Reklama

"Religia jest opium dla ludu"

"Czas religii" to najnowszy film Marca Bellocchia, legendy włoskiej kinematografii, reżysera słynnych, kontestatorskich "Pięści w kieszeni". Bellocchio w nowym projekcie podejmuje rzadki we współczesnym kinie temat roli Kościoła i religii w życiu człowieka na początku XXI wieku. "Czas religii" to opowieść o poszukiwaniu wiary w czasach, gdy Bóg milczy, a Kościół wydaje się być tylko wielkim rytuałem.

W "Czasie religii" atakuje pan ideologię katolicką, włoski Kościół. W jednej ze scen aktor grający tajemniczego hrabiego Bulla mówi, że tak długo, jak będzie istniał Watykan, nie będzie możliwe prawdziwe państwo włoskie. Czy to również Pana zdanie?

Reklama

Marco Bellocchio: Właściwie hrabia mówi coś innego, mówi, że we Włoszech reprezentanci wszystkich opcji politycznych, zarówno skrajnej prawicy, jak i skrajnej lewicy, nie usiłują nawet dyskutować z władzami Watykanu, klękają przed nimi, tak jakby Włosi nie mogli kontestować ogólnie uznanych autorytetów. A jeśli nie można sprzeciwiać się jakiejś instytucji, znaczy to, że w pewien sposób się jej podlega. Nie trzeba tu wcale cytować Marksa z jego hasłem "Religia jest opium dla ludu", żeby stwierdzić, że faktycznie religia jest dla demokracji pewnym zaprzeczeniem.

Socjalizm chciał stworzyć społeczeństwo oparte, przynajmniej teoretycznie, na sprawiedliwości, podczas gdy religia bez wątpienia opiera się na stosunkach związanych z władzą absolutną. Ta sytuacja z punktu widzenia rozumowego jest zupełnie zrozumiała, ale tak zwyczajnie, po ludzku, trudno mi to sobie jakoś wytłumaczyć. Dyskusja polityczna na temat religii pozostaje we Włoszech kompletnie niezrozumiała. Partie postępowe rozumieją swoje racje, ale nie potrafią wywalczyć sobie prawa do dyskusji, nie mogą pojąć ważkości problemu. Nie oceniam tego, jednak wydaje mi się to trochę dziwne. Religia jest bowiem nie tylko systemem wiary, jest też pewnym sposobem myślenia, mentalnością, która hamuje wszelki postęp, wszelkie ruchy. Hrabia Bulla w moim filmie jest reprezentantem takiej postawy Don Kichota, jest odrobinę nierealny...

A więc zadaje pan w "Czasie religii" pytanie o istotę ideologii katolickiej?

Marco Bellocchio: Tak, zadaję sobie to pytanie, tak jak główny bohater, który staje w obliczu zupełnie dla niego absurdalnej nowiny o beatyfikacji jego matki. Z tym, że Ernesto przy okazji odkrywa, że nie uregulował swojej przeszłości, że nie wyjaśnił sobie pewnych rzeczy, które działy się w jego rodzinie, i to staje się dla niego równie ważne. Znów pojawia się w jego życiu „uśmiech matki”, uśmiech, który wydaje się nam czarujący i szlachetny, a dla niego i dla wszystkich jego braci jest symbolem porażki, rezygnacji, wyrzeczenia się własnej autonomii i tych wszystkich poświęceń, których, według ideologii katolickiej, powinniśmy dokonywać.

W filmie nie jest wyraźnie powiedziane, że to matka doprowadziła brata głównego bohatera do szaleństwa, ale wyraźnie widać, że to jej postawa doprowadziła do tego, że jej syn zareagował w tak szalony, nienaturalny sposób, że to za jej sprawą zamknął się w klatce własnego buntu, własnej wściekłości. Narodziła się między nimi sadomasochistyczna zależność, która w końcu doprowadziła do zamordowania matki przez syna.

Właściwie wszyscy bohaterowie filmu ukazują nam się w świecie pozbawionym nadziei, zamkniętym. Jedynie główny bohater zachował jeszcze jakąś swoją energię i witalność. On jeden jest w stanie w tym świecie wywalczyć sobie niezależność, zbuntować się przeciwko spiskowi na łonie rodziny, a równocześnie na przykład zachować bardzo bliski kontakt z synem. Ernesto pozostaje w tym świecie oddzielny, ale równocześnie widzimy dokładnie, że ma w sobie pewną wrażliwość, która pozwala mu zobaczyć na nowo skomplikowane układy w rodzinie oraz własny cynizm, zimny dystans do całej sprawy. Wie dobrze, że nie jest w stanie zerwać całkowicie ze swoją przeszłością, ale równocześnie czuje się dostatecznie silny, by walczyć.

Już w filmie "Nel nome del padre" stworzył pan postać matki-potwora. Tu jest podobnie.

Marco Bellocchio: Matka z tamtego filmu była postacią straszną, była szalona i agresywna. Wiem, że istnieją takie matki, ale wiem również, że jest wiele takich, które nie są ani szalone, ani nieprzyjemne, są „dobrymi matkami”, ale w jakiś sposób działają destrukcyjne. To chciałem pokazać w "Czasie religii".

Właściwie moja matka miała bardzo podobne podejście do życia jak bohaterka tego filmu. Nigdy nie była naprawdę szczęśliwa i podświadomie przekazywała sobą wiadomość, że jej życie nie należy do niej, że jej przeznaczeniem jest być nieszczęśliwą. Moja matka, podobnie jak bohaterka "Czasu religii", nigdy mi tego nie powiedziała, ale dawała to odczuć.

Czyli znów wracamy do ideologii katolickiej?

Marco Bellocchio: Tak, bo ma ona nieskończenie wiele wariantów i środków wyrazu.

Może się wyrażać również przez macierzyństwo?

Marco Bellocchio: Nie chcę głosić tezy, że matki mają jakąś wszechmocną rolę, ale niewątpliwie to one wpajają nam pewne rzeczy.

"Czas religii" oparty jest na pana autorskim scenariuszu.

Marco Bellocchio: Tak. Właściwie pierwsza wersja scenariusza powstała już w 2000 roku. W oryginale bardzo istotny był moment, w którym toczy się akcja, moment jubileuszu chrześcijaństwa. Potem ten wątek przestał już być tak istotny, minęło trochę czasu. Zawsze tak jest, że projekt, który uważam za bardziej osobisty, dojrzewa dłużej. Dopiero kiedy czuję, że nadszedł odpowiedni moment, zaczynam kolejne etapy realizacji.

Czy nie ma pewnej ironii w tym, że do głównej roli, roli ateisty, zaangażował Pan Sergia Castellitta, który wcześniej grał Ojca Pio w bardzo popularnym we Włoszech serialu telewizyjnym?

Marco Bellocchio: Oczywiście wiedziałem, że Sergio grał Ojca Pio, ale zaproponowanie mu tej roli nie było z mojej strony żadną prowokacją. Sergio jest jednym z tych wielkich aktorów, którzy, jeśli zaakceptują jakąś rolę, wchodzą w nią bez żadnych oporów i osobistych blokad. Podczas realizacji widziałem, że nie ma żadnych problemów ze zbudowaniem tej postaci, jedynie przy scenach bluźnierstwa zauważyłem u niego pewne zażenowanie, jakąś samokontrolę.

Ekipa poradziła mi, żeby przenieść te sceny na postać brata i jedynie czynić delikatne aluzje. To była dobra rada, bo scena, która ostatecznie znalazła się w filmie, bardzo dobrze koresponduje z samym zjawiskiem bluźnierstwa.

Zresztą te sceny spowodowały, że niektóre środowiska bardzo nieprzychylnie zareagowały na pierwszych pokazach. Musieliśmy zrobić pokaz dla środowisk kościelnych, ponieważ RAI, producent filmu, miał w związku z nim pewne obawy. Było niewiele reakcji wyraźnie wrogich, ale bardzo często spotykałem się z chęcią zbagatelizowania tego filmu, zdewaluowania jego wartości. Wielu ludzi kwestionowało wymowę "Czasu religii" pod pretekstem, że nie jest on prawdziwy, że proces beatyfikacji przebiega inaczej, że Kościół funkcjonuje na innych zasadach.

Trudno było znaleźć producenta tego filmu?

Marco Bellocchio: Właściwie tak. Ponieważ film został zaklasyfikowany jako ważny dla narodowej spuścizny kulturowej, dostałem częściowe dofinansowanie ministerstwa kultury. Nie była to suma pozwalająca nakręcić film w całości, ale ponieważ w produkcję włączyło się RAI i Tele+, mogłem go zrealizować dość szybko.

Podobno już napisał pan scenariusz do kolejnego filmu?

Marco Bellocchio: Tak, na razie jest to dość krótka wersja. Opowiada o uprowadzeniu premiera Aldo Moro i, jak myślę, dość wyraźnie odbiega od włoskiej tradycji filmu politycznego. Na razie mam tylko roboczy tytuł "Witaj, nocy", zapożyczony od Emily Dickinson.

Dziękujemy za romowę.

(Z Markiem Bellocchiem rozmawiali Helene Frappat i Charles Tesson, „Cahiers du Cinema” 12/2002; na podstawie materiałów firmy Gutek Film, dystrybutora filmu)

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Marco Bellocchio
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy