Reklama

"Nie na wszystko można się godzić"

Krzysztof Stelmaszyk najbardziej znany jest publiczności warszawskich teatrów, w których występuje od 17 lat. Widzowie telewizyjni pamiętają z pewnością jego kreacje w serialach "Złotopolscy" (kapitan Wons) i "Radio romans" (Andrzej Kreft). Aktor ma 42 lata i jest absolwentem warszawskiej PWST. "Pół serio" to najnowszy film fabularny z jego udziałem, wcześniej jednak występował w takich produkcjach, jak "Spowiedź dziecięcia wieku" Marka Nowickiego, "Żuraw i Czapla" Krystyny Krupskiej czy "Krótki film o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego. W obrazie Tomasza Koneckiego "Pół serio", wielokrotnie nagrodzonym na festiwalu w Gdyni w 2000 roku, aktor niezwykle sugestywnie przedstawił obraz współczesnego producenta filmowego w Polsce.

Reklama

Z Krzysztofem Stelmaszkiem, z okazji premiery komedii "Pół serio", rozmawiała Anna Kempys.

Po obejrzeniu filmu "Pół serio" wiemy już z jakimi kłopotami borykają się młodzi filmowcy, którzy muszą spełniać najbardziej absurdalne wymagania producenta. Czy te same problemy dotykają również aktorów?

Krzysztof Stelmaszyk: Oczywiście. Dzisiaj aktorzy stoją przed podstawowym dylematem - komercja czy wartości. To rzadko idzie w parze, a dowodów na taki stan rzeczy jest aż nadto. Albo się idzie w jedną stronę, albo w drugą. Ilość telenowel, seriali i innych programów, reprezentujących tzw. tanią rozrywkę, świadczy o tym, że nie można od komercji uciec, bo napędza ona kasę telewizji. Wszyscy wiemy, jaki aktorzy mają do tego stosunek. Niemniej muszą wybierać, a drogi pośrodku nie ma i dlatego ciężko to pogodzić. To, co dla mnie stanowiło jakąś wartość, dla której zdecydowałem się na ten zawód, to była szansa pracy w teatrze. Jestem aktorem teatralnym - gra w teatrze sprawia mi największą przyjemność. Aktorzy naprawdę mają podobne problemy, jak te przedstawione w filmie "Pół serio". Może w rzeczywistości nie wygląda to aż tak karykaturalnie, ale jednak coś w tym jest.

Jednak pan jakoś radzi sobie z godzeniem tych problemów, o których rozmawiamy - gra pan przecież z powodzeniem zarówno w serialach, jak i w teatrze. Dochodzi do tego jeszcze jedna z głównych ról w tzw. filmie niezależnym, jakim jest "Pół serio".

K.S.: Radzę sobie, ale wiele mnie to kosztuje i trudno jest mi się godzić na niektóre rzeczy. Najtrudniej radzić sobie z typową komercją telewizyjną. Ona daje co prawda niezależność finansową, ale... Coś za coś. Nie ukrywam, że gra w serialach to niezły zarobek, ale przyznaję, że to jednak dużo kosztuje.

Co pana zainteresowało w scenariuszu filmu "Pół serio"?

K.S.: Przeczytałem go i pomyślałem sobie, że chłopcy chcą powiedzieć coś szczerze, z poczuciem humoru i dowcipnie, a co najważniejsze, na temat, który ich dotyczy bezpośrednio. Chciałem to uszanować. Jak ktoś szczerze mówi o tym, co stanowi dla niego w danym momencie rzecz najważniejszą, to dla mnie właśnie wtedy jest niezależny. Nie mogłem im odmówić. Zobaczyłem w nich pewnego rodzaju szczerość. Wiem, że oni w tej chwili mają niełatwe zadanie. Krytycy będą czekać na drugi film, bo on dopiero będzie sprawdzianem ich umiejętności. Teraz krytyka obłaskawia twórców, ale czuję, że z drugiej strony czai się z wielkimi maczugami i czeka na to, czy drugi raz im się uda. I co wtedy - albo polecą głowy, albo będzie sukces. A oni idą na całego i to mi się podoba.

Cały film, jeśli zsumować poszczególne dni zdjęciowe, powstał zaledwie w osiem dni. Jak wyglądała praca na planie?

K.S.: Wszystko przebiegało bez jakichkolwiek komplikacji. Była nawet możliwość zasugerowania pewnych rozwiązań reżyserowi czy scenarzyście, który był cały czas obecny na planie, co jest naprawdę rzadkością. Szybko okazało się, że mamy wspólny język, wiedzieliśmy, czego chcemy i jako to zrobić.

Czym różni się praca w serialu od pracy na planie filmu fabularnego, kinowego?

K.S.: Serial ma zawsze podobną dramaturgię i operuje pewnego rodzaju bardzo prostymi znakami. Chodzi o to, żeby szybko nakręcić wszystkie sceny. Nie zgłębia się ani postaci, ani problemu, a jedynie dosyć powierzchownie operuje relacjami międzyludzkimi, a to stwarza niebezpieczeństwo popadnięcia w sztampę.

Czy zatem praca w serialu może przynosić satysfakcję?

K.S.: Może i pewnie należałoby szukać takich możliwości. To zależy od grupy ludzi, która się zebrała, aby coś zrobić, od scenariusza, który próbowałby godzić gusta widzów i jednocześnie zaproponować im coś takiego, czego my, jako twórcy, byśmy się nie wstydzili.

Czy grając w serialu może pan mieć wpływ na postać, którą pan kreuje, czy też musi pan dostosować się do pewnych z góry określonych reguł?

K.S.: Mogę próbować coś zmieniać i wpływać na kształt postaci, aczkolwiek wiem, że ten wpływ jest tak naprawdę niewielki. Muszę wypełnić schemat, który w telenowelach czy serialach jest odwieczny. Człowiek, godząc się na grę w serialu, musi przyjąć do wiadomości, że takie schematy są obowiązujące. Albo aktor będzie pokornie w tym grał, albo jeśli przestanie mu się to podobać, musi poszukać innego zajęcia.

Co dzieje się wtedy, kiedy ma się już dosyć postaci, którą gra się przez wiele miesięcy, a nawet lat? Czy, jeśli jest się jednym z ważnych bohaterów, można tak po prostu porzucić grę w telenowieli?

K.S.: Można i ja właśnie to zrobiłem. Opuściłem niedawno "Złotopolskich", w których grałem kapitana Wonsa. Postanowiłem z tym skończyć i rozwiązałem umowę. Nie wiem, jakie będą tego konsekwencje, wiadomo, jakiego rodzaju konsekwencje mam na myśli. Opuszczając czyjeś towarzystwo człowiek musi liczyć się z tym, że towarzystwo się obrazi. Chciałem to zrobić jak najdelikatniej. Wiem, że telewizja musi wypełniać potrzeby masowego widza, ale nie muszę brać w tym udziału. Nie na wszystko można się godzić. Zobaczymy, co teraz będzie, sam jestem ciekaw.

Co pan myśli o udziale aktorów w reklamówkach?

KS: Można grać w reklamówkach, ale trzeba się liczyć z pewnymi konsekwencjami tego typu, że od tego momentu twarz może być kojarzona z produktem, czy też z przerwą między częściami filmu w telewizjach komercyjnych, a nie z produkcją artystyczną. To jedyne, co może zagrażać aktorowi. Nie mam nic przeciwko grze w reklamach, co więcej sam zagrałabym w jakiejś reklamówce, bo na przykład w tej chwili potrzebuję trochę pieniędzy. Nie będę tego potępiał.

Jakie ma pan najbliższe plany?

K.S.: Mam nadzieję, że z twórcami "Pół serio" zrobię jeszcze w tym roku następny film. Scenariusz jest gotowy i trwają poszukiwania producenta. Film zatytułowany jest "Ciało" i ma to być czarna komedia. Składa się z czterech rozbudowanych historii, które scala podrzucanie sobie zwłok. Jednak jeszcze nie mogę niczego zdradzić na temat postaci, którą będę grał.

Czy zdarza się panu korzystać z Internetu?

K.S.: Niestety jestem analfabetą, jeśli chodzi o korzystanie z Internetu. Wiem, że to jest ułomność i człowiek powinien się tego szybko uczyć, bo utknie w miejscu. A na to nie można sobie pozwolić. Muszę tylko znaleźć czas i motywację. Ostatnio byłem w bibliotece uniwersyteckiej i zobaczyłem, że zniknęły katalogi szufladkowe i teraz trzeba szukać poprzez komputer. Byłem w rozpaczy - po dwóch godzinach dotarłem wreszcie do jakiejś książki.

Co ostatnio spodobało się panu w kinie? Ma pan czas na takie przyjemności?

K.S.: Ostatnio widziałem "Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka" i muszę przyznać, że bardzo mi się podobał. Znakomicie pogodził potrzeby komercji i tzw. kina artystycznego. W filmie była też pewna dawka poezji i romantyzmu - niektórzy mówią, że to banalna historia, ale ja takie historię lubię. To mnie relaksuje.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy