Reklama

"Chciałam badać małpy"

Audrey Tautou urodziła się 9 sierpnia 1978 roku w małym francuskim miasteczku Beaumont. Po maturze przyjechała do Paryża i zapisała się na kurs aktorski. Jednocześnie studiowała literaturę francuską. Zaczynała od pracy w telewizji, a dla kina odkrył ją dopiero Jean-Pierre Jeunet. W 2001 roku Tautou podbiła widzów całego świata rolą w jego filmie "Amelia". Od tamtego czasu młoda francuska aktorka zagrała w komedii "Bóg jest wielki, a ja malutka", a obecnie na ekranach polskich kin można ją oglądać w miłosnym thrillerze "Kocha... Nie kocha!".

Reklama

Audrey Tautou opowiada o pracy nad filmem "Kocha... Nie kocha!", o nieustającym kojarzeniu jej z Amelią, konsekwencjach sławy, płaczu na planie, wrodzonym pesymizmie i pracy w Hollywood.

Zagrała pani w filmie "Kocha... Nie kocha!" bohaterkę bliską Amelii. Czy nie boi się pani zaszufladkowania?

Audrey Tautou: Nie boję się, że wizerunek Amelii zanadto przylgnie do mnie. To postać, którą nosiłam w sobie przez całe dotychczasowe życie, więc nie chcę z tym walczyć. Dla niektórych na zawsze zostanę Amelią, tak już jest. To, co mi się podobało w tej roli, to że nie niszczyła mojego własnego wizerunku, nie była wbrew mojej naturze. Pracując nad rolą, bawiłam się niektórymi jej aspektami, rozwijałam je w ramach scenariusza, który na to pozwalał. To raczej takie mrugnięcie okiem, a nie jakaś strategia budowania kariery.

Nie zastanawiała się pani, czy Angélique, bohaterka "Kocha... Nie kocha!", choć jest w niej coś diabolicznego, nie jest zbyt podobna do Amelii?

Kiedy decyduję się na jakiś film, nie porównuję go z "Amelią". Kiedy podjęłam decyzję, że zagram w filmie "Kocha... Nie kocha!", nie zastanawiałam się, na ile jest podobny do "Amelii", jakie są różnice. Stwierdziłam, że warto zagrać dziewczynę obdarzoną bogatą osobowością, tak skonstruowaną. Totalny zwrot akcji sprawia, że film jest zabawny. Podobnie jest w przypadku anglojęzycznego filmu Stephena Frearsa "Dirty Pretty Things" - spodobał mi się scenariusz i lubię tego reżysera.

Czy wyobraża pani sobie, że mogłaby kochać kogoś do szaleństwa, tak jak bohaterka filmu "Kocha... Nie kocha!"?

Być może się mylę, ale w tej chwili nie wyobrażam sobie, abym mogła kogoś kochać do szaleństwa. Z drugiej strony jednak nie wyobrażam sobie życia bez miłości. Tylko miłość może sprawić, że życie stanie się pełniejsze, radośniejsze, poruszające. Ale oszaleć z miłości? Chyba nie mogłoby mi się to przydarzyć, nie ma tego w mojej naturze.

Co jeszcze, oprócz miłości, jest dla pani ważne w życiu?

Być prostolinijną i uczciwą. Starać się taką być. Dążyć do tego.

Ma pani 25 lat, na swoim koncie nagrodę Cesara za "Vénus beauté", sukces "Amelii", wypadki potoczyły się dość szybko. Nagle znalazła się pani na okładkach wszystkich pism. Czy łatwo jest znosić sławę i wszystkie jej konsekwencje?

Nie jest łatwo sobie z tym radzić. To dość brutalne. Nie czuję się z tym dobrze. Myślę, że potrzeba trochę czasu, żeby się przyzwyczaić. Ale zaczynam już podchodzić do tych spraw w pogodniejszy sposób. To nie było łatwe. Z dnia na dzień wszystko się zmieniło - kierowano na mnie spojrzenia, zmieniło się podejście otoczenia, choć nie tego najbliższego. Ogólnie atmosfera wokół mnie się zmieniła. Ja, tak mi się wydaje, jestem wciąż taka sama, ale moje otoczenie uległo zmianie. Te wszystkie spojrzenia... To nie pozostaje bez wpływu na mój sposób bycia.

Pojawił się we mnie jakiś niepokój i lęk, zaczęłam się nerwowo rozglądać. Mogę się jeszcze przechadzać ulicami, ale muszę się liczyć z kierowanymi na mnie spojrzeniami. Wolność skończyła się dla mnie 25 kwietnia 2001 roku. Za każdym razem, kiedy jestem w nowej dla mnie sytuacji, nie czuję się pewnie. Potrzebuję czasu. Im lepiej coś znam, tym lepiej i pewniej się czuję.

Nie czuję się pewnie, kiedy dostaję nową rolę, kiedy mam program w telewizji, kiedy idę na premierę, gdzie nie znam nikogo. Za to czuję się pewniej, kiedy udzielam wywiadu. Mam większą łatwość w mówieniu. Nauczyłam się też czegoś. Nie jestem już tak naiwna i nie wydaje mi się, że wszyscy wokół mnie są mili. Zaczynam podchodzić do tego z dystansem. Wolałabym poruszać się swobodnie po ulicy, nie rozpoznawana przez nikogo. To jedyne, co mi w tej sytuacji przeszkadza. Gdyby można było uniknąć tych wszystkich spojrzeń, byłoby cudownie.

Czy przejmuje się pani tym, co o niej piszą w prasie? Czy to panią dotyka, denerwuje?

Kiedyś lubiłam zaczytywać się w wywiadach, których udzieliłam, żeby sprawdzić, czy są wierne temu, co mówiła. Lubiłam też czytać recenzje, by wiedzieć, co ludzie myślą o mojej pracy. Teraz staram się zanadto nie przejmować. Kiedy trafiam na negatywną krytykę i wiem, że jest uzasadniona, nie dotyka mnie to i staram się wyciągać wnioski. To normalne. Czasem jednak negatywne opinie wynikają z czystej złośliwości. Takie rzeczy długo pamiętam. Na 10 pozytywnych recenzji trafi się jedna negatywna i tę pamiętamy długo. Dobre zapomina się po trzech dniach, a ta zła siedzi w nas przez 10 lat. Nawet jeśli wiemy, że była niesprawiedliwa. Czasem trafiają się złośliwe, osobiste ataki i to naprawdę dotyka.

Czy marzy pani o Hollywood? Czy mogłaby się pani tam przeprowadzić?

O, nie, nie, nie! Zamieszkać tam? Nigdy! Wcale o tym nie marzę. Są za to reżyserzy hollywoodzcy, których uwielbiam i podziwiam jako widz. Nie ma we mnie jednak naiwności ani nadziei, żeby myśleć, że ktoś mógłby mi zaproponować rolę w Hollywood. Gdyby tak się jednak stało, na pewno nie odrzuciłabym propozycji dlatego, że to produkcja hollywoodzka. Jest sporo rzeczy w kinie amerykańskim, które uwielbiam i uważam za wartościowe - filmy, utalentowani reżyserzy, z którymi chciałabym pracować. Ale wcale nie mam ochoty przenosić się do Ameryki i walczyć tam o karierę. Kino francuskie ma się świetnie. A w Stanach są doskonałe aktorki, Julia Roberts, Gwyneth Paltrow, co miałaby robić jakaś Audrey Tautou obok dziewczyn, które mają powyżej 170cm?

Jak pani wspomina współpracę ze Stephenem Frearsem?

To było niecodzienne doświadczenie. Musiałam grać po angielsku, co nie było łatwe. Czułam się więc jak jakiś sportowiec, który po każdym ujęciu przegląda efekt pracy, słyszy, że to niezłe, tamto nie najlepsze. Czułam się, jakbym pracowała z zamkniętymi oczami, brakowało mi oglądu całości, obiektywizmu i zmysłu krytyki wobec tego, co robiłam. Ale spotkanie ze Stephenem Frearsem było wspaniałe. Jest obdarzony niesamowitym zmysłem obserwacji i niezwykłą inteligencją, zupełnie inną niż reszta ludzi. Byłam pod wrażeniem.

Czy już jako dziecko chciała pani zostać aktorką?

Nie, wcale nie. Kiedy byłam mała, chciałam badać małpy. Nie wiem dlaczego... Chodziłam je oglądać, a pewnego dnia chciałam nakręcić film dokumentalny o małpach. Podziwiałam je. Przez długi czas tego chciałam, a teraz sama w pewnym sensie jestem małpą...

Czy pociągają panią mroczne role?

Nie mam preferencji. Lubię komedie, uwielbiam inteligentne komedie i lubię w nich grać. Ale nie tylko. Lubię też mroczne postaci, ale jest mi trudniej je grać. Staram się być szczera. Na przykład kiedy trzeba się rozpłakać w jakiejś scenie, która ma trwać 3 minuty, ja potrzebuję na to 12 godzin. Są aktorki, które potrafią się rozpłakać na zawołanie, nie przeżywają tego w środku. Ja tak nie umiem. Muszę się skoncentrować. Czasem tracimy na to pół dnia.

Z jakimi ludźmi lubi pani pracować na planie?

Z taki, którzy są silni, wymagający i utalentowani. Kiedy ktoś jest zdecydowany, pracuje się lepiej. Nie dźwiga się nic na swoich barkach. To my - aktorzy, jesteśmy na czyichś barkach, na przykład reżysera. To ważne dla mnie.

Czy jest pani z natury optymistką czy też pesymistką?

Pesymistką. W stu procentach. Jestem raczej sympatyczna, wesoła, zazwyczaj mam dobry humor. To mi jednak nie przeszkadza być z natury pesymistką. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że wtedy nie spotykają nas rozczarowania. Kiedy spodziewamy się najgorszego, spotykają nas tylko dobre niespodzianki.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Audrey Tautou
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama