Reklama

Agnieszka Holland: Robię filmy z mojego punktu widzenia

Z okazji wizyty Agnieszki Holland w Polsce, związanej z promocją książki Marioli Jankun-Dopartowej "Gorzkie kino Agnieszki Holland", z reżyserką rozmawiała Anna Kempys.

Z okazji wizyty Agnieszki Holland w Polsce, związanej z promocją książki Marioli Jankun-Dopartowej "Gorzkie kino Agnieszki Holland", z reżyserką rozmawiała Anna Kempys.
Agnieszka Holland /Podlewski /AKPA

O Agnieszce Holland mówi się, że jest jedną z najpopularniejszych reżyserek w Ameryce. Od 1981 roku mieszka za granicą. Jest absolwentką praskiej szkoły filmowej FAMU. Światowy rozgłos przyniósł jej film "Europa Europa", za który otrzymała m.in. nominację do Oscara w kategorii najlepszy scenariusz adaptowany. Najbardziej znane filmy reżyserki to: "Gorączka" (1980), "Kobieta samotna" (1981), "Europa Europa" (1990), "Olivier, Olivier" (1991), "Całkowite zaćmienie" (1995), "Plac Waszyngtona" (1997), "Trzeci cud" (1999), "Strzał w serce" (2001).

Laureatka wielu nagród na międzynarodowych festiwalach, członkini Europejskiej Akademii Filmowej przyznającej Felixy. W 1998 roku odsłonięto gwiazdę Agnieszki Holland w Alei Sław na ulicy Piotrkowskiej, w Łodzi.

Reklama

Agnieszka Holland kończy obecnie prace nad filmem "Julia wraca do domu". Latem 2002 roku rozpocznie zdjęcia do kolejnego obrazu - adaptacji głośnej powieści Stefana Chwina "Hanemann".

Z okazji wizyty Agnieszki Holland w Polsce, związanej z promocją książki Marioli Jankun-Dopartowej "Gorzkie kino Agnieszki Holland", z reżyserką rozmawiała Anna Kempys.

Po dwudziestu latach od pani ostatniego polskiego filmu, "Kobieta samotna" z 1981 roku, wraca pani do kraju, żeby zrobić tutaj aż dwa filmy. Zdjęcia do "Julia wraca do domu" są prawie zakończone, potem planuje pani realizację "Hanemanna". Dlaczego właśnie teraz podjęła się pani realizacji tych projektów?

AH: Materiału na to, żeby zrobić film fabularny, jest mnóstwo. Jest tego tak dużo, że trudno wybrać. Następuje jednak taki moment, że coś się czyta i nagle powstaje przemożna potrzeba, chęć czy wręcz obsesja, ażeby to przetłumaczyć na swój film, żeby tę wizję zrealizować. "Julię" przygotowywałam bardzo długo. Zaczęłam myśleć o tym filmie 18 lat temu, a scenariusz napisałam dopiero trzy lata temu. Długo trwało zbieranie funduszy - to jest dosyć dziwny film. Duża część akcji rozgrywa się w Polsce, główna bohaterka ma częściowo polskie pochodzenie, dlatego też jest to polska współprodukcja. Pewna część zdjęć powstała także w Kanadzie. Polska jest dla bohaterki miejscem, w którym spotyka się z jakimś innym wymiarem. Przyjeżdża z umierającym dzieckiem w pogoni za uzdrowicielem, który akurat tutaj przebywa. Zdjęcia do "Julii" już skończyłam. Teraz pracuję nad montażem w studiu w Monachium. Film "Julia wraca do domu" będzie gotowy z końcem maja. Sądzę, że polska premiera będzie jesienią, może w październiku. Z "Hanemannem" to było tak, że zgłosił się do mnie mój przyjaciel, producent Maciej Grzywaczewski, który jest Gdańszczaninem i wielkim miłośnikiem książki Stefana Chwina. Dał mi do przeczytania tę powieść z myślą, że można by rozważyć jej filmową adaptację. "Hanemann" to nie jest książka, którą można by w kilku słowach opowiedzieć. Ta powieść mówi wiele o sensie życia, o obcości, o śmierci, o zmianie, o tradycji. Jest tam szalone bogactwo wątków. Jest jednak wiele powieści, które są bardzo piękne i bogate, ale nie czuje się tego imperatywu, który sprawia, że uruchamia się cały skomplikowany mechanizm produkcyjny i finansowy, żeby zrobić film. Umówiłam się z moją siostrą Magdą Łazarkiewicz, że może razem to zrobimy. Największym wyzwaniem było napisanie scenariusza, bo ta powieść nie przypomina niczego, co się dzisiaj w kinie robi. Wydaje mi się, że nam się udało złapać jej ducha i skonstruować ciekawe opowiadanie. Scenariusz stara się być wierny książce. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to w 2002 roku powinniśmy zrobić zdjęcia. Przymierzamy się, by je rozpocząć późnym latem. "Hanemann" także będzie polską współprodukcją, w dużej części finansuje go firma Vision.

Po raz pierwszy pani i siostra zrobicie razem film?

AG: Dużo braci robiło wspólnie filmy, a siostry jak dotąd nie, więc będzie to pewne novum. Zresztą kobiety lepiej się porozumiewają pomiędzy sobą niż mężczyźni i mam nadzieję, że tutaj się to sprawdzi. W naszej rodzinie jest dużo reżyserów - Magda jest reżyserem, jej mąż jest reżyserem, ja jestem reżyserem, mój były mąż jest reżyserem, moja córka teraz została reżyserem. W związku z tym, jak mamy zrobić zdjęcie rodzinne, musimy zawołać Andrzeja Wajdę, bo inaczej się bijemy, kto ma kogo jak ustawić. Teraz te nasze prywatne doświadczenia chcemy przenieść na forum zawodowe. Uzgodniłyśmy z Magdą, że decyzje przygotowawcze i końcowe podejmujemy wspólnie. W trakcie zdjęć postaramy się rozdać sobie osobne zadania, żeby sobie nie deptać po piętach.

Czy to prawda, jak informowały niektóre media, że główną rolę w "Hamenanie" zagra Jeremy Irons?

AH: Jeszcze nie wiem, kto zagra główną rolę. Jeremy Irons, którego szalenie cenię, jest już na tę rolę trochę za stary. Hanemman nie powinien mieć więcej niż 40 lat, a Jeremy ma już prawie 55. Wciąż szukamy aktora, który spełniałby te warunki, tzn. był charyzmatyczny, tajemniczy, a jednocześnie był sexy, inteligentny, no i znany, żeby ludzi chcieli przyjść na film. Dobór obsady to zawsze skomplikowana łamigłówka - jak obsadzić dobrze i skutecznie.

Pani poprzedni film, "Strzał w serce", ponownie rozbudził dyskusję w Stanach Zjednoczonych na temat wykonywania kary śmierci. Film powstał w oparciu o powieść Mikala Gilmore'a, który opisał w niej tragedię własnej rodziny po tym, jak jego brat Gary zamordował z zimną krwią dwoje niewinnych ludzi. Gary był pierwszym człowiekiem w USA, na którym wykonano karę śmierci po dziesięcioletnim moratorium w tej sprawie. Najwięcej emocji wzbudził fakt, że sam skazaniec domagał się wykonania wyroku.

AH: "Strzał w serce" to film, na który dzisiaj żaden producent, poza HBO, by się nie zdecydował. To bezkompromisowy i trudny utwór. Kiedy przeczytałam scenariusz, wydawało mi się, że śnię - nie wierzyłam, że Amerykanie chcą taki film rozbić. Miałam wspaniałych aktorów - w filmie wystąpili m.in. Giovanni Ribisi, Sam Shepard, Amy Madigan. Operatorem był Jacek Petrycki, który zrobił zdjęcia do filmu "Julia wraca do domu", będziemy też razem pracować przy "Hanemannie". Kara śmierci to istotny temat filmu "Strzał w serce", ale to jest historia bardziej o granicach wolności, o tym, na ile jeden człowiek może wpływać na drugiego. Film jest opowieścią o dwóch braciach - jeden jest skazany na śmierć i domaga się wykonania wyroku, a drugi stara się go od tej decyzji odwieźć. Bracia na początku filmu prawie się nie znają, łączy ich od dzieciństwa nienawiść. Spotykają się często w sali widzeń w więzieniu i uczą się czegoś wzajemnie o sobie i od siebie. Film opowiada o braterstwie, o źródłach zła, o Kainie i Ablu. Ostatecznie brat skazańca stwierdza, że nie ma prawa pozbawiać drugiego człowieka wyboru - czy chce umrzeć. Wiedząc, że wykonanie wyroku przełamie dziesięcioletnie moratorium na wykonywanie wyroków śmierci w USA i pociągnie za sobą lawinę innych egzekucji, bohater wyraża na to zgodę. To bardzo skomplikowana historia. Jestem dumna z filmu "Strzał w serce". To mój najlepiej przyjęty film anglojęzyczny w Stanach.

Pracowała pani z wieloma gwiazdami - z Leonardo DiCaprio przy "Całkowitym zaćmieniu", Jennifer Jason Leigh przy "Placu Waszyngtona", Edem Harrisem przy "Trzecim cudzie". Czy tacy aktorzy pozwalają sobą kierować, czy też są "niepokorni" na planie?

AH: Wiem, że z takimi aktorami trudno się pracuje. Za każdym razem jestem na to przygotowana. Są to w końcu gwiazdy. Muszę jednak przyznać, że z tymi akurat aktorami nie miałam większych problemów. Czy to gwiazdorzy, czy aktorzy mniej znani, jeśli znają moją wizję filmu i ją akceptują - muszą się podporządkować pewnym regułom pracy na planie. Jeśli zaproponują coś od siebie, co wniesie coś nowego do filmu, to oczywiście na to się zgadzam. Nigdy nie było wielkich konfliktów pomiędzy nami.

Pani córka Kasia Adamik zadebiutowała niedawno jako reżyser. Jej debiutancki film "Bark", nakręcony w USA, zakwalifikował się do konkursu tegorocznego festiwalu w Sundance. Czy pani jej pomagała?

AH: Pomagałam jej trochę, ale bardziej wsparciem duchowym. Nie mogłam zbyt wiele pomóc, bo w tym czasie, kiedy ona robiła film, ja zaczynałam "Strzał w serce". Dużo rozmawiałyśmy na etapie montażu. Kasia miała trudności z producentami, którzy nie byli - jak się okazało - ani doświadczeni, ani mądrzy. Po tym, jak film "Bark" został nakręcony i zmontowany, zorientowali się, że nie jest to taka zwykła komedia, jak im się początkowo wydawało. Ale to było przecież od początku jasne. Zaczęli się wtedy histerycznie zachowywać. Pomogłam córce w jej rozgrywkach z nimi. Kasia bardzo mnie zaskoczyła swoją dojrzałością, determinacją i wytrwałością w swym dochodzeniu do tego, żeby ten film był jak najbardziej zbliżony do tego, co sobie zamierzyła.

Proszę powiedzieć kilka słów o samym filmie.

AH: "Bark" to czarna komedia. Opowiada historię małżeństwa, w którym kobieta wskutek załamania nerwowego, urazu psychicznego, zaczyna wyobrażać sobie, że jest psem. Kontaktuje się ze światem wyłącznie za pomocą szczekania. Mąż, który ją kocha, jest na początku tym rozbawiony, potem przerażony i zszokowany - nie wie co robić. Szuka pomocy u przyjaciół, znajomych - nikt nie jest mu w stanie pomóc. Zrozpaczony oddaje żonę do zakładu psychiatrycznego, poddaje ją ostremu leczeniu. W szpitalu aplikują jej ogromne ilości psycholeptyków, ale to sprawia, że zamienia się w roślinę. Mąż w końcu dochodzi do wniosku, że woli mieć psa niż roślinę i skoro ona jest szczęśliwa jako pies, to niech sobie szczeka. Kobieta pozostaje psem i wszyscy są szczęśliwi. Taki jest happy end. Jest to film o inności, o tym jak możemy ją akceptować, czy rzeczywiście jest tak bardzo inna i o tym, kto jest normalny, a kto nie jest. To świetnie zagrany i nowocześnie opowiedziany film.

Czy dużym sukcesem jest zakwalifikowanie się filmu "Bark" do konkursu w Sundance?

AH: Ogromny, tym bardziej dla pierwszego filmu twórcy. Jest to najbardziej liczący się targ próżności amerykańskiego młodego kina. Samo bycie w konkursie to nie byle jaki sukces. Do konkursu trafia zaledwie około 20 tytułów.

W jednym z wywiadów skrytykowała pani Hollywood mówiąc, że od 20 lat panuje tam tępa rozrywka i nuda. Pojawiło się jednak w tym czasie kilka filmów wartościowych. Chyba można nieco jaśniej spojrzeć w stronę współczesnego kina?

AG: Hollywood to bardzo szerokie pojęcie. Kiedy mówię Hollywood, mam na myśli produkcje wielkich wytwórni. Są oczywiście filmy, które w swoim gatunku są udane, choć powstały w dużych studiach. Na przykład produkcje Finchera - "Seven" czy "Podziemny krąg", ale to są wyjątki. Wszyscy mówią, że bardzo dobry jest "Władca pierścieni", wyprodukowany przez średniej wielkości studio New Line. Ja jeszcze tego filmu nie widziałam, ale znajomi mówili mi, że jest świetny. Bardzo dobry był pierwszy "Obcy" Ridley'a Scotta. Ale to są filmy gatunkowe. Jeśli chodzi natomiast o produkcje o tematyce bardziej współczesnej, skomplikowane, takie jakie powstawały w latach 70., autorstwa m.in. Scorsese, Coppoli, Schatzberga - to takich filmów w ostatnich latach było bardzo niewiele, a przynajmniej takich, które mnie wydałyby się interesujące. Ale było kilka znakomitych tytułów. New Line wyprodukowała na przykład "Magnolię" - nie można powiedzieć, żeby to był konwencjonalny film. Czasem, jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zdarza się, że młody reżyser znajduje się nagle na topie i jego "gorące nazwisko" sprawia, że uda mu się zrobić coś swojego i świeżego. Generalnie, jeśli w Hollywood produkuje się od 100 do 120 tytułów rocznie, to takich filmów, które zostają w pamięci i które chciałoby się mieć na kasecie w domu, nie jest tak wiele. Poza dużymi wytwórniami filmowymi jest jednak jeszcze twórczość niezależna i tam powstaje więcej ciekawych filmów. Jest kilku reżyserów, którzy konsekwentnie kroczą swą drogą twórczą, robią swoje, bez względu na to, czy to się komuś podoba czy nie - myślę na przykład o braciach Coen, Jimie Jarmusha, Hal Hartley'u.

Czy kobiecie w zawodzie reżysera jest trudniej wywalczyć sobie pozycję, niż mężczyźnie?

AH: Jasne, że jest trudniej. To zawód z różnych względów bardzo męski. Jest to skomplikowana praca - absorbująca, wymagająca dużej kondycji fizycznej i psychicznej, odrywająca od życia rodzinnego, macierzyństwa, jednym słowem od wszystkiego, co jest bardzo istotną częścią życia kobiety. Niewiele z nich jest w stanie się na to zdecydować i mieć dość determinacji, by wytrwać w tym zawodzie. Ja na samym początku miałam ambicję, żeby się niczym nie różnić od reżyserów-mężczyzn. Kiedy koledzy lub krytycy mówili mi, że moje kino jest męskie, albo zrobiłam film w taki sposób, jakby robił go mężczyzna, odbierałam to jako komplement. Jednak potem zaczęło mnie to irytować. Jestem kobietą i robię filmy z mojego punktu widzenia, a on musi być trochę inny niż mężczyzny, czasem nawet bardzo inny. Najbardziej uderzyło mnie to w trakcie realizacji jednej ze scen miłosnych w "Gorączce". Nie mogłam zgodzić się ze swoim operatorem, Jackiem Petryckim, co do kwestii ustawienia kamery w scenie miłosnej. On mówił z góry, a ja z dołu...

Andrzej Wajda otwiera niebawem w Warszawie Mistrzowską Szkołę Reżyserii Filmowej. Podobno pani ma tam prowadzić zajęcia.

AH: Taki jest plan, ale jak te prace są zaawansowane, w sensie planu finansowego i innych instytucjonalnych decyzji, to jeszcze dokładnie nie wiem. Rozmawiam z Andrzejem już od paru miesięcy na ten temat. Szkoła miała ruszać w lutym, ale czy jest to realne, nie umiem odpowiedzieć. W miarę możliwości czasowych i geograficznych chętnie będę w takiej szkole wykładała - na zasadzie warsztatów. Będą tam też moi przyjaciele, na przykład Wojciech Marczewski. Wydaje mi się, że w Polsce przydał by się trochę inny rodzaj edukacji filmowej, niż te klasyczne szkoły, które w obecnej sytuacji nie wiem, czy są adekwatne do potrzeb i młodych ludzi i rynku filmowego. Prowadziłam takie warsztaty w różnych szkołach na świecie, m.in. w Sundance. Jest to taka forma nauki - warsztatów dla ludzi, który mają już ukształtowany światopogląd filmowy. Trzeba tylko pomóc im rozbudzić w sobie pewne umiejętności, nauczyć korzystania z narzędzi. To lepsze niż zwykła szkoła od początku do końca.

Zapewne doszły do pani echa dyskusji prowadzonej na łamach polskiej prasy po tym, jak film "Quo vadis", a nie "Część Tereska", został zgłoszony jako oficjalny polski kandydat do oscarowych nominacji w kategorii Najlepszy film nieaglojęzyczny. Jaka jest pani opinia w tej sprawie?

AH: Nie widziałam "Quo vadis", więc trudno mi się wypowiadać. Nie widziałam też filmu "Cześć Tereska", ale bardzo dużo o nim wiem. Czytałam dużo pozytywnych recenzji "Tereski", słyszałam dużo dobrego, znajomi mi opowiadali, że to wstrząsający film. O "Quo vadis" mówi się, niestety, źle, a słyszałam to od osób, którym ufam i wierzę. Podobno film rozczarowuje - jest statyczny, nie ma w nim rozmachu. A jeśli już chodzi o Oscary - cała ta histeryczna nuta, która dobiegła mnie z Polski po zgłoszeniu "Quo vadis", a nie "Tereski" - że to skandal, hańba narodowa, rozdzieranie szat - to naprawdę przesada. Z tego co wiem, a mam niezłe rozeznanie w Hollywood, przebieg i kryteria nominacji do Oscarów w przypadku kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny tak naprawdę są zupełnie inne niż nam się wydaje. Decydują o tym ludzie, którzy mają dużo czasu na oglądanie filmów ? na ogół są to emeryci. Tak więc filmy ocenia grono staruszków, bo nikt inny poza nimi nie zgodziłby się na oglądanie takiej masy filmów z powodu braku czasu. Ta komisja jest więc trochę geriatryczna. Ci panowie, bo są to głównie panowie, mają dosyć ukierunkowane gusta z racji generacji, jaką reprezentują. Bardziej interesują ich filmy sentymentalne. Jestem zatem pewna, że nie zainteresowałby ich film "Cześć Tereska", bo jest on trudny i szalenie pesymistyczny. Dlatego nie wydaje mi się, żeby film "Cześć Tereska" miał szansę na nominację przy takiej komisji oceniającej. Może przez "Quo vadis" jakoś przebrną. Nie jest to więc tak, że zaprzepaszczono szansę na nominację w przypadku polskiego filmu. Nie przejmowałabym się tak tymi Oscarami.

Czy wydarzenia z 11 września miały wpływ na Hollywood? Co zmieniło się w amerykańskim show biznesie i kinie po 11 września?

Agnieszka Holland: Na pewno miało to wpływ. Kręciłam akurat w tym czasie mój najnowszy film "Julia wraca do domu", więc nie śledziłam tego, co się tam dzieje i nie czytałam branżowych pism. W Stanach całe Hollywood stanęło teraz za Białym Domem, jak nigdy, mimo że zazwyczaj ludzie związani z branżą filmową nie popierali kogoś takiego jak Bush, bo to są na ogół demokraci. Bush jest republikaninem i był niezbyt popularny przed tymi zamachami terrorystycznymi. W tej chwili w Stanach panuje euforia patriotyczna. Pojawiła się duża cenzura pewnego typu tematów. Panuje też poczucie, może nie winy, ale odpowiedzialności za to, że to nieszczęście przybrało taką formę - jest kalką z filmów katastroficznych, tak przecież popularnych. Dopiero teraz ludzie z Hollywood zastanawiają się, czy nie należałoby robić filmy trochę o czymś innym. To może spowodować dwa rozwiązania - albo ogłupi jeszcze bardziej Hollywood w kierunku patriotycznych agitek, albo też otworzy to drogę dla jakiejś refleksji, że życie jest bardziej skomplikowane, niż tylko czarno-biało-różowe. Na pewno te wydarzenia zmieniły stosunek Ameryki do własnego bezpieczeństwa i własnej roli w świecie.

W Internecie pojawiła się informacja, że planuje pani realizację filmu o Janosiku i nową wersję "Makbeta".

AH: To prawda. Już od pewnego czasu myślę o "Makbecie". Chciałabym go zrobić w Afryce, ale jednocześnie chcę być bardzo wierna tekstowi Szekspira. Akcja rozgrywałaby się w jednym z krajów afrykańskich, takim jak na przykład Zair. Wszyscy bohaterowie będę czarnoskórzy, jedynie Ofelia będzie biała. Sądzę, że może to być interesujące dla dzisiejszego widza. Nie wiem jeszcze, kiedy to zrobię, ale mam nadzieję, że mi się uda. Chcę także opowiedzieć na nowo historię Janosika. Wiem, że wszystkim Janosik kojarzy się z głównie z Markiem Perepeczko i filmem Jerzego Passendorfera, ale Janosik to przede wszystkim jeden z najbardziej tragicznych słowackich bohaterów. Otrzymałam już scenariusz autorstwa pewnej młodej słowackiej scenarzystki i reżyserki, i poważnie rozważam podjęcie się realizacji tego projektu. Scenariusz łączy w sobie okrucieństwo słowackich ballad z przenikliwą psychologią zbójnika. Kiedy przeczytałam ten tekst, pomyślałam obie, że pięknie byłoby to zrobić.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Agnieszka Holland
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy