Reklama

"Spojrzenie kobiety"

Iga Cembrzyńska, właściwie Maria Elżbieta Cembrzyńska. Przerwała studia na wydziale filozoficznym UMK w Toruniu, by zdawać do warszawskiej PWST. Występowała w wielu stołecznych teatrach. W latach 60. popularna piosenkarka, wylansowała przebój "W siną dal". W latach 90. założyła firmę producencką "IGA-FILM" i stała się producentką wszystkich filmów swego męża, Andrzeja Kondratiuka. Obecnie występuje prawie wyłącznie w jego obrazach.

Do jej najbardziej znanych kreacji należą role w filmach: "Rękopis znaleziony w Saragossie", "Gwiezdny pył", "Cztery pory roku", "Mleczna droga", "Wrzeciono czasu", "Słoneczny zegar".

Reklama

Z okazji pokazu na 41. Krakowskim Festiwalu Filmowym "Pamiętnika Igi C.", najnowszego filmu dokumentalnego autorstwa Igi Cembrzyńskiej oraz zbliżającej się premiery obrazu "Córa marnotrawna" Andrzeja Kondratiuka, z artystką spotkała się Magdalena Voigt.

Jesteśmy na 41. Krakowskim Festiwalu Filmowym. W konkursie bierze udział pani film "Pamiętnik filmowy Igi C.". Dlaczego zdecydowała się pani na zrealizowanie takiego intymnego obrazu własnego życia - filmowego, ale również prywatnego? Skąd wziął się pomysł, chęć podzielenia się z widzem własnymi doświadczeniami?

Iga Cembrzyńska: Pomysł... Pomysł powstaje w głowie. My z Andrzejem [Kondratiukiem] robimy takie filmy, można powiedzieć, nietypowe. Może nie nietypowe, ale inne. Inne od pozostałych. One są pewnie żartobliwe i dowcipne, ale przede wszystkim są o przemijaniu. Mówię o całym "cyklu gzowskim". Zaczynając od "Gwiezdnego pyłu", poprzez "Cztery pory roku", "Mleczną drogę", "Wrzeciono czasu", "Słoneczny zegar". Sporo tego było. Wielokrotnie nam zarzucano, że uprawiamy pewien rodzaj ekshibicji na własnym organizmie, życiu, własnej rodzinie. Szczególnie zarzucano to Andrzejowi. W tej chwili nikt by takiego zarzutu nie postawił, ponieważ okazuje się, że właśnie to stało się najciekawsze, to ludzi interesuje. Szkoda tylko, że to jest tak nudne. Chciałabym to zobaczyć w ciekawej pigułce, a nie w takim popularnym i mało interesującym wydaniu. Ale to była dygresja, wracajmy do pytania.

Tych naszych filmów ileś tam powstało, dotyczących nas, naszej rodziny, naszego życia. Oczywiście, Andrzej robi filmy fabularne, więc te obrazy były opowieściami kreacyjnymi. To nie było tak, że opisywaliśmy dokładnie własne życie, wszystko to, co się wydarzyło. Nie. Ileś scen za prototyp miało nasze przeżycia, to, co się rzeczywiście zdarzyło w naszym życiu, ale reszta była pisana tak, jak to robi fachowiec, zawodowiec, który konstruuje swój nowy scenariusz, by był on ciekawy.

Mówię tak długo i zawile, ale chcę dokładnie odpowiedzieć na pytanie. Tych filmów powstało dużo i było to trochę tak, jakby Andrzej cały czas pisał jedną i tę samą książkę, tylko na różne okoliczności. Często bohaterowie byli ci sami, to znaczy ja-Andrzej, Andrzej-ja, ale dalej pojawiała się rodzina bliższa, dalsza, znajomi. Ale też i rzeczy i osoby wymyślone. I to było fascynujące, bo brałam w tym udział przez wiele lat, w sumie ponad dwadzieścia. Przecież "Gwiezdny pył" został nakręcony w 1981 roku. Wówczas kręciliśmy, a w stanie wojennym, pod karabinami, odbywała się kolaudacja w telewizji. I jeszcze żeby było śmieszniej - to "ku pokrzepieniu serc" - ktoś widząc, że telewizja ma właśnie taki film, puścił nam ten obraz w stanie wojennym.

Więc te filmy są cząstką mnie. Byłam przecież przy pisaniu scenariusza "Gwiezdnego pyłu", potem przy wszystkich filmach pracowałam razem z Andrzejem, grałam w nich. I chciałam to, czym mnie Andrzej zachwycił, w co mnie wciągnął - bo on mnie wciągnął w to wszystko - pokazać sama. Bo te wszystkie filmy było raczej "jego". A ja chciałam dać jakieś swoje spojrzenie na to wszystko. Co to znaczy swoje? Kobiety. Po prostu spojrzenie kobiety. Tak, jak to wszystko ja widziałam.

Film jest pełen humoru, dystansu do siebie. W jaki sposób można zachować taki dystans w stosunku do własnych osiągnięć, własnego życia, umiejętność patrzenia na siebie z humorem?

IC: Bardzo się cieszę, że film wywołuje takie reakcje, taki odbiór. Większość ludzi reaguje podobnie. W tych samych miejscach się śmieją. Wiem, w których miejscach będą się śmiali i to się sprawdza. A ten dystans bierze się stąd, że trochę się już nażyłam. Dawniej bym tak nie myślała. To przychodzi z wiekiem.

Ale przecież sama pani wspomniała, że państwa filmy bardzo często mówią o przemijaniu. Nawet te sprzed dwudziestu lat. Skąd tak wielkie zainteresowanie tym tematem?

IG: Jestem bardzo wyczulona na ten temat. Nie mam dzieci, a gdzieś trzeba tę miłość, którą każdy z nas ma w sobie, oddać. Obdarowuję tą miłością różne biedy, bezpańskie zwierzęta, które się gdzieś tam plątają i którym czasami w tym świecie ludzkim bardzo źle się żyje. I mam ileś tych różnych zwierzaczków. Ale zwierzęta mają strasznie krótkie życie. I bardzo szybko odchodzą z tego świata. Jeżeli wiedzą, że je kochasz, to odwzajemniają się wielką miłością. I dlatego te rozstania z nimi są takie bolesne, smutne. I o tym też chciałam opowiedzieć. I o innych ważnych sprawach. O naszym stosunku do drugiego człowieka, do matki, do ojca. Przecież ja w tym filmie - z tym, że mój ojciec już nie żyje - rozprawiam się jednym zdaniem, ponieważ uważałam, że albo o tym trzeba nakręcić film, albo właśnie tylko pokazać to w ten sposób. Ponieważ było to wielkie zaskoczenie, że mój ukochany ojciec, który był moim wielkim przyjacielem, moim wielkim duchowym doradcą, nie żyje. Ojciec miał wszystko tak pięknie "poukładane". Dobro to jest dobro, zło to zło. Miał takie proste widzenie rzeczywistości, ale miał w sobie także wiele tolerancji i taką niesamowitą uczciwość, która mnie zawsze zachwycała. I ten mój wielki doradca, który był znakomitej formie, miał sporo lat, ale był naprawdę w znakomitej formie, umarł. Dopiero mając 84 lata poszedł na emeryturę. I dalej jeszcze pracował, bo był młody duchem. A jak nudził się przez chwilę w domu, to szedł na strych, gdzie sobie zrobił taki swój kącik i tam sobie rzeźbił, albo robił coś swojego. Był fantastycznym człowiekiem i nagle dowiaduję się, że upadł i... koniec, nie ma go. Na szczęście miał, jak to się mówi, lekką śmierć. Nie wiem, czy śmierć może być lekka. Na pewno nie jest to lekkie dla tych, którzy zostają.

Mogę jeszcze wspomnieć moich przyjaciół, moje przyjaciółki, które odeszły. Krysia, moje duchowe wsparcie. Także od spraw zawodowych, filmowych, producenckich. Świetnie wiedziała, jak się tym zarządza. Poszła do szpitala na zapalenie płuc... Umarła na raka...

Więc dużo zdarzyło się w moim życiu, przeszedł przeze mnie taki "walec". I chciałam to wyrzucić z siebie, rozprawić się z tym wszystkim. Ten film miał być taką psychoterapią.

Jest pani nie tylko autorką scenariusza do "Pamiętnika filmowego Igi C.", ale również jego producentką. Kilka lat temu założyła pani własną firmę "IGA-FILM". W jaki sposób aktorka, artystka, radzi sobie z całą skomplikowaną, żmudną, papierkową pracą związaną z realizacją filmu? Czy stała się pani nowoczesną biznes woman?

IC: Nie! Bronię się przed tym. Ja nie robię żadnych wielkich interesów!

Ale skąd wziął się pomysł na uruchomienie własnej firmy?

IC: Ja po prostu byłam zmuszona do tego, musiałam to polubić. Wiedziałam, że Andrzej, tak zwany "twórca osobny" - bo tak go nazywają, nie jest człowiekiem, który sam znajdzie się w nowej rzeczywistości. Robił profesjonalne filmy, począwszy od "okresu łódzkiego", kiedy pracował w SeMaFoRze, czy w "Kronice", od realizacji "Dziury w ziemi", poprzez kolejne filmy. Jednak ich produkcja odbywała się normalnie, jak to było za czasów komuny. Były tak zwane "państwowe pieniądze", duży budżet - a budżety wtedy nie różniły się między sobą, każdy dostawał tyle samo. No i wiadomo, był ogromny zespół - kierownik produkcji, jeden, drugi, trzeci, producenci, zespół filmowy. I wtedy trzeba było wstać rano o godzinie piątej, bo zdjęcia rozpoczynały się na przykład o godzinie szóstej. I trzeba się było trzymać tego reżimu kalendarzowego rozkładu zdjęć. Tyle i tyle dni było przeznaczonych na zrealizowanie danego filmu i nie można tego było przekroczyć. Ale kiedy przyszły inne czasy i produkcja zaczęła wyglądać zupełnie inaczej, musiałam jakoś pomóc mu się w tym odnaleźć.

Andrzej ma własną kamerę, nie, przepraszam, trzy kamery - one są dla niego najważniejsze, ważniejsze od jedzenia, spania, zdrowia. Kamera to jest to, co kocha najbardziej. Potem gdzieś tam, hen, hen, daleko ja. No i on ma taki system pracy, że na przykład poluje na zachody słońca w Gzowie. Pewnie dlatego są one takie piękne, jak we "Wrzecionie czasu" czy "Słonecznym zegarze", ale to polega na tym, że on siedzi całą noc z kamerą, nie śpi i czeka. Bo wie, że zza tego listka, o tej i o tej godzinie - bo to zmierzył, wzejdzie słońce. To jak takiemu artyście narzucać jakieś ograniczenia? Taki człowiek musi być wolny. Takiemu człowiekowi trzeba pomóc, by to, co ma najcenniejsze, czyli talent, mógł spożytkować w dobrym kierunku. Stąd pomysł na założenie własnej firmy producenckiej. Musiałam mu pomóc. A poza tym mnie się to strasznie podobało. Przecież ja uczestniczę w tym wszystkim. Normalnie ekipa czeka na słońce, na deszcz. A my czekamy na promyk słońca, jeden refleks zza liścia. Jeden promyk, jeden liść, jedna prześwietlona gałązka i będzie pięknie. Andrzej to poeta, wizjoner.

Skąd wziął się więc pomysł na najnowszy państwa film "Córa marnotrawna". Obraz zaskakująco różny od ostatnich państwa realizacji? Przede wszystkim w treści, ale także formie?

IC: To pomysł Andrzeja. Ja bym nigdy takiego filmu nie wymyśliła. Andrzej to taka rogata dusza, ale dobra. On po prostu doszedł do wniosku, że wszystko to, co miał do powiedzenia ludziom o przemijaniu, o miłości do innych, o nienawiści, o takich rzeczach ekstremalnych, ważnych, już powiedział. A jeszcze to wszystko działo się w jednym miejscu, w tym naszym Gzowie. I że teraz musi diametralnie zmienić swój kurs. A poza tym ludzie chcą się śmiać, bo są bardzo smutni. A przy tym nasz kapitalizm jest tak frapujący... Tak wypaczony, "zbulwiały", zmutowany, odbity w krzywym zwierciadle, że aż frapujący dla twórcy. I Andrzej chciał coś o tym powiedzieć. Bo to, co się dzieje, jest wręcz niesamowite.

Podobno ten projekt powstawał ponad trzy lata? Czy scenariusz także ewoluował przez ten czas, czy trzy lata temu powstała ostateczna wersja?

IC: Nie, u Andrzeja nigdy nic nie jest ostateczne. Nie, źle mówię. "Gwiezdny pył" był napisany od początku do końca i powstał bardzo szybko, chyba w cztery doby. Powstał i potem były tylko dwie maleńkie zmiany. Ale to był "Gwiezdny pył". Natomiast już "Cztery pory roku" Andrzej kręcił właściwie bez scenariusza. To znaczy miał to rozpisane na kartkach, nieraz siedział nocami i pisał na nich, zmieniał jedno zdanie tak, by było lepsze, lepiej brzmiało. Ale zamysł scen miał w głowie. I czas mu podrzucał pomysły. Na przykład to, że ojciec ma przyjechać, że coś się wydarzyło. I z tego czerpał. Tak powstawały tamte scenariusze. Natomiast w przypadku "Córy marnotrawnej" - opowieści o naszym "zbulwiałym" kapitalizmie, było tylko trochę podobnie. To znaczy, to jest tak, że życie również i tu podrzucało ciekawe wątki, pomysły i rozwiązania.

Film także powstał w pani firmie. Czy tak długi okres realizacji projektu nie wpływa dekoncentrująco na panią, jako aktorkę, ale i producentkę?

IC: Wpływa. To jest straszne. To jest strasznie męczące. Jak powiedziałam, wciągające, ale i strasznie męczące. Tym bardziej, gdy realizacja trwa tak długo. Nieraz jest tak, że wydaje się, iż już wszystko jest dograne i nagle coś znienacka wyskakuje. Na przykład braknie trochę taśmy. I męczący jest powrót do tego samego zadania. A najczęściej nie można tego zrobić z dnia na dzień. I ileś takich zdarzeń wpływa na to, że staje się to takie męczące. Bardzo mnie to zdewastowało. Mówię o sobie, ale o Andrzeju też. Moją psychikę bardzo to zdewastowało, zmęczyło. I zdrowie także nadwerężyło. No i przez to pewnie się rozchorowałam. Rozchorowałam się bardzo poważnie. Przecież poszłam nawet do szpitala. Leżałam w szpitalu na serce, które nawaliło mi bardzo poważnie. To nie o to chodzi, że ja się czymś przejmuję. To po prostu nadmiar tych wrażeń, tych emocji, przemyśleń, szukania rozwiązań - w miarę jak najlepszych, a to wciąż wiąże się z pójściem na jakieś kompromisy, a ja bardzo tego nie lubię.

A jak żyjąc w takim napięciu, zajmując się produkcją filmu, można jeszcze skupić się na swojej roli. W "Córze marnotrawnej" gra pani przecież główną rolę?

IC: Proszę pamiętać, że moja postać była w rękach człowieka, którego świetnie znam, do którego mam zaufanie i z którym, zanim stanęłam przed kamerą jako Aneta, na temat postaci narozmawiałam się godzinami, dniami i nocami, ogromnie długo. Robiliśmy także różne próby - charakteryzacji, kostiumów. Czy pójść w tę stronę, czy w tę? Czy zrobić to tak, czy tak? W związku z tym ja o tej postaci bardzo dużo wiedziałam, a ponieważ pracuję z Andrzejem tyle lat, to jest mi łatwo. Jemu ze mną i mnie z nim. My nie dochodzimy żmudnie do tej prawdy, tak jak to czasami aktor robi z reżyserem. Nie, on mi mówi: "Ściągnij tylko troszkę. O, tak. Nie idź za bardzo w groteskę". I ja już wiem o co chodzi. Dalej to już trzeba było na blachę nauczyć się tekstu i... zagrać to, po prostu. To nie jest trudne. To znaczy jest trudne, zawsze jest trudne. Ale jeżeli ma się w tym kierunku smykałkę i się to lubi, to przychodzi to dużo łatwiej. Poza tym liczy się doświadczenie. Proszę pamiętać, że ja dosyć długo już pracuję. Od debiutu u Hasa w "Pamiętniku znalezionym w Sargossie" minęło sporo czasu.

A jak ocenia pani grane przez siebie postaci? Czy dużo czasu musi upłynąć, by znalazła pani dystans do swojej bohaterki i nie myślała: "Mogłam to zagrać inaczej". Czy w ogóle aktor myśli w ten sposób o skończonej roli?

IC: Długo, bardzo długo nie ma się dystansu. Ale w przypadku "Córy marnotrawnej" dystans już jest. Minęły przecież ponad trzy lata od rozpoczęcia prac, więc mam ten dystans. Ale normalnie trwa do bardzo długo. Ja nawet zauważyłam coś, co jest bardzo ciekawe dla mnie, że na przykład którejś sceny bardzo nie lubię, jestem z niej okropnie niezadowolona. Mówię: "Jędruś, ja bym to zmieniła. Jak będzie trochę czasu, pieniędzy, to błagam, nakręćmy to jeszcze raz". A potem mija czas, z pół roku albo i więcej i myślę sobie: "Bez sensu. Gdybym nawet coś poprawiła, to niewiele bym mogła dodać". Po prostu na początku emocje zabijają takie zimne spojrzenie na siebie. Dopiero gdy się z tego wyzwolisz, wówczas dopiero tak naprawdę widzisz co zrobiłaś - co zrobiłaś dobrego, a co złego.

A w jaki sposób udało się państwu pozyskać do udziału w "Córze marnotrawnej" tak znanych i wybitnych aktorów, którzy pojawiają się nawet w króciuteńkich epizodach?

IC: To tylko dzięki Andrzejowi. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś nam odmówił. Stanisław Mikulski, Jurek Trela, który przyjechał do jednej sceny, jechał nocą z Krakowa, żeby tylko zagrać te kilka minut u Andrzeja. To jest coś cudownego. Nie mówiąc już o kwestiach finansowych. Ja tak naprawdę miałam wtedy pieniądze tylko na taśmę filmową i jej wywołanie, i proszę sobie wyobrazić, że niektórzy z aktorów oddawali mi połowę swoich honorariów, żeby tylko film mógł powstać.

W filmie pojawia się niesamowita scenografia, rekwizyty. Podobno ich powstanie także związane było z kłopotami finansowymi? Trzeba było wymyślić coś, co zastąpiłoby chociażby prawdziwe plenery w Bagdadzie?

IC: Ja uważam, że Andrzej znakomicie w tym filmie wymyślił scenografię, przecież on sam to malował, te horyzonty, te makietki - kolejka przejeżdżająca przez pustynię, kosmodrom. Uważam, że to jest arcydzieło. Szkoda tylko, że za takie scenografie scenograf w normalnym filmie zarabia przyzwoite pieniądze, a tu takie marne grosze. Za trzy lata pracy!

A jak się pracuje na planie z własnym mężem-reżyserem?

IC: To nie jest dla mnie żaden mąż. To jest po prostu kumpel, któremu ufam, z którym płynę pod jednym żaglem. I nie wiem, czy jest łatwiej robić razem film. Często przecież wchodzą w grę emocje. Ale absolutnie to nie jest tak, że żyjemy projektem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Po drodze dzieje się wszystko - i obiad, i wyprowadzenie psa, i załatwienie telefonów czy innych koniecznych spraw. Żyjemy normalnie. Życie po prostu się toczy. Trzeba po prostu ćwiczyć. My to ćwiczymy od trzydziestu lat, więc już mamy tę drogę wyćwiczoną. Mamy na to swój sposób - tu jest sztuka, a tu, chwileczkę, jest normalne życie z wielkim zakupami. I na to musi być czas. Kiedyś to może były problemy, teraz nie są. Teraz to może mam problemy z samą sobą, na przykład z tym, że jestem coraz bardziej zmęczona. O, to jest dla mnie problem. Że mi nawala serce, to jest mój problem. Że może nie zdążę udźwignąć tego wszystkiego, co sobie powymyślałam.

A co czeka na realizację? Jakie ma pani plany zawodowe?

IC: Ja mam jeden pomysł, a Andrzej trzy. Ja ten swój pomysł bardzo kocham. Będzie to kolejny temat "przepuszczony" przez kobietę. Kiedy byłam w szpitalu, cały czas leżałam pod kroplówkami. I kiedy zdjęli mi te okropne rurki, to poszłam do biblioteki i zaczęłam szukać czegoś do czytania. I nie znalazłam nic, co by mnie zainteresowało. I nagle otworzyłam szafeczkę, która stała koło mojego łóżka. Patrzę, a tam leży książka. "Paryskie tournee". O teatrze. Napisana przez Annę Śliwińską, polską pisarkę, kiedyś uznaną - w latach 70. zdobyła kilka prestiżowych nagród literackich. "Paryskie tournee". To dobry tytuł, prawda? No i przeczytałam to, od deski do deski, od razu. Jeszcze raz i jeszcze raz. I coraz bardziej zaczęłam się tym zachwycać. I pomyślałam sobie, że kto może lepiej opowiedzieć o teatrze, jak nie ja, która kocham teatr i wyszłam z niego tylko dlatego, że tę miłość do teatru zamieniałam na inną - miłość do męża, który jest filmowcem i kocha bardziej ode mnie kamerę. No i pomyślałam sobie, kto może bardziej czuć ten temat? Wiem, że teraz coraz więcej aktorów wypowiada się na temat teatru, powstają nawet seriale opowiadające o kulisach sceny - Joasia Szczepkowska zrobiła taki serial, i Falk też wziął na warsztat ten temat.

Ale moje kino będzie inne. Jeszcze o czymś innym, o tym samym, ale inaczej. I myślę sobie, że to jest palec boży, że ja musiałam zachorować na serce, trafić do tego szpitala i znaleźć tę książkę. Na razie chcę to napisać. Dobrze napisać. A ponieważ czuję dialog - dzięki Andrzejowi, bo on stale pisze i ja tego słucham, a książka jest mocno dialogowana - więc myślę, że z tą adaptacją uporam się niedługo, że nie będą siedzieć nad tym rok, tylko ze dwa miesiące. I najważniejsza sprawa - odnalazłam panią Annę Śliwińską, autorkę książki. Długo jej szukałam, bardzo długo, ale odnalazłam, porozumiałyśmy się, zgodziła się na adaptację, przysłała mi nawet pisemną zgodę. Teraz więc zabieram się za ten projekt.

A Andrzej ma trzy projekty. Równie szalone, jak "Córa marnotrawna". Zawsze miał takie pomysły. Proszę przypomnieć sobie pierwsze jego filmy, te wariackie etiudy, potem "Jak to się robi", "Hydrozagadkę". On ma w sobie takie dwa bieguny, jeden to jest ten natchniony poeta, liryk, a drugi Andrzej to złośliwy potwór kochający kicz, nieokiełznany, lubiący nawet brutalny dialog, ale dowcipny. I to jest fajne, to jego poczucie humoru.

I ma teraz takie konkretne pomysły, ale nie mogę zdradzać szczegółów.

Jeden z nich był już kiedyś napisany i, żeby było śmieszniej, nawet przyjęty w telewizji. I on z tego nie skorzystał. To tylko Jędruś może zrobić coś takiego. I z tego projektu zostanie trzon, a reszta się zmieni.

Żadne prace jeszcze się nie rozpoczęły. Ja na razie muszę zamknąć produkcję "Córy marnotrawnej". To jest właśnie ta rola producenta, który musi czuwać również nad wszystkim końcowymi rozliczeniami, zamknięciem produkcji... Poza tym film trzeba wypromować.

A potem "Paryskie tournee"....

Bardzo dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Iga Cembrzyńska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy