Reklama

"Każda rola jest kostiumem"

Anna Radwan jest aktorką kojarzoną najczęściej z rolami kostiumowymi. Potrafi jednak udowodnić, że znakomicie wciela się także w kobiety współczesne.

Szkołę Teatralną ukończyła w 1991 roku w Krakowie, choć studia rozpoczynała na Wydziale Aktorkim w łódzkiej Filmówce. Od lat jest aktorką Starego Teatru w Krakowie.

W kinie zadebiutowała w 1993 roku, rolą w filmie Kazimierza Kutza "Straszny sen dzidziusia Górkiewicza". Potem na planie spotkała z takimi reżyserami, jak Jerzy Antczak ("Dama kameliowa"), Jerzy Stuhr ("Spis cudzołożnic") czy Piotr Łazarkiewicz ("Samo niebo"). Ostatnio, w filmie "Chopin – Pragnienie Miłości", po raz drugi pracowała z Jerzym Antczakiem.

Reklama

Aktorka wystąpiła także w kilkudziesięciu spektaklach teatralnych.

Z okazji dwóch premier - filmowej ("Chopin – Pragnienie Miłości") i teatralnej ("Idiota" według Fiodora Dostojewskiego) z Anną Radwan rozmawiała Magdalena Voigt.

Zagrała pani w najnowszym filmie Jerzego Antczaka, "Chopin - Pragnienie Miłości". To już pani drugie spotkanie na planie z tym twórcą. Czy to jest reżyser, który narzuca swoją wolę, czy raczej pozwala aktorom na własną interpretację?

Anna Radwan: Bardzo narzuca. On jest bardzo sumiennie i dogłębnie przygotowany, ma bardzo specyficzną i sobie właściwą wizję całości dzieła, postaci i wątków, ich splatania. Także mocną wizję rozwiązań aktorskich wielu scen. Można się z tym zgadzać, albo nie, ale to, co jest bez wątpienia ujmujące to fakt, że jest to człowiek, osobowość obdarzona niesłychaną charyzmą. Oczywiście z wieloma rozwiązaniami można się nie zgadzać, ale ulega się jednak tej pasji i namiętności z jaką pan Jerzy przystępuje do realizacji.

W filmie musiała zmierzyć się pani z postacią historyczną - siostrą Chopina. Czy to było trudne, czy pani sama "walczyła" z Ludwiką Chopin, czy realizatorzy pomogli w wykreowaniu postaci siostry genialnego pianisty?

AR: Realizatorzy zawsze pomagają, nawet bardzo. Nie odczuwałam jakiejś ogromnej trudności, ponieważ moja rola jest drugo- czy trzeciopanowa, nie ja jestem "bohaterką większości ujęć w tym filmie". Natomiast w jakimś sensie ta rola jest istotna chociażby z takiego narodowo- patriotycznego powodu - to Ludwika przewiozła serce Chopina do Polski. Kiedy próbowałam sobie ten fakt wyobrazić, wydał mi się on czymś absolutnie makabrycznym. Być przy śmierci brata, a później zawiadować wszystkimi czynnościami, które zmierzały do wyjęcia z ciała serca i następnie przewieźć je w metalowej puszcze - Ludwika wiozła serce Chopina w metalowej puszce, dopiero później zostało umieszczone w alabastrowej urnie. Jeszcze zapytana na granicy: "Co pani wiezie?", odparła: "Serce". Zupełnie jak Hannibal Lecter!

W jednym z wywiadów pan Antczak powiedział, że wymagał od aktorów prawie dwumiesięcznego poświęcenia się próbom z tekstem przed rozpoczęciem realizacji. Czy pani również brała udział w tych próbach?

AR: Nie, dlatego że tak jak wspomniałam, moja rola naprawdę jest epizodyczna. Natomiast fenomen tej pracy polegał również na tym, że od razu kręciliśmy obraz w wersji angielskiej. Oczywiście jeżeli dojdzie do sprzedaży tego filmu na rynki obcojęzyczne, to będziemy zdubbingowani przez Anglików czy Amerykanów. Ale rzecz niezwykła - potwierdzają to również ci, którzy grali duże role, czyli Danusia Stenka i Piotrek Adamczyk - lepiej nam się grało po angielsku! Nie wiem, czy jest to pewien rodzaj mobilizacji, że teraz nagle gram w obcym języku, czy też może kwestia tego, że angielska wersja scenariusza była bardziej zwięzła, nie operowała takimi bardzo "okrągłymi", wyszukanymi sformułowaniami, jak wersja polska. I może stąd się wzięło to, że chyba lepiej zagraliśmy po angielsku.

Wejście filmu "Chopin - Pragnienie Miłości" na ekrany poprzedza ogromna kampania promocyjna, czy pani również bierze w niej udział?

AR: Dostałam dzisiaj telefon z propozycją udziału w promocji w regionie śląskim, ale nie wiem, czy będę mogła wziąć udział w niej udział, ponieważ tak jak wspomniałam, mam premierę teatralną i wchodzę w bardzo ostry i intensywny okres prób. Nawet nie wiem, czy będę na galowym pokazie filmu w Krakowie. No i tym bardziej na bankiecie w stroju wieczorowym. Umęczona po całym dnu prób nie wiem, czy odważę się wejść do sali Hołdu Pruskiego. Zobaczymy.

Przygotowuje się pani do nowej roli teatralnej. Czy może pani zdradzić kilka szczegółów dotyczących tego projektu?

AR: Mogę, ale niewiele, żeby nie zapeszać - jestem przesądna! 2 marca, w krakowskim Teatrze Słowackiego ma mieć premierę "Idiota" według Dostojewskiego, w reżyserii pani Barbary Sass. I zmagam się, walczę z rolą Nastasji Filipowny. Istnieje wciąż w mojej pamięci słynna inscenizacja pana Andrzeja Wajdy, na dwóch panów - Myszkina i Rogożyna, gdzie cały czas mówiło się o Nastasji. Chyba łatwiej jest pozostawiać tego typu osobowości w sferze mitu niż materializować je na scenie, ale coż walczę z tą postacią... Więcej nie mogę powiedzieć!

Rola Nastasji będzie pani kolejną kostiumową rolą teatralną. Czy tak lubi pani kostium, czy to reżyserzy widzą panią w takich rolach? A może nie ma dobrych współczesnych sztuk z mocnymi kobiecymi sylwetkami?

AR: Nie posunęłabym się tak daleko w stwierdzeniu, że nie ma dobrych współczesnych sztuk. Ale jakoś nie odczuwam dyskomfortu z tego powodu, iż jest to kolejna kostiumowa rola. Na dobrą sprawę każda rola jest pewnego rodzaju "kostiumem" - czasami jest wiele punktów stycznych z naszymi prywatnymi osobowościami, a czasami jest ich bardzo mało, albo kompletnie ich nie ma - na przykład na tym polega mój problem z Nastasją. W tym sensie więc każda rola jest "kostiumem". Z bardziej współczesnych rzeczy zagrałam ostatnio Gizelę w "Dwoje na huśtawce". Chociaż też w "kostiumie" - staraliśmy się odnaleźć pewien charakter lat 60., myślę jednak, że gramy to bardzo współcześnie, ekspresyjnie.

A w filmie nie brakuje pani współczesnej, wyrazistej roli? Reżyserzy filmowi również obsadzają panią przede wszystkim w rolach kostiumowych.

AR: Ostatnio w ogóle mnie nie obsadzają, nie mam więc tego dylematu! [śmiech]. Z filmem polskim to jest troszeczkę tak - nie chcę tutaj wchodzić na jakiś piedestał i wygłaszać prognoz czy recept, ale właściwie w ogóle nie żal mi, że nie gram. Dlatego, że nie widzę właściwie nic interesującego. Dzięki Bogu jeszcze Magda Cielecka coś ciekawego gra, albo Majka Ostaszewska... Jakoś tak jest, że pojawia się więcej ciekawych męskich ról. Może to jakiś męski szowinizm się objawił, może mizogynizm (nie daj Boże!)? Okazuje się, że broni się klasyka, czyli mówiąc krótko, dzięki Bogu, że gram w teatrze, bo chyba mam ciekawszy materiał do pracy i do zmagania się, niż moje koleżanki, które poprzestały na przykład tylko na występach w filmie.

Ale wiem, że zaczęła pani również pracę nad serialem telewizyjnym "Przeprowadzki" w reżyserii Leszka Wosiewicza. Na jakim etapie jest ten projekt?

AR: Bardzo fajnie, że pani o to pyta. Z serialem jest tak, że do tej pory nie rozpoczęły się niestety zdjęcia do drugiej części. A jest to serial, który uważam za bardzo dobry - świetnie grany, świetnie zmontowany, z przepięknymi zdjęciami, taki naprawdę bardzo staranny projekt. Ja zagrałam tylko w "czołówce", która została zrealizowana właśnie na użytek tej drugiej części. Zdjęcia nie rozpoczęły się ponieważ nie ma pieniędzy... Oczywiście pieniądze są: na różne show z nazwiskiem gwiazd muzyki rozrywkowej w tytule. Na ambitniejsze rzeczy - nie. Zresztą... Sytuacja kultury i sztuki w tym kraju jest nieciekawa, a jeśli odetniemy się od korzeni, to schamiejemy już do końca i przestaniemy istnieć.

Czy po premierze "Idioty" rozpoczyna pani prace nad kolejnym projektem?

AR: Nie, na razie nie. Ale nie cierpię z tego powodu, ponieważ jestem zmęczona i czuję, że wymagam regeneracji. Chyba więc dobrze się składa. A poza tym przynajmniej u nas, w tym naszym małym prowincjonalnym miasteczku, rzadko kiedy tak się zdarza, że coś wiemy z wyprzedzeniem. O roli w "Przeprowadzkach" wiedziałam z bardzo dużym wyprzedzeniem i dlatego odmówiłam udziału w przedstawieniu w moim macierzystym Teatrze Starym - równocześnie miały się bowiem zacząć zdjęcia do serialu. No i w rezultacie nie zagrałam ani w swoim macierzystym teatrze, ani u Leszka Wosiewicza w "Przeprowadzkach". Przeróżnie się to plecie. Dzisiaj mówię, że nic nie robię, a za tydzień może zadzwonić telefon i mogą mnie gdzieś potrzebować.

Czy lubi pani taką nieprzewidywalność? Czy nie wolałaby pani pracować według hollywoodzkiego trybu pracy - agenci ustalają z notesem w ręku terminy, a pani ma czas w komfortowych warunkach przygotować się do roli?

AR: Musi być fajnie, kiedy coś takiego jest ustalone. Ponieważ nie byłam rozpieszczana przez tego rodzaju formuły, to jakoś nigdy nie narzekałam, że nagle coś się odezwało. Ważne jest tylko, żeby to poważnie i profesjonalnie prowadzić dalej. To znaczy, jeśli ktoś mówi, że zaczynamy zdjęcia, to naprawdę zaczynamy, ponieważ każdy z aktorów chce jak najuczciwiej podejść do pracy i jak najuczciwiej się przygotować. I angażuje w to cały swój potencjał intelektualny i emocjonalny. Z chwilą kiedy coś takiego nie wypala, to poza tym że jest przykro, to jest jeszcze jakoś tak.... dziwnie. Że ktoś, kto w ogóle nie ma pojęcia o tego rodzaju pracy, ale na przykład daje pieniądze na produkcję, mówi: "A jednak nie na to damy pieniądze, tylko na coś zupełnie innego, bo więcej odpiszę od podatku". Brutalna prawda.

Wspomniała pani, że czasami rola ma punkty styczne z osobowością. Niektórzy aktorzy mówią, że potrafią się zatracić w postaci, bardzo wnikliwie studiują jej psychologię. Inni twierdzą, że się kompletnie od tego odcinają, tworzą postać "w głowie". Która szkoła jest pani bliższa?

AR: Wolę takie dogłębne analizowanie. Chociaż na przykład teraz Dostojewski... To jest w ogóle coś innego, ponieważ trudno jest poprowadzić motywację i ułożyć sobie wszystko tak racjonalnie i psychologicznie. To jest tak pełne impulsywności, instynktu i - nie lubię tego słowa ale go użyję - metafizycznych oddziaływań, że trzeba podchodzić do pracy od zupełnie innej strony. Myślę też, że bardzo wiele zależy tutaj od reżysera, od adaptacji - to jest przecież pewien wybór punktu patrzenia na fakty, które się dzieją. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Czy ma pani rolę marzenie - filmową bądź teatralną. Czy ktoś już może ją zagrał?

AR: Z marzeniami jest tak, że dobrze jest je mieć, ale lepiej ich nie ujawniać, żeby nie zapeszyć. Ale myślę sobie, że w gruncie rzeczy jestem wielką szczęściarą. Wiele razy ryzykowano obsadzając mnie i chyba nie zawsze "położyłam" takie ryzykowane role. Teraz też czeka mnie olbrzymie ryzyko i w tym sensie myślę, że jestem szczęściarą - że pojawiają się ludzie, którzy nie obsadzają mnie po tak zwanych "warunkach", ale gdzieś to zwierzę, bydlę wręcz - bo tak mówi jeden z bohaterów Dostojewskiego o mnie - potrafią "uruchomić". I to jest fajne. Czasami jest trudno - zdarzyło mi się odbyć próbę przy wsparciu alkoholu, ponieważ się wstydziłam. Powiedziałam, że trudno jest mi to zrobić, ponieważ się wstydzę, nigdy tego nie robiłam, rozumiem, że tak to powinno wyglądać, ale się wstydzę. No i reżyser absolutnie nie zaoponował, tym bardziej, że w scenie też się upijałam. I jakoś to przeszłam.

A co pani sądzi o współczesnych filmach święcących triumfy - jak "Dziennik Bridget Jones" - oparty na kultowej powieści z niebywale charakterystyczną rolą kobiecą?

AR: Myślę, że fenomen filmu polega jeszcze na czymś innym - że się tak strasznie dużo szumu zrobiło wokół książki. Przeczytałam ją z olbrzymią przyjemnością, narażając się na różne dziwne spojrzenia w tramwajach, pociągach i autobusach, kiedy tak jechałam, czytałam i parskałam na głos śmiechem. Jednak w gruncie rzeczy jest to tragiczna książka i tragiczna opowieść. Jeżeli rzeczywiście tak wygląda - a tak wygląda - nie świat według blondynki, tylko życie wielu kobiet po 30., to raczej mamy do czynienia z dramatyczną sytuacją, a nie komedią. Ale tak naprawdę nie rozumiem aż tak wielkiego szumu, który rozpętał się wokół książki i filmu.

A co sądzi pani o oscarowej nominacji dla Renee Zellweger za rolę w "Dzienniku Bridget Jones"?

AR: Trudno jest mi cokolwiek na ten temat powiedzieć, ponieważ nie widziałam wszystkich jej konkurentek. Widziałam tylko Nicole Kidman w "Moulin Rouge" - zaskoczyła mnie tym, że tak fantastycznie śpiewa. Natomiast film... Ciekawa jestem najnowszego filmu Roberta Altmana, "Gosford Park" - czy to jest to na co czekam, czy coś mi to uświadomi o życiu, o mnie samej? Jak powiedział mój kolega, te "brytyjskie potwory" - mówię oczywiście o kobietach, nie o mężczyznach - fantastycznie tam grają. I Maggie Smith i Helen Mirren mają zresztą nominacje za role drugoplanowe.

Wspomniała pani o filmach, które potrafią zmusić do myślenia. Czy ostatnio obejrzała pani taki obraz?

AR: Ostatnio mam potworne zaległości - po prostu brakuje czasu. Ale wcześniej takie wrażenie wywarł na mnie film "American Beauty". Bardzo mnie poruszył - pomysł, aktorzy, rola Kevina Spacey'a, fantastyczny obraz...

Czyli można sobie życzyć, żeby takie filmy zaczęły powstawać w Polsce?

AR: Nie wierzę.

Dlaczego? Na czym pani zdaniem polega problem - czy to wina złych scenariuszy, niezdolnych twórców, braku pieniędzy? Dlaczego u nas nie mogą powstawać takie filmy?

AR: Mam teraz przy sobie kasetę z filmem, który powstał za bardzo małe pieniądze, jeszcze go nie widziałam, ale już słyszę świetne opinie, zresztą obraz zdobył już kilka nagród. To "Anioł w Krakowie" - nakręcił go Artur Więcek, z fenomenalną rolą Krzysia Globisza. Okazuje się, że z prostych historii można napisać świetny scenariusz za świetnymi dialogami. Ale "my" zasadzamy się na coś potwornie oryginalnego, takiego prawą ręką za lewe ucho, albo bierzemy na warsztat stereotypy: opowieść o macho, który strasznie dużo strzela i co drugie słowo ma na "k" albo "h". A w związku z tym, że to "bierze" kręcimy drugi, trzeci, piąty, szósty, siódmy taki sam film. Oczywiście z tymi samymi aktorami, bo są "kasowi". I mamy "efekt konserwy": człowiek już się boi otworzyć konserwę, w obawie czy mu nie wyskoczy stamtąd twarz aktora X czy Z, którzy są wszędzie - na billboardach, w telewizji, w kinie i w radiu - po prosu można zwariować.

A problem, że czasami to nie są aktorzy zawodowi, tylko na przykład modelki bądź piosenkarki robiące karierę filmową? Czy to nie boli, że niewiele ról kobiecych w polskim kinie obsadzanych jest ostatnio przez osoby bez szkoły filmowej czy teatralnej?

AR: Ale o jakiej karierze mówimy! Nie, tylko raz mnie to zastanowiło, kiedy dowiedziałam się z jakiej klasy aktorkami wygrała piosenkarka. Jestem przekonana, że tu bynajmniej nie chodziło o "aktorstwo". A dziewczyny niechże sobie pograją, są śliczne, zgrabne - to przecież niedługo trwa. Nie grają takich rzeczy, żebym błagała, by dali je mnie.

Jaki powinien być film, po obejrzeniu którego poczułaby pani, że polskie kino wychodzi z zapaści i odradza się?

AR: Pewnie istnieje możliwość, żeby taki film powstał. Zastanawiam się tylko, jakie okoliczności musiałyby się pojawić, żeby coś takiego mogło zaistnieć. Z pewnością byłaby to produkcja niskobudżetowa, ponieważ nikt z uznanych albo niewielu z uznanych producentów chciałoby zainwestować w taki projekt duże pieniądze. Myślę, że scenariusz wyszedłby spod pióra mało znanych, albo w ogóle nie znanych scenarzystów. Reżyserowałby to pewnie albo młody reżyser, albo reżyser który przez pewien okres czasu był świetny, a potem nagle przestał dostawać pieniądze. Myślę tutaj konkretnie o Mariuszu Trelińskim, który nagle przestał być "kochany" i zajął się, zresztą świetnie, operą. I jeszcze Wojciech Marczewski. To są reżyserzy, którym zaufałabym "w ciemno". Ale jak wszyscy widzimy, nie robią filmów...

Życzę w taki razie, żeby zaczęli. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Fotografie: Tomasz Żurek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama