Reklama

"Potrzebne są różne filmy"

Olaf Lubaszenko - aktor, reżyser, syn aktorów Asji Łamtiuginy i Edwarda Linde-Lubaszenko. Studiował na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, a następnie w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej. Laureat nagród filmowych za role w filmach: "Bez grzechu" (1988 - nagroda aktorska spotkań "Młodzi i Film"), "Krótki film o miłości" (1989 - nagroda aktorska festiwalu w Genewie), "Pamiętnik znaleziony w garbie" (1993 - nagroda za rolę męską festiwalu w Cancun), "Zabić Sekala" (1998 - nagroda aktorska festiwalu w Karlovych Varach; 1999 - Czeski Lew za pierwszoplanową rolę męską w roku 1998, 1999 - Orzeł, Polska Nagroda Filmowa za najlepszą rolę męską w roku 1998).

Reklama

Reżyser trzech filmów: "Sztos", "Chłopaki nie płaczą", "Poranek kojota". Obecnie pracuje nad swoim czwartym filmem fabularnym "E=mc2", opowiadającym historię gangstera Ramzesa, który chce zostać doktorem filozofii i zleca napisanie pracy pracownikowi akademickiemu Maksowi. W tej roli wystąpi sam reżyser.

Na planie filmu "E=mc2" z Olafem Lubaszenko rozmawiała Magdalena Voigt.

Co sprawia, że aktor decyduje się stanąć po drugiej stronie kamery?

Olaf Lubaszenko: Powody mogą być bardzo różne. Zapewne każdy ma inne motywacje. Ale proszę zwrócić uwagę, że na ogół robią to aktorzy, którzy już sporo zagrali. Pewnie rzadko motywacją jest to, że nie mieli satysfakcji z tego, co zrobili, czy też brakowało im w życiu sukcesów. Raczej jest tak, że być może nie dostali ze strony innych reżyserów tego, czego by naprawdę chcieli, czy też mieli świadomość, że nie wszystkie barwy swego aktorstwa mieli okazję pokazać w filmach, w których zagrali. Może odczuwali, że reżyserzy przeszkadzają im niekiedy w ich aktorstwie? Oczywiście żartuję, to są wszystko wypowiedzi w cudzysłowie. Tak naprawdę są różne motywacje. W moim wypadku było tak, że o debiucie reżyserskim zdecydował poniekąd przypadek. Kiedyś powiedziałem sobie, że chętnie coś bym wyreżyserował. Szczerze mówiąc nie zastanawiałem się do końca nad wagą swoich słów. A potem stało się to faktem. Kiedy po raz kolejny stanąłem po drugiej stronie kamery, dostrzegłem w tym wielki urok. To bardzo pasjonujący zawód. Oczywiście bardzo niebezpieczny, stresujący - ryzyko porażki jest w nim bardzo duże. Podejrzewam, że jest to jeden z bardziej ryzykownych zawodów. Jednak z drugiej strony satysfakcja z jego wykonywania może być naprawdę ogromna.

A jak to jest, kiedy - tak jak w przypadku "E=mc2" - reżyseruje pan także siebie? Gra pan w tym filmie jedną z głównych ról...

OL: Ten film to pierwsze tego typu doświadczenie na taką skalę. Z pewnością jest to trudniejsze z bardzo prozaicznych przyczyn - aktorstwo zabiera czas, wymaga wiele czasu, koncentracji, siły. Jest to ciężka praca, którą trzeba wykonać. Reżyseria również wymaga wielu poświęceń. Reżyserowanie filmu polega na koordynacji rozmaitych elementów składowych filmu. A gdy dochodzi do tego jeszcze jeden bardzo absorbujący składnik - aktorstwo, praca staje się naprawdę trudna. Dlatego kiedy reżyser jest również aktorem, szczególny wysiłek leży po stronie ekipy współpracowników. Ludzi, którzy mogą pomóc. Ja jestem bardzo zadowolony ze współpracy z operatorem Piotrem Wojtowiczem, z resztą ekipy, z aktorami.

Czy praca z grupą przyjaciół, znajomych, bo pana filmy przypominają przyjacielskie realizacje, jest rzeczywiście takim ułatwieniem podczas produkcji?

OL: Tak. Jest to duży plus. Dlatego powtarzam ten model w każdym filmie, zostawiając oczywiście pewien margines świeżości, która jest niezbędna, by nie stać się tak zwanym "towarzystwem wzajemnej adoracji". Nie wyobrażam sobie współpracy z ludźmi, których w ogóle nie znam. To zresztą jest normalne, charakterystyczne nie tylko dla ekipy filmowej. Z innego kręgu moich zainteresowań mogę podać przykład piłkarzy, którzy wyjeżdżają za granicę i bardzo często nie odnoszą w nowym klubie sukcesów. Dzieje się tak dlatego, ponieważ nie mają nikogo znajomego, kto by ich wprowadził w nowe środowisko. Odnoszą sukces po sześciu miesiącach, po roku - kiedy się zaaklimatyzują. Film robi się miesiąc, więc nie można sobie pozwolić na tak długi okres aklimatyzacji. Dlatego staram się otaczać ludźmi, których znam.

Skąd w takim razie biorą się scenariusze pańskich filmów? Scenariusz"E=mc2" nie został napisany przez nikogo znajomego, jest to historia stworzona przez debiutanta.

OL: W przypadku "E=mc2" mieliśmy do czynienia z modelową sytuacją. Zgłosił się do mnie producent, pan Henryk Romanowski, który pilotuje nasz projekt i dał mi do przeczytania scenariusz, pytając, czy byłbym tym zainteresowany. Taka sytuacja szalenie mi odpowiada. Byłbym wdzięczny producentom, którzy będą chcieli ze mną współpracować w przyszłości, za takie działanie. Ja nie mam natury poszukiwacza i "załatwiacza".

Czy od początku zakładał pan, że będzie realizował komedie sensacyjne? Czy po prostu zaczął pan dostawać takie propozycje i to one okazały się najlepsze?

OL: Ogólna tendencja na rynku jest taka, że na filmy tego typu są pieniądze. To po pierwsze. Po drugie, zwykle proponujemy kolejne projekty ludziom, którzy już się w pewien sposób sprawdzili. Chciałbym jednak, żeby atrakcyjne filmy niosły ze sobą także głębsze treści. Lepiej jest zrobić popularny film dla pięciuset tysięcy widzów, niż przesycony wartościami obraz, który obejrzy pięć tysięcy osób. Zwykła logika wskazuje, że film, który obejrzy pół miliona widzów, jeśli są w nim gdzieś dodatkowo przemycone ważne treści, odniesie większy skutek niż elitarny obraz, którego nikt nie obejrzy.

Czy scenariusz "E=mc2" miał w sobie te poważne treści?

OL: Ten scenariusz miał w sobie naprawdę poważne treści. Pracując nad nim dbaliśmy o to, żeby znaleźć dla opowiedzianej w nim historii jak najbardziej atrakcyjną formę.

Czy od początku było wiadomo, że główną rolę zagra Cezary Pazura i czy od początku zakładano, że do tego filmu zmieni on całkowicie swój image?

OL: Ja wiedziałem, że w głównej roli wystąpi Cezary. Natomiast nowy image to zasługa Liliany Gałązki, która zainspirowała nas do zmian. Liliana jest charakteryzatorką w naszym filmie. Mówiąc szczerze, na początku byłem sceptycznie nastawiony do jej koncepcji, ale kiedy zobaczyłem Cezarego po "przemianie", to przekonałem się, że Liliana miała rację.

Jak skomentuje pan w takim razie opinie, że w polskim kinie aktor gra aż do "zgrania" i niewielka grupa naszych gwiazd bez przerwy wciela się te same postaci?

OL: Nie robimy filmów dla jednego krytyka i nie będziemy robić. Chociaż prywatnie możemy się z nim lubić. Nie powinniśmy postępować w zgodzie z czymkolwiek innym, niż własny gust, własny rozsądek, sumienie artystyczne. A one podpowiadają mi, że trzeba korzystać w filmie z aktorów dobrych, sprawdzonych. To nie przypadkiem Cezary Pazura odniósł sukces, a nie aktor X, którego nikt nie zna. Cezary Pazura odniósł sukces dlatego, że jest dobry. Po prostu. Ciągle też tłumaczę, że potrzebne są RÓŻNE filmy. Podobnie jak potrzebne są różne potrawy w restauracji. Potrzebne są w ogóle różne restauracje. Jeśli ktoś lubi fast-foody, to nikt mu nie powinien bronić chodzenia do fast-foodów. Jeśli ktoś inny lubi wyrafinowaną restaurację i stać go na to, żeby do niej pójść i zjeść fois gras, popijając białym winem za tysiąc pięćset dolarów, to niech tam chodzi. Potrzebne są również restauracje średnie, żeby mógł tam pójść ktoś, kto nie lubi fast-foodów, a chce dobrze zjeść. Nigdy nie zrozumiem ludzi, którym przeszkadza obecność fast-foodów i obecność znakomitych restauracji.

Czy nie uważa pan jednak, że ta wizja jest piękna, ale przy obecnym stanie finansów polskiej kinematografii niesłychanie trudna do zrealizowania? Produkcja kilkunastu filmów zaspakajających gusta różnych grup?

OL: Nie, to nie jest utopijna wizja, bo powstają wybitne i artystyczne filmy. Proszę mi wierzyć, że powstają. Problem leży w tym, że mało kto ogląda te obrazy. Boleję nad tym, bo chciałbym, żeby na filmy, które dostają nagrody na festiwalach, chodziły tłumy. A tak nie jest. Ale to wynika z ogólnego stanu kultury na świecie, nie tylko w Polsce. Polemizowanie z tym nie ma sensu, przypomina walenie głową w mur. Nie można zniechęcać ludzi do kina, pisząc źle o polskich filmach. Paradoksalnie, te artykuły odnoszą taki skutek, że niektórzy w ogóle nie pójdą do kina. Nie tylko na nasze filmy, komercyjne, ale również na filmy artystyczne.

Dziękuję za rozmowę

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Olaf Lubaszenko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy