadycamy - to jest bardzo podniecające.

Druga rzecz- realizacja serialu jest bardzo atrakcyjna finansowo. Nigdy w życiu nie zarobiłem tylu pieniędzy, co na tym projekcie. Jeszcze dorzuciłbym trzeci aspekt - warsztatowy. Jest to niewątpliwie okazja, żeby się sporo nauczyć.

Nie pracowałeś jednak przy tym serialu zbyt długo.

Jacek Borcuch: To wszystko przerosło moje wyobrażenia. Presja producentów była tak wielka, że musiałem zrezygnować. Cały czas mówili mi, że to jest za bardzo fabularne, za bardzo filmowe, że to musi przypominać w większym stopniu serial. Ale mnie to nie interesowało. Oczywiste, że nie chciałem z tego zrobić nic wielkiego, ale przynajmniej przyzwoity europejski serial. Więc przynajmniej estetycznie, przynajmniej w formie, chciałem to jakoś podkręcić, ale nawet to było za dużym wyzwaniem dla producentów. Więc w pewnym momencie porozumieliśmy się, że ja już tego nie będę kontynuował.

Czy to był stracony czas?

Jacek Borcuch: To było krótkotrwałe doświadczenie, ale dosyć istotne w moim życiu. Nauczyłem się, jak szybko - i niekoniecznie źle - pracować. Dowiedziałem się jaką siłę ma stacja telewizyjna.

W trakcie, gdy robiłem "Magdę M" zrobili jakieś sondaże dotyczące "Oficera", z których wynikało, że oglądalność spada, że ludzie przełączają się na inny serial. I powiedzieli mi wtedy: "Co z tego, że ty nam zrobisz dobry serial, kiedy nikt tego nie będzie oglądał?" Ja wtedy: "To mam zrobić zły serial?" A oni: "Nie, masz zrobić serial, który ludzie będą oglądali".

A gdy chciałem do obsady dokoptować trochę młodych ludzi, to oni mi na drugi dzień przynieśli kolejne badania: "Czy wolisz oglądać aktora znanego, czy mniej znanego?" Odpowiedź była taka, że wszyscy wola oglądać znanych. Taki głupi ping-pong.

Dlaczego więc zdecydowali się na Ciebie ?

Jacek Borcuch: Podejrzewam, że zatrudnili mnie dlatego, że spodobały się "Tulipany". Pisano, że młody, że umie się komunikować, że sprawne kino. Myśleli, że zrobię wszystko, co będą chcieli. Problem w tym, że natknęli się na idealistę, który miał jakieś swoje marzenia. Koniec, kropka - zamknięta historia.

Czy polscy aktorzy będą coraz tłumniej i odważniej grali w serialach?

Jacek Borcuch: Aktorzy nie mają pracy a często mają rodziny, a już na pewno muszą jeść, muszą czynsz zapłacić, muszą do baku benzynę wlać, więc podejmują tak zwane "kompromisowe decyzje". Ci mądrzejsi wybierają seriale 8-10 odcinkowe; ci, którzy nie mają żadnej perspektywy - biorą telenowele i przez 20 lat grają to samo; a ci, którym ciągle starcza determinacji - nie podejmują tej decyzji. Tych osób jest kilka zaledwie.

Czy na Twój kolejny film znów będziemy czekać tak długo?

Jacek Borcuch: Wierzę, że nie. W tej chwili przygotowuję dwa filmy jednocześnie. Pierwszy projekt to będzie skromny film o roboczym tytule "Melancholia". Mam nadzieję zrealizować go w maju 2006 roku. To będzie jeszcze mocniejsza niż w przypadku "Tulipanów" penetracja ludzkiej egzystencji. W sumie pisząc ten scenariusz uświadomiłem sobie, że moje kino to kino egzystencjalne.

A drugi projekt to będzie bardzo duży film wojenny, oparty na prawdziwych wydarzeniach. W tej chwili trwają prace nad scenariuszem. Mogę powiedzieć jedynie tyle, że będzie to film o osobie, która uznawana jest przez światowych historyków za jedną z najodważniejszych postaci w historii II wojny światowej. Piękna epicka historia polskiego oficera, o której nie mogę na razie za dużo powiedzieć.

To brzmi dosyć patriotycznie...

Jacek Borcuch: Ja kibicuję polskiemu kinu. Cieszę się, jak się dowiaduję, że Trzaskalski z "Mistrzem" wystąpił w San Sebastian, że Zanussi z filmem "Persona non grata" dostał się do konkursu w Wenecji, że Krauze wygrywa Karlowe Vary. Jestem dumny i chciałbym, żeby polskie kino znów było znane i cenione.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jacek Borcuch
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy