Reklama

Alan Andersz: Radość to nie luksus

On już wygrał najważniejszy bieg w swoim życiu. To wyścig, którego stawką był powrót do świata żywych i... uśmiech na twarzy. Dzisiaj zaraża swoim pozytywnym podejściem do ludzi. Za dużo było bólu w jego życiu, aby teraz marnował czas na smutek. Alan Andersz to facet pełen pozytywnej energii, który czerpie z życia pełnymi garściami.

On już wygrał najważniejszy bieg w swoim życiu. To wyścig, którego stawką był powrót do świata żywych i... uśmiech na twarzy. Dzisiaj zaraża swoim pozytywnym podejściem do ludzi. Za dużo było bólu w jego życiu, aby teraz marnował czas na smutek. Alan Andersz to facet pełen pozytywnej energii, który czerpie z życia pełnymi garściami.
- Dostałem dużo dobrego od świata i teraz czuję, że sam muszę pomóc innym - mówi Alan Andersz /AKPA

Masz swoją trudną przeszłość, która pokazała ci, jak kruche jest życie. Ty doskonale wiesz, że czasami warto zatrzymać się i pomóc tym bardziej potrzebującym.

Alan Andersz: - Każdy zasługuje na odrobinę uśmiechu. Pewnie, że zrobię wszystko, aby radość nie była produktem luksusowym. Trzeba pomagać i to jest oczywiste. Mój wypadek pokazał mi jedno - jeśli którykolwiek z moich kumpli wyląduje w szpitalu, to na siłę trzeba się do niego wbijać. To zawsze jest mile widziane. Wiem to po sobie.

Ciężko było wrócić do normalności po twoim wypadku?

Reklama

- To akurat było najłatwiejsze. Minęło już siedem lat. Pamiętam, że kiedy wychodziłem ze szpitala, lekarz powiedział mi: - Wracaj jak najszybciej do swojego normalnego życia, bo jak teraz tego nie zrobisz, to już nigdy ci się to nie uda. Skoro specjalista tak mówił,  to ja mu zaufałem w stu procentach. Bo lekarze nie owijają w bawełnę. Zresztą przyznam, że jestem ich fanem. Uwielbiam moje wizyty w szpitalu.

To powinieneś grać w serialach medycznych: "Echo serca",  "Na dobre  i na złe"...

- Nie mam telewizora i nie śledzę tego. Wiem, że można narzekać na naszą służbę zdrowia, bo nie wszystko jest idealne. Ale ja podchodzę do mojego leczenia, operacji jak... do dobrych wakacji! Pomimo całego tragizmu sytuacji - bo ja wylałem tam litry łez - poznałem dziesiątki wspaniałych ludzi. Pielęgniarki fantastycznie się mną opiekowały.

Jak rozwijają się twoje skrzydła po tym gdy wstałeś na nogi? Jesteś dziś ambasadorem biegu "Wings for life" (po polsku: skrzydła dla życia).

- Nigdy tego nie analizowałem. Pamiętam, że kiedy leżałem w szpitalu i miałem usunięty fragment czaszki, wszystko mnie bawiło. Za pierwszym razem gdy wstałem, to były same wygłupy. Stałem oparty o balkon i śmiałem się na głos. Chciałem pokazać światu, że już wszystko jest dobrze. Spina maksymalna.

To może dlatego, że nie miałeś tej czaszki całej?

- Ha, ha, ha! No coś w tym jest. Zresztą przez pierwsze pół roku po wypadku chodziłem w czapce, żeby nikt nic nie widział. Dostałem dużo dobrego od świata i teraz czuję, że sam muszę pomóc innym. Dlatego też zgodziłem się być ambasadorem Wingsów. Ostatnio czytałem niesamowity artykuł. Młody chłopaczek, który był sparaliżowany od szyi w dół, po przeszczepie komórek i innych skomplikowanych operacjach zaczął  ruszać rękoma. I on powiedział coś, co ja absolutnie rozumiem - że skoro dostał cień szansy, taką małą iskierkę, że może kiedyś stanie na nogi, to nie ma takiej siły, która by go zatrzymała. I o to właśnie w tym wszystkich chodzi. Podarujmy chorym promyczek nadziei. I fundacja Wingsów to właśnie robi. To jest niesamowite. Jeśli ktoś mówi, że to nie ma sensu, bo choroba jest nieuleczalna, zawsze mu odpowiadam, że to bzdury! Nikt nie wie, jakie postępy uczyni medycyna  za rok, dwa...  Oczywiście pierwszym krokiem jest zaakceptowanie choroby i ograniczeń, dopiero potem można stanąć do walki.

Lubisz biegać?

- Czasami zrobię jakieś szybkie przebieżki, ale nie jestem mistrzem świata. Mój rekord na "Wings for Life" to przebiegnięcie 15 kilometrów. I to jest mój maksymalny wynik. Nie dałbym rady przemieścić się o ani jeden metr dalej. Moje ciało nie jest stworzone do biegania długich dystansów. Ale dodam jeszcze tylko jedno - "Wings for Life" to najlepsza impreza biegowa, w jakiej brałem udział. Serio!

Siedem lat wracania do zdrowia - przez ten okres nie pracowałeś dla telewizji...

- Ale za to teraz to robię! Już we wrześniu zapraszam wszystkich przed telewizory na "39 i pół tygodnia", kontynuację losów Darka Jankowskiego i jego szalonej rodzinki.

39 to ty zaraz będziesz miał!

- Nie no, bez przesady. Jeszcze dycha, no dobrze, dziewięć, osiem... (śmiech).

Czujesz upływ czasu? Fajnie było wrócić do poważnego grania?

- To nie jest tak, że ja nic nie robiłem. Zacząłem studia i ukończyłem z sukcesem. Miałem pojedyncze wyskoki - były seriale, programy, teatr - to wszystko jest pracą. Teraz najbardziej cieszę się, że mogłem znowu spotkać tych wszystkich wspaniałych ludzi, z którymi pracowało mi się cudownie. Zdjęcia zaczęliśmy kilka miesięcy temu i jest świetnie. Tak jak się dogadywałem z Tomkiem Karolakiem dziesięć lat temu, tak dzieje się i teraz. Śmiesznie, bo ja mam już dziesięcioletniego... syna!

W realu? Ukrywałeś go przed światem?

- No coś ty! W serialu tylko. Przecież normalnie to ja sam jestem dzieckiem.

Plany na przyszłość?

- Po wypadku absolutnie nie planuję przyszłości. Wiem, co mam teraz do zrobienia, i to jest najważniejsze. Do końca czerwca kręciliśmy "39 i pół tygodnia" i byłem zaangażowany w ten projekt, a co będzie później, zobaczymy.

A takie programy jak  "Dance Dance Dance"?

- Czemu nie? Dostałem już nawet propozycję od produkcji, ale akurat nałożyło mi się to z kręceniem serialu. Kocham tańczyć, ale nie robiłem tego od dziesięciu lat. To mogłoby być ciekawe. Zastanawiam się tylko, z kim? Bo ja jestem dosyć ciężkim typem do współpracy. Chyba najlepiej dogadałbym się z jakąś aktorką - bo mamy podobne myślenie. Zresztą, będzie, co ma być, ale najważniejsze, żeby było wiarygodnie. Na planie "39 i pół tygodnia" dostałem ksywkę "Strażnik prawdy", bo według mnie najgorsze, co może być, to oszukiwanie widza. Zawsze mierzyłem najwyżej jak się da. Dlatego moim punktem odniesienia są produkcje hollywoodzkie, HBO czy Netfliksa. Poziom aktorski u nich to jakiś kosmos. I ja sam do tego dążę. Dlaczego tak jest, że na amerykańskich serialach płaczemy, a na polskich nie? Przecież w naszej pracy najważniejsze są emocje. I dlatego moim największym marzeniem jest to, żeby kiedyś całe kino ryczało jak bobry podczas sceny z moim udziałem!

Rozmawiał Piotr Wójcik

Alan Andersz urodził się 4 października 1988 roku w Warszawie. Studiował w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w stolicy. Pierwszą poważną rolę otrzymał w serialu "Ja, Malinowski". Potem wystapił m.in. w filmach "Pręgi" i "Obława". Serca widzów podbił jako Patryk Jankowski w hitowym serialu  "39 i pół". W 2012 roku uległ wypadkowi, spadając ze schodów. Przeszedł kilka operacji, w tym trepanację czaszki, po czym zapadł w śpiączkę farmakologiczną, z której wybudził się po kilku dniach. Zdołał się wyleczyć i dzisiaj znowu jest aktorem oraz... trenerem crossfitu.

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***


Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Alan Andersz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy