Reklama

Aktor na cenzurowanym

"Zdjęcia do "Bogów" kręciliśmy przez 34 dni i już wiem, że po miesiącu spędzonym na tym planie będę bogatszy - o ileś obrazów, historii, spotkań; o rozumienie sytuacji obcych sobie ludzi i czasów, które już minęły" - mówi Tomasz Kot, który w najnowszym filmie Łukasza Palkowskiego (autora "Rezerwatu") wciela się w postać profesora Zbigniewa Religii.

Kiedy wchodzę na zamienioną w plan zdjęciowy salę operacyjną w warszawskim Szpitalu Wolskim, Kot pochyla się nad stołem zabiegowym. Nieco przygarbiony, w zielonym fartuchu poplamionym sztuczną krwią wygląda jak reinkarnacja Religii. Po drugiej stronie stołu stoi Piotr Głowacki w skórze doktora Mariana Zębali, wokół biegają sanitariuszki, nad wszystkimi krążą kamery. Odbywa się próba sekwencji przeszczepu serca. Kamery jeszcze nie nagrywają, nikt nie prosi o ciszę i dziennikarze mogą podglądać aktorskie rzeźbienie w czasie (sprzed lat) i przestrzeni (pieczołowicie odtworzonej przez scenografów).

Reklama

Trzy i pół godziny później siadamy w filmowym gabinecie legendarnego polskiego kardiochirurga. PRL jak się patrzy. Honorowe miejsce na biurkach zajmują wypełnione petami popielniczki, na kanapie leży koc w czerwoną kratę, obok okna stoi ława i dwa fotele.

Na jednym z nich siada Tomasz Kot. W pełnym kostiumie; w chwili przerwy między filmowymi operacjami. Pije czarną kawę i z niespotykanym po tylu godzinach pracy poruszeniem zastanawia się, kim jest dla niego profesor i jak ożywia się postaci legendarne. Tłumaczy też czym są przetworniki, zdradza, jak dbać spokój ducha żyjąc chwilą i co trzeba wiedzieć, zanim wejdzie się na plan i głośno wypowie pierwsze słowo przed kamerą.

Anna Bielak: Łukasz Palkowski zapowiadał w komunikatach prasowych, że chce zrobić film o bohaterze. Dla mnie bohater to jednak w pierwszej kolejności człowiek, którego historia składa się z drobnych wspomnień, wielu emocji, codziennych życiowych refleksji. Kim dla pana jest profesor Zbigniew Religa?

Tomasz Kot: - Właśnie kończymy kręcenie filmu, a ja jestem przeżarty nim na wskroś, więc patrzę na postać profesora w bardzo subiektywny sposób. Wydaje mi się, że najpełniej na takie pytanie mógłbym odpowiedzieć dopiero za jakiś czas. Dziś "Bogowie" to dla mnie historia niezwykle charyzmatycznego mężczyzny, który żyjąc w Polsce PRL-u za sprawą swojej olbrzymiej determinacji dokonał rzeczy niemal niemożliwej. Jego najbliżsi współpracownicy mówili mi, że był to człowiek, który sięgał wzrokiem poza horyzont, znacznie dalej, niż inni. I to był jego wielki atut, bo potrafił zaskakiwać z każdą chwilą.

Profesor musiał się zmagać z ograniczeniami PRL-u, walczyć o sprzęt, fundusze, ścierać się z przestarzałymi sposobami myślenia. Mam wrażenie, że w tych kwestiach niewiele zmieniło się do tej pory.

- Można tak mówić. Kiedy jednak my zanurzamy się w materii filmowej, wydobywamy na powierzchnię elementy rzeczywistości, o jakich nie mamy dziś pojęcia. Kiedy widzę, jak na plan podjeżdża czarna wołga i wysiada z niej dwóch mężczyzn w długich płaszczach, zaczynam rozumieć, że ludzie nie doceniają możliwości tych czasów. Wtedy naprawdę wolno było mniej [śmiech]. Chociaż tak jak pewien rodzaj degrengolady istniał dawniej i istnieje dziś, tak też zawsze trzeba było po prostu i przede wszystkim chcieć, żeby móc coś robić.

Mówimy o przeszłości, więc to dobry moment, żeby się zastanowić, czy były w pana karierze role, które na trwale zmieniły pana postrzeganie siebie i rzeczywistości? Czy, jeśli mogę użyć takiego porównania, przechodzi pan obok kolejnych ról obojętnie, jak profesor Religa starał się przechodzić obok swojej choroby?

- Lekarz ma inny stosunek do choroby, niż każdy inny człowiek. Doskonale bowiem wie, jakie reakcje i chorobotwórcze zmiany zachodzą w jego organizmie. Wiedza sprawia, że nie ogarnia go panika, z jaką zmaga się większość osób. Świadomość tego, co się dzieje pewnie sprawiła też, że profesor w taki sposób mówił o swojej chorobie. Jeśli chodzi o aktorstwo, wedle mojej teorii nawet nieudane przygody na planie zostawiają po sobie jakiś ślad. I tylko ode mnie zależy, co z nim zrobię. Jeśli pokuszę się o to, by wyciągnąć z niego informację zwrotną, wniosek czy jakąkolwiek refleksję to będzie wówczas działało in plus na przyszłość. Zawsze, kiedy gram taką postać jak Rysiek Riedel [w "Skazanym na bluesa"], Michał w fantastycznym "Erratum" czy teraz Zbigniew Religa czuję, że to "poszerza horyzont wewnątrz głowy". Zdjęcia do "Bogów" kręciliśmy przez 34 dni i już wiem, że po miesiącu spędzonym na tym planie będę bogatszy - o ileś obrazów, historii, spotkań; o rozumienie sytuacji obcych sobie ludzi i czasów, które już minęły.


Wciela się pan postaci legendarne i - żeby nie powiedzieć przeciętne - powiedzmy, że grywa pan też postaci zwyczajne, wymyślone. Czy inaczej wyglądają przygotowania do tak różnych ról?

- Diametralnie inaczej! Powiedziałbym nawet, że ciężko porównywać ze sobą te dwie kategorie bohaterów. Kiedy gram postać fikcyjną, zaczynam od rzucania propozycji. Pytam reżysera np. "A co ty na to, żeby on się jąkał? A jakie on będzie miał włosy? Zastanówmy się, jak będzie ubrany?". Zaczynamy tworzenie człowieka od podstaw i jeśli reżyser jest też autorem scenariusza - wszystko staje się możliwe. Kiedy wcielam się w autentyczną postać natychmiast pojawia się presja - czy wystarczająco się do niej zbliżę, czy dam radę, czy jego rodzina i przyjaciele mnie zaakceptują. Pojawia się zupełnie inny rodzaj odpowiedzialności. Kiedy kręciliśmy "Skazanego..." byłem korygowany nawet w czasie prywatnym. Jadłem zupę i słyszałem: "Rysiek, wolniej jedz!". Odpowiadałem wtedy: "Ale ja prywatnie jem!". Tamto doświadczenie przygotowało mnie jednak na to, co mogło się dziać też na planie "Bogów". Wcielając się w legendarne postaci aktor jest cały czas na cenzurowanym.

Było coś, czego naprawdę bał się pan, wchodząc miesiąc temu na plan?

- W zasadzie bałem się każdej chwili, jaką miałem spędzić na sali operacyjnej. Musiałem wejść w wielce hermetyczny świat. Chirurgów można z bliska oglądać w kinie i serialach, ale prawdziwi lekarze twierdzą, że to, co oni robią przed kamerą, ma niewiele wspólnego z tym, co dzieje się na stole zabiegowym. Powszechna wiedza o tym, jak to wszystko naprawdę wygląda jest znikoma. Poza tym współcześni kardiochirurdzy mówią, że od czasów profesora Religi medycyna, sprzęt i technika wykonywania operacji zmieniła się tak bardzo, że moglibyśmy teraz mówić o dwóch odrębnych zawodach. Na planie instruowały nas sanitariuszki, które asystowały przy operacjach przed kilkunastoma laty. Zgromadzenie oraz odtworzenie na planie właściwej aparatury, narzędzi i lamp było chyba największym wyzwaniem scenografa. Chociaż z powyższych względów jesteśmy prowadzeni przez konsultantów krok po kroku i tak dochodzi do przeróżnych kompromisów. Nie zmienia to jednak faktu, że dla mnie najtrudniejsze było właśnie poruszanie się po świecie, po jakim należy chodzić precyzyjnie wytyczonymi ścieżkami i jednoczesne udawanie kogoś, kogo wszyscy dobrze znają.

Czy zawód aktora nie jest jednak trochę podobny do zawodu kardiochirurga? Mówiąc metaforycznie, w obu przypadkach wciąż przeprowadza się operację na ludzkich sercach; mówiąc dosłownie, poświęca się rodzinę, bo ciągle chce się być w akcji. Szuka pan czasem tak abstrakcyjnych porównań, żeby łatwiej wejść w rolę?

- Tak, w aktorstwie chodzi o przetworniki i sztuką jest użycie właściwego. Nie chodzi jednak o to, żeby zbliżyć się do postaci w stu procentach, by robić coś identycznie, bo wystarczy przywołać scenę zabójstwa i tyle, po teorii. Wystarczy transformować jedne wrażenia na inne. Na zawsze zapamiętam też jedne z zajęć dykcji w szkole teatralnej. Na zastępstwo przyszedł profesor, z którym nigdy wcześniej nie mieliśmy zajęć i powiedział, że jeśli wiesz, o czym mówisz, powiesz to zawsze wyraźnie i głośno. Nawet ktoś, kto ma predyspozycje do cichego i nieśmiałego mówienia na co dzień, kiedy się zdenerwuje jest bardzo głośny i zupełnie czytelny. Tak samo jest z graniem w filmie - zawsze trzeba wiedzieć o czym i po co jest dana scena oraz jakie zajmuje ona miejsce w rytmie całego filmu. Mam wrażenie, że moje przygarbienie, które podobno tak upodabnia mnie do profesora Religi, pojawiło się przy okazji. Tak mocno wszedłem w postać, że pojawiło się naturalnie.

Mówiliśmy o silnych emocjach - możemy znaleźć jedną, która prowadzi pana przez ten film i zbliża do postaci profesora?

- Nie myślałem o tym wcześniej w ten sposób, ale teraz wydaje mi się, że w wielu momentach profesorowi mogłaby przyświecać myśl: "To i tak się da zrobić!". Ludzie wokół mówili profesorowi, że coś jest niemożliwe, a on uparcie twierdził, że da radę.

Ludzie potrafią dokonać cudów, czyli zatem "Bogowie" to dobry tytuł filmu.

- Przyjąłem go - trochę na tej samej zasadzie, na jakiej przyjmuję rzeczywistość. Biorę ją, jaka jest, ale jednocześnie filtruję wszystko przez siebie. Wtedy zastanawiam się, czy coś mi naprawdę pasuje, czy nie. Niczego jednak nie odrzucam z gruntu, bo to nie ma sensu. Może stoi za czymś jakaś większa idea, tylko ktoś nie potrafił mi jej przedstawić w dwóch słowach? Im głębiej wchodziliśmy w historię profesora Religi, tym jej tytuł wydawał mi się bardziej trafny. Jest bardzo ciekawy, bo można go interpretować na różne sposoby...

Ironicznie albo bardzo dosłownie. Dużo zależy od indywidualnego stosunku do religii, jaki jest pana?

- Nie chcę być deklaratywny, jestem raczej poszukujący. Skoro sam się urodziłem i samotnie umrę - bez względu na to, jak wielką będę miał rodzinę - samemu muszę też poszukać pewnych odpowiedzi.

Profesor Zbigniew Religia robił plany pięcioletnie. Pan powiedział, że żyje chwilą. Jak przy takiej filozofii mówić o ambicjach, marzeniach, poszukiwaniach?

- Plany na przyszłość są zawsze, kalendarz jest wypełniony po brzegi, ale to nie zmienia faktu, że zawsze towarzyszy mi świadomość, że czasem dzieją się nieprzewidywalne rzeczy, które mogą zmienić całą przyszłość. I trzeba będzie się z tym pogodzić. Kiedy mówię, że żyję chwilą, nie mam na myśli beztroskiego życia. Staram się tylko skupiać na tym, co jest tu i teraz, bo tylko to jest realne. Zależy mi na tym, żeby indywidualnie i z uwagą traktować każdy moment i osobę, z którą jestem. Wtedy życie jest niezwykle rajcujące. Umiejętność życia w teraźniejszości oznacza zanik oczekiwań. Ludzie się zwykle frustrują, bo oczekują czegoś konkretnego. Kiedy zaś irytujemy się niespełnieniem, przegapiamy to, co się wokół naprawdę wydarza. A może to jest o wiele ciekawsze?

Jeśli nie z frustracją, to z czym wciąż się pan zmaga?

- To już zbyt intymne pytanie...

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy