Reklama

"Zawsze miałem pomysły"

Janusz Kamiński urodził się w 1959 roku w Polsce, ale w wieku 20 lat wyemigrował do Grecji. Rok później znalazł się USA, gdzie podjął studia na wydziale operatorskim Columbia College w Chicago. Dyplom uzyskał w 1987 roku i wyjechał do Los Angeles. Tam rozpoczął współpracę z American Film Institute, podejmując pracę u Rogera Cormana. Jego pierwszy samodzielny film to niskobudżetowa opowieść westernowa w konwencji horroru "Preriowe opowieści" Wayne'a Coe'a (1990). Janusz Kamiński jest dwukrotnym laureatem Oscara - za zdjęcia do filmów "Lista Schindlera" i "Szeregowiec Ryan" w reżyserii Stevena Spielberga. Pracował także przy wielu innych wybitnych produkcjach filmowych, takich jak: "Jerry Maguire", "Skrawki życia", "Trouble Bound", "Tall Tale" i "Przygody Hucka Finna". Prywatnie Kamiński jest mężem aktorki Holy Hunter, odtwórczyni głównej roli w filmie Jane Campion "Fortepian".

Reklama

Z Januszem Kamińskim przed uroczystą premierą jego pierwszego własnego filmu "Stracone dusze", rozmawiała Magdalena Voigt.

Dlaczego postanowił pan wyreżyserować film?

Janusz Kamiński: Szukałem innej wypowiedzi artystycznej. To nie znaczy, że jestem znudzony robieniem zdjęć, to nie znaczy, że już wszystko, co miałem do powiedzenia powiedziałem poprzez zdjęcia. To po prostu inna forma ekspresji, wypowiedzi, i mam nadzieję mieć od tej pory dwa zawody - zawód operatora i reżysera. I jakoś tak na razie się udaje. Zobaczymy, co będzie dalej.

Czy "Stracone dusze", które są horrorem satanistycznym, wzorował pan w jakiś sposób na innych filmach tego gatunku, przede wszystkim na "Egzorcyście" i "Dziecku Rosemary"?

JK: Jest mi bardzo ciężko nie rozmawiać o "Dziecku Rosemary" i "Egzorcyście", bo to podobna tematyka, ale nie, nie wzorowałem się na tych filmach, ponieważ gdybym się wzorował, to może zrobiłbym lepszy film. "Stracone dusze" to w zasadzie taki indywidualny film zrobiony przeze mnie.

Czy jednak popularność, waga i odbiór "Dziecka Rosemary" i "Egzorcysty", były dla pana ciężarem i przeszkodą, czy raczej nie?

JK: Właściwie w filmie jest siedem tematów i dużo wariacji na tych siedem tematów. Pod koniec milenium powstało bardzo dużo filmów, które próbowały opowiedzieć historie o Bogu i diable, o duchowości, o walce dobra i zła, chociażby "Szósty zmysł" i "Dziewiąte wrota". Czy było ciężko zrobić film po "Egzorcyście" i "Dziecku Rosemary"? Ja chciałem zrobić film, który byłby tak dobry jak one - oczywiście, chciałem zrobić ten film jak najlepiej. To wielki zaszczyt być porównywanym do tych dwóch filmów, ale tak naprawdę nie próbowałem zrobić obrazu takiego jak "Dziecko Rosemary" i "Egzorcysta".

Czy dokumentując temat satanizmu i egzorcyzmów, zetknął się pan z prawdziwymi egzorcystami w Stanach Zjednoczonych?

JK: Tak, mieliśmy takiego doradcę, ojca Jamesa Lebara, który jest jednym z pięciu księży - oficjalnych egzorcystów oddelegowanych przez kościół katolicki w Ameryce. Oni jeżdżą po całych Stanach i wykonują egzorcyzmy, a pod koniec roku 1999, pod koniec milenium, i na początku roku 2000, było bardzo wiele przypadków opętania przez diabła i dlatego byli bardzo zajęci. Diabeł podobno próbuje zawładnąć tym nowym milenium i zostać szefem.

Pan to traktuje z przymrużeniem oka - egzorcyzmy, opętanie przez diabła?

JK: Tak, dla mnie to rozrywka, troszeczkę z przymrużeniem oka. Ja wiem, że jest bardzo dużo ludzi, którzy nie traktują tego jak rozrywkę, dla nich to jest bardzo poważny temat i ja mam respekt do tego, ale dla mnie to była głównie rozrywka.

Czy wie pan, że istnieje oficjalny rzymskokatolicki poradnik egzorcysty i teraz, w XXI wieku, nadal się z niego korzysta?

JK: Cokolwiek pomaga ludziom, by stali się "normalni" - egzorcyzmy, czy medycyna, cokolwiek, co pomaga - jest dobre. Czy ja wierzę w egzorcyzmy? Ja nie wierzę, ale ponieważ ja nie wierzę, to nie znaczy, że nie istnieją.

Ponieważ temat egzorcyzmów nie jest panu bliski, to dlaczego zainteresował się pan jako reżyser właśnie scenariuszem "Straconych dusz"?

JK: To nie jest tak, że reżyser interesuje się scenariuszem. Jest pewna ilość scenariuszy, które są w produkcji, i różni ludzie dostają je i zaczynają czytać. Ja byłem zainteresowany tym scenariuszem, ponieważ mnie zaciekawiło to, co główni bohaterowie robią w tym filmie i użyłem tematu religijnego i tematu egzorcyzmów za tło, głównie jako tło, a nie jako główny temat filmu. Jeszcze raz podkreślam, ja osobiście nie wierzę w egzorcyzmy, ale mam wielki respekt dla ludzi, którzy w to wierzą. Wcześniej wspomniała pani o poradniku egzorcyzmów - ja wiem, że kościół katolicki uznaje egzorcyzmy za zupełnie realistyczną sferę, ja się nie śmieję z tego, po prostu dla mnie to jest coś, co jest nierealne. Dlatego użyłem tematyki religijnej jako tła, ja byłem bardziej zainteresowany tym, co ci bohaterowie przeżywają w tym filmie.

Jaki stopień wystawiłby pan sam sobie za reżyserię?

JK: Piątkę. Myślę, że ten pierwszy film bardzo dobrze zrobiłem pod względem pracy z aktorami, pod względem stworzenia w filmie świata, który jest taki troszkę nerwowy, troszkę makabryczny, troszkę straszny. Myślę, że jest nadzieja dla mnie jako reżysera.

Czy za ten film dostanie pan Oscara?

JK: Za ten film na pewno nie dostanę Oscara, ponieważ są o wiele lepsze filmy, które kwalifikują się do Oscara.

Wspomniał pan o pracy z aktorami - jak współpracowało się panu z Winoną Ryder?

JK: Winona jest wspaniałą aktorką, współpraca była doskonała, także dlatego, że znaliśmy się z poprzedniego filmu, w którym pracowaliśmy razem, czyli "Skrawków życia". Ja byłem operatorem, a ona grała główną rolę i tak trochę zaczęliśmy się przyjaźnić, czasami spotykaliśmy się towarzysko. Gdy przygotowywałem się do reżyserowania filmu "Stracone dusze", to pomyślałem, że ona byłaby bardzo dobrą kandydatką, ponieważ ma pewną niewinność. Ma w sobie taką niewinność i naiwność, a ja szukałem kogoś, kto oczywiście byłby dobrym aktorem, kto byłby znanym aktorem - bo to jest bardzo ważne, kiedy się robi film, żeby mieć znanego aktora - ale również szukałem kogoś, kto miałby w sobie taką niewinność. A jak się patrzy na Winonę, czuje się to, chce się nią zaopiekować. I dlatego w głównej roli zagrała Winona Ryder, ponieważ jest w niej pewna niewinność.

A dlaczego operatorem został Mauro Fiore i jak się panu z nim współpracowało?

JK: Mauro Fiore jest jednym z moich najlepszych przyjaciół, znamy się od piętnastu lat, razem chodziliśmy do szkoły filmowej w Chicago i często razem współpracowaliśmy. Bardzo często, gdy robiłem zdjęcia do filmu i potrzebowaliśmy operatora drugiej ekipy, to robił to Mauro. Wydawało mi się, że to był taki naturalny wybór, ponieważ jest przyjacielem, a jak się robi film, to trzeba otoczyć się przyjaciółmi, ponieważ praca jest tak ciężka, że po prostu dobrze jest mieć obok siebie przyjaciela. To oczywiście musi też być wykwalifikowany fachowiec, ale Mauro jest dobrym operatorem. Przyjaźń jest bardzo ważna, ale również dobrze jest mieć kogoś, kto wie, jak wykonywać swoją pracę i Mauro był właśnie takim człowiekiem, który dał mi te dwie rzeczy - przyjaźń i doskonałe zdjęcia.

A czy nie miał pan czasami wrażenia, że pewne zdjęcia zrealizowałby pan inaczej?

JK: To nie chodzi o to, że pewne zdjęcia zrobiłbym lepiej, ja używam kamery jako formy opowieści. Jeżeli myślałbym, że ja zrobiłbym te zdjęcia lepiej, to znaczy, że popełniłem błąd w wyborze operatora. Zdjęcia są zrobione dokładnie tak, jak chciałbym, aby były zrobione, ponieważ odzwierciedlają poprzez obrazy moje pomysły reżyserskie.

Powiedział pan, że warto na planie otaczać się przyjaciółmi, w Polsce jest podobnie, ale skutek jest taki, że tworzy się pewien zamknięty krąg i ludzie debiutują w wieku lat 48. Czy tak jest też w Stanach Zjednoczonych, czy są jednak inne metody - żeby być wśród przyjaciół, mieć do nich zaufanie, ale żeby móc zadebiutować wcześniej?

JK: Trzeba mieć talent, uff, talent... Jak ja przyjechałem do Ameryki, to operatorzy mieli po 40 lat, ponieważ system był taki, że trzeba było przejść od asystenta poprzez operatora kamery aż do głównego operatora. Stworzenie niezależnego kina, które zrobiło się tak popularnie w latach 80. i 90., stworzyło ludziom takim jak ja możliwość przebicia się bez tego systemu, w którym trzeba było przejść szczebel po szczeblu. Myślę, że taką samą analogię można użyć wobec reżyserów. Ale teraz film szuka nowych talentów, szuka nowych pomysłów, a bardzo wiele pomysłów wychodzi od młodych ludzi, którzy albo w dalszym ciągu są studentami, albo już skończyli studia filmowe. Na przykład Quentin Tarantino, który był bardzo młodym człowiekiem, kiedy zrobił swoje filmy, albo Bryan Singer, który jest bardzo młodym człowiekiem, a już zrobił "Podejrzanych" i "X-Mena". W tej chwili jest więc wielu młodych reżyserów w Ameryce, którzy pracują z wielkimi sukcesami. Musimy również pamiętać, że film amerykański jest zdominowany przez rynek, przez widza, a w tej chwili widzowie mają od lat 18 do 26, to jest największa grupa, która chodzi do kina. Tak więc reżyserzy, którzy mogą opowiadać tematy, do których ta widownia mogłaby się odnosić z pewną powagą, lecz również zrozumieniem, to ludzie w tym samym wieku co widownia. Ten system, w którym człowiek musiał osiągnąć pewien wiek, by być reżyserem, w tej chwili nie istnieje, ale ja uważam, że pewien wiek, pewna dorosłość, pozwala opowiedzieć tematy, które przychodzą właśnie z doświadczeniem życiowym. Myślę, że ja dopiero w wieku 40 lat staję się operatorem, dopiero teraz zaczynam wiedzieć, zaczynam rozumieć, o co chodzi w tej pracy, jak pracuje kamera.

Czy doświadczenie z reżyserią nie będzie panu przeszkadzało w pracy operatora, bo przecież może mieć pan inne rozwiązania, inne spojrzenie na pewne sceny, niż reżyser?

JK: Zawsze istnieje takie niebezpieczeństwo, ale ja rozumiem swoją pozycję operatora, ja jestem zatrudniony jako operator i jeżeli będę miał jakieś pomysły, to będę się nimi dzielił z reżyserem bez względu na to, czy wyreżyserowałem własny film, czy nie. Zawsze miałem pomysły. Myślę, że dla niektórych reżyserów może to być wielka pomoc, niektórzy mogą być natomiast zastraszeni i bać się operatora, który ma za dużo pomysłów. Ale dobrze jest mieć pomysły, są pewni operatorzy, którzy mówią: "Powiedz mi, co chcesz, a ja ci to zrobię". Ja jestem operatorem, który pracuje w zupełnie inny sposób, ja mam bardzo dużo pomysłów i jeżeli to się komuś nie podoba, to nigdy z nim, z nią, nie będę pracował. Widać, że moja współpraca ze Stevenem Spielbergiem bardzo dobrze się układa, ponieważ on ma dużo pomysłów dotyczących zdjęć, a ja mam dużo pomysłów nie tylko w tym zakresie. Ta współpraca tak pięknie się układa, ponieważ obaj jesteśmy bardzo, bardzo pewni swojej pozycji, swojej pracy, i nie boimy się pomysłów innych ludzi. Moim zdaniem to doświadczenie reżyserskie raczej mi pomoże w pracy operatorskiej, ponieważ teraz rozumiem, co przechodzi reżyser, co to znaczy być reżyserem. Rozumiem te niepewności i niebezpieczeństwa, których reżyser doświadcza podczas swej pracy.

Wspomniał pan o współpracy ze Stevenem Spielbergiem. Czy przy pracy nad filmem "Stracone dusze" Spielberg doradzał panu, udzielał jakiś wskazówek?

JK: Przyszedł do montażowni i przez tydzień siedzieliśmy razem, i próbowaliśmy montować, to była taka pomoc. To luksus mieć kogoś takiego jak Steven, żeby przyszedł do montażowni i podsunął pewne pomysły, wspomagał emocjonalnie.

Czy ktoś jeszcze panu pomagał, czy wyreżyserowanie "Straconych dusz" było bardzo trudne?

JK: Bardzo ciężko jest zrobić film, to jest takie niesamowite osiągnięcie - zrealizować film, że w zasadzie, czy to jest dobry film czy niedobry, to już nie ma większego znaczenia, ponieważ jest to ciężka praca... Czy ktoś pomagał? Pomagał... Ale to w zasadzie jeden z takich problemów reżysera, że jesteś sam. Dużo musisz zrobić samemu. Ogólnie wszyscy pomagali - każdy operator, dźwiękowiec. Przy filmie pracuje dużo ludzi i oni wszyscy są tam, by pomóc, ale jeżeli film jest dobry, to wielu ludzi pomagało, jeżeli film jest niedobry - zrobiłeś go sam.

A czy myśli pan już o następnym filmie jako reżyser?

JK: Tak, po "Straconych duszach" zacząłem myśleć o innych filmach. Ale na razie nie mam żadnych konkretnych projektów.

A czy będzie pan jeszcze operatorem?

JK: Oczywiście. Jestem operatorem. Już po "Straconych duszach" zrobiłem kolejny film jako operator - w listopadzie skończyłem film ze Stevenem, a teraz zaczynamy następny projekt, tak więc w dalszym ciągu jestem operatorem i całe życie będę operatorem.

O czym będzie ten nowy film Stevena Spielberga?

JK: To będzie taki film fantastyczno-naukowy "Minority Report". Właśnie jesteśmy siedem tygodni przed głównymi zdjęciami, tak więc pewne plenery już są wybudowane, pewni aktorzy już są zatrudnieni. To już bardzo niedługo - siedem tygodni zleci bardzo szybko.

Jaki jest pana stosunek do efektów specjalnych, do nowych technologii, które są wykorzystywane podczas realizacji filmu. Czy efekty specjalne pomagają operatorowi, czy stanowią problem?

JK: Pomagają, ponieważ pozwalają stworzyć opowieści, które do tej pory, bez specjalnych efektów, nie mogłyby być stworzone. To jest warsztat, to jest narzędzie, którego się używa, które pozwala na stworzenie filmów, których wcześniej nie można było stworzyć. Problem pojawia się, kiedy narzędzie staje się tą najważniejszą rzeczą, wtedy jest problem. Bardzo dobrze jest mieć efekty specjalne w filmie, zwłaszcza gdy robi się ważne sceny, w których normalnie użyłoby się kaskaderów. Teraz, jeżeli jest to bardzo niebezpiecznie, po prostu tworzy się sytuację, w której nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Nie trzeba dzięki temu narażać ludzi na ryzyko.

Kolejnym filmem, nad którym pracuje Spielberg, jest "A.I." - projekt Stanley'a Kubricka. Czy mógłby pan zdradzić kilka szczegółów na temat tego obrazu?

JK: To jest pomysł, który miał zrealizować Stanley Kubrick, a Steven miał być producentem. Stanley Kubrick zmarł i Steven postanowił ten projekt sam wyreżyserować. To jest tematyka, którą Kubrick był zainteresowany przez ostatnich 20 lat. To taka opowieść o sztucznym chłopczyku, który chce być kochany jak prawdziwy człowiek.

Czy to prawda, że będzie pan także operatorem filmu Spielberga realizowanym na podstawie wspomnień gejszy?

JK: Jeżeli zrobi ten film, to tak, takie plany były już trzy lata temu. Tak naprawdę będę robił każdy film, który Steven zrobi, tak więc Steven realizuje następny film - ja tam pracuję, realizuje jeszcze jeden po tamtym - ja też tam pracuję. I może będą to wspomnienia gejszy.

W czym tkwi tajemnica tak dobrej współpracy pana i Stevena Spielberga? On jako pierwszy zaangażował pana do realizacji zdjęć i za jego "Listę Schindlera" otrzymał Pan Oscara.

JK: Współpraca polega na tym, by respektować siebie, by respektować to, co każdy z nas robi przy filmie i żeby dawać odwagę sobie nawzajem, to jest główny element dobrej współpracy.

Czy Spielberg daje panu dużą wolność?

JK: To nie tak - nie chodzi o dawanie wolności. Reżyser nie daje wolności operatorowi, a operator nie daje wolności reżyserowi. To są dwie różne prace - reżyser opowiada film przez reżyserowanie, przez aktorów, ja opowiadam film przez zdjęcia. Pytanie, czy on mi daje wolność, jest tak troszeczkę negatywne, ponieważ ja się czuję wolny jako operator, ja nie pytam się o wolność od reżysera, ja nie muszę pytać się o tę wolność, ja jestem wolnym człowiekiem, jako operator robię, co chcę.

Czy myślał pan o robieniu filmów w Polsce?

JK: Cały czas myślę, żeby robić filmy w Polsce, byłoby doskonale zrobić film w Polsce, tu jest tyle tematów, że aż się w głowie nie mieści. Jak byłem w Łodzi na festiwalu Camerimage i odwiedziłem szkołę filmową, poruszyło mnie, ile jest tematów i jacy niesamowici są studenci w tej szkole. Widziałem filmy, które mnie poruszyły do łez. Myślę, że w latach 90., kiedy Polska stała się niepodległym państwem, niezależnym krajem, nie było już z czym walczyć, nie było już tego politycznego nacisku, i troszeczkę zabrakło w Polsce ciekawych tematów, ale w tej chwili widzę, że młoda generacja, która próbuje robić filmy, wynajduje tematy. Widziałem taki jeden film, który opowiadał o przemocy w rodzinie - niesamowity obraz. Jest więc dużo tematów socjalnych w Polsce, o których można opowiedzieć. I ja bardzo chciałbym zrobić taki film w Polsce, który opowiadałby o socjalnych warunkach nowoczesnej Polski po czasie komunizmu.

To co panu przeszkadza w takiej realizacji?

JK: Co mi przeszkadza? Jest tu wielu innych reżyserów, którzy są bardziej wykwalifikowani, żeby to robić, niż ja.

Czy w Hollywood jest pan postrzegany jako Amerykanin czy jako Polak? Czuje się pan jeszcze Polakiem?

JK: Bardzo czuję się Polakiem, ale jestem już Amerykaninem polskiego pochodzenia. Tęsknię za Polską, ale nie myślę, by tu wrócić, ponieważ całe dorosłe życie spędziłem w Ameryce, w zasadzie więcej czasu spędziłem już w Ameryce niż w Polsce. Całą szkołę spędziłem w Ameryce, całe moje dorosłe życie, tak więc w tej chwili to jest mój kraj bardziej niż Polska, ale mam wielki sentyment i wielką miłość do Polski, ale moim domem jest już Ameryka.

Dlaczego żona - Holly Hunter, nie przyjechała z panem do Polski?

JK: Bo musi pracować, ja przyjechałem tylko na jeden dzień, wracam z RPA, a ona w tej chwili jest w drodze do Waszyngtonu. A z Polski wyjeżdżam właśnie do Waszyngtonu.

A czy żona widziała już Polskę?

JK: Tak, była już tu dwa razy ze mną, bardzo jej się podobało.

A czy nie myślał pan o wspólnym projekcie z Holly Hunter w roli głównej?

JK: Bardzo myślę o filmie z Holly Hunter! Jest doskonałą aktorka, jest rodziną, koleżanką, jest dobrym człowiekiem, i kocham ją.

A gdzie stoją państwa Oscary?

JK: W sypialni, oczywiście.

A kto pana zdaniem zrobił najlepsze zdjęcia w ubiegłym roku, kto powinien dostać Oscara?

JK: Roger Deakins, twórca obrazu do "O Brother, Where Art Thou?", najnowszego filmu braci Coen.

Premiera "Straconych dusz" już w piątek, 2 lutego. Jak film został przyjęty na Zachodzie?

JK: Mam nadzieje, że film będzie bardzo dobrze przyjęty w Polsce!

Bardzo dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy