Reklama

"Żarty się skończyły"

Maciej Ślesicki ukończył kierunek operatorski na Wydziale Radia i Telewizji UŚ. Twórca filmów "Tato", "Sara" oraz bijącego rekordy popularności serialu "13. posterunek". 21 marca 2003 r. na ekrany kin wszedł jego najnowszy obraz, "Show" - opowieść o pewnym "reality show", na planie którego zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Śmierć jednej z uczestniczek programu, to dopiero początek dramatycznych wydarzeń...

Reklama

Konferencji prasowej z udziałem Macieja Ślesickiego przysłuchiwała się Magdalena Voigt.

Dlaczego tak długo kazał pan czekać na swój kolejny film kinowy - sześć lat minęło od filmu "Sara"?

Maciej Ślesicki: Nie wiedziałem, że przerwa była aż tak długa... Nie liczyłem lat. Złożyło się tak pewnie dlatego, że cały czas wydawało mi się, że niedługo zdążę coś zrobić. Kiedy zrobiliśmy "Tatę", a później "Sarę" - ten film był taką prościutką zabawą w kino – wydawało mi się, że mam na wszystko czas i zdążę robić filmy, będę robić to, co chcę. Potem zdarzyło się tak, że Lew Rywin zaproponował mi robienie serialu "13. posterunek".

Był to pierwszy polski sitcom, coś, co nas podniecało, ponieważ byliśmy pierwsi. I zrobiliśmy ten serial - realizacja pierwszej części zajęła nam dziewięć miesięcy. Potem doszło do takiej sytuacji, że bardzo chciałem robić kolejny film, który napisałem - to był projekt zatytułowany "Cyrk", dosyć drogi, nawet jak na polskie warunki. Umówiliśmy się, że Lew wyprodukuje ten film. Powiedział jednak, że za to, że on ten film zrobi i znajdzie pieniądze na jego realizację, chciałby, bym ja zrobił drugą część "13. posterunku". I tak się stało - zrobiłem drugą część. A potem nastąpiło załamanie na rynku polskiego kina i dlatego tak długo musieliśmy czekać na ten moment, kiedy mogliśmy się spotkać na planie "Show".

Czy nie mógł się pan powstrzymać przed taką "hollywoodyzacją" tego filmu - myślę o finałowym przemówieniu, które wygłasza pan Pazura? Film był na tyle jasny, że nie potrzebował takiego komentarza.

M.Ś.: Nie, nie mogłem się powstrzymać. Dlaczego? Dlatego, że krytyków te przemówienia denerwują, natomiast ja jestem głęboko przekonany, że to, co stało się teraz z publicznością, która chodzi do kina - a jest to publiczność młoda, składa się ze studentów, ludzi młodych, którzy już nie bardzo pamiętają czasy komunizmu, z licealistów – usprawiedliwia ten krok. I wydaje mi się, że do tej publiczności trzeba mówić troszkę innym językiem.

Druga sprawa - Czarek zagrał ten monolog śpiewająco i jest to przedni fragment. Kiedy robiłem testowe projekcje "Show", dla studentów i licealistów, wszyscy mówili, że to jest potrzebne i że to jest clue tego filmu. Proszę zauważyć, że starsze osoby nie muszą już słuchać takich rzeczy, natomiast młodsza publiczność powinna. I to jest mój komentarz.

Oprócz tego wszystkiego muszę się jeszcze przyznać, że bardzo lubię stare, amerykańskie filmy, lubię obrazy Franka Capry i wydaje mi się, że tamto kino się nie zestarzało, ciągle ma coś do powiedzenia - to jest takie kino, które komunikuje proste wartości, mimo że to były proste, czarno-białe filmy. Mogę je oglądać w nieskończoność i stąd prawdopodobnie w "Show" jest takie "caprowskie" odniesienie do tego, co chciałem skomentować. Ten film w jakiś sposób miesza gatunki, jest w nim taka "parada atrakcji" i wydaje mi się, że ten koniec jest ważny i absolutnie nie sadzę, że powinienem był to wyciąć.

No cóż, publiczność wygląda obecnie tak, jak lista kandydatów do programu "Show" - osoby, które sportretował pan na początku filmu, niezbyt rozgarnięta masa ludzi...

M.Ś.: Nie zgadzam się z tym poglądem do końca. Nie uważam, że polska publiczność jest głupsza niż publiczność we Francji, w Stanach Zjednoczonych, w Anglii, czy w Belgii. Ja po prostu uważam, że to świat troszkę się zmienił. Zmieniły się priorytety, zmieniło się to, co jest ważne, zmieniła się także telewizja i te zjawiska komentujemy. Dlatego pozwoliłem sobie na to, by Czarek mógł powiedzieć ten monolog. Proszę też zwrócić uwagę, że starałem się ten monolog w jakiś sposób "złamać" - bo przecież ubolewamy w filmie nad upadkiem autorytetów, a ten autorytet, który przywołujemy, jest w rzeczywistości autorytetem wirtualnym. Mateusz Birkut, do którego się odnosimy, jest postacią fikcyjną.

Dostrzegam jednak niekonsekwencję – jeśli, jak pan mówi, trzeba robić filmy dla młodzieży licealnej, publiczności, której wyłuszczać trzeba rzeczy elementarne, to konkluzja jest następująca: Robię filmy dla tych, których na początku filmu pokazuję jako ludzi mało rozgarniętych.

M.Ś.: Ależ pan absolutnie nie zrozumiał tego, co ja powiedziałem! Powiedziałem, że nasza publiczność nie jest publicznością głupią i nie różni się od publiczności na całym świecie. Dziennikarze dopisują sobie tezę, której nie ma. Było tak: do realizacji początkowej sceny, która jest po prostu filmem dokumentalnym, zrobiliśmy casting. I ukazaliśmy pewnych ludzi, ale mnie się wydaje, że oni nie chodzą do kina. Bo ich na to nie stać. Pan nie wie, w jaki sposób rozmawiałem z tymi dziewczynami i na czym polegała ta rozmowa. Oprócz tego, że ich nie interesuje, kiedy była bitwa pod Grunwaldem, że najprostsze fakty - które dla pana, czy dla mnie, są oczywiste - dla nich nie mają najmniejszego znaczenia, to z tego, co mówiły te panie, z całego "oglądu", wyglądała przerażająca rzecz – okazywało się, że na takie castingi przychodzą ludzie, którzy nie mają żadnych szans życiowych.

One tak naprawdę nie przyszły na ten casting dlatego, że im się wydawało, że są zdolne, czy mądre. Nie. Im się wydawało, że mają minimalną szansę na to, że być może nagle, dzięki temu, zmieni się ich życie. One przyszły z małych miasteczek, z bezrobocia, biedy. To są dziewczyny - oczywiście nas to śmieszy, ponieważ my jesteśmy mądrzy – których nie stać na bilet do kina. Czyli to wcale nie jest ta publiczność.

Chciałem zrobić w tym filmie taką "klamrę" – początek, taki jaki jest, dokumentalny, a potem pod napisy końcowe chciałem zrobić jakby drugą część tego, co słyszałem od tych osób, które na ten casting przyszły. Na przykład - przyszła taka dziewczyna, która powiedziała, że ma 23 lata i tak naprawdę nie wie, co się z nią stanie za rok, czy dwa. Jest młoda, ładna, pochodzi z małego miasteczka, w którym była szkoła dla pielęgniarek. I kiedy skończyła podstawówkę, tę szkołę zamknięto i nie ma już żadnych szans na dalszą naukę. Nic nie może zrobić.

Wiele było takich wypowiedzi. I dlatego, jeśli dobrze przyjrzeliście się temu filmowi, powinniście zobaczyć, że ja zupełnie nie mam nic przeciwko ludziom, którzy biorą udział w takich programach. Myślę, że oni są w moim filmie potraktowani w dosyć ciepły sposób. Absolutnie nie przyczepiam się do tego, że ktoś chce w ten sposób zmienić swoje życie, że myśli, że dzięki temu, że stanie goły po prysznicem, to może zmieni się jego życie, stanie się lepsze. Nie. Natomiast wydaje mi się, że mam prawo skomentować to, że telewizja może posunąć się za daleko. I posunie się, ponieważ kiedy wybuchnie wojna w Iraku, na każdym czołgu będzie kamera...

Czy naprawdę uważa pan, że telewizja jest tak niebezpieczna, jak przedstawił pan to w swoim filmie?

M.Ś.: Tak.

Ale "13. posterunek" w tejże telewizji pan wyreżyserował.

M.Ś.: Tak. Myślę, że "13. posterunek" po pierwsze - jak sądzę - nikomu nie szkodzi. Po drugie... Pan myśli, że szkodzi? To pozwolę się nie zgodzić. A po drugie - wydaje mi się, że to jest serial dla inteligentnych ludzi. Powiem dlaczego. Oparty jest na szeroko pojmowanej pop-kulturze i jeżeli ktoś w życiu nie przeczytał żadnej książki, nie zna pewnych faktów historycznych, nie widział paru obrazów, kilku filmów, wtedy zostaje dla niego ta najprostsza warstwa, tzn. ktoś się wywraca, spada ze schodów, Czarek robi minę. A dla widzów bardziej wyrafinowanych jest głębsza warstwa. Absolutnie nie sądzę, bym musiał wstydzić się tego serialu i powiem panu, że jestem z niego dumny.

Czy pracując nad "Show" wzorował się pan na konkretnych reality-show?

M.Ś.: Ależ skąd. Kiedy pisałem scenariusz, ta forma w polskiej telewizji dopiero się rozwijała i pisząc tę opowieść zupełnie nie wiedziałem, że może się to posunąć tak daleko! Pracowałem nad scenariuszem "Show" ponad dwa lata temu, a w Polsce te programy wtedy dopiero raczkowały. Kiedy obserwuję projekcje i Czarek w swoim monologu mówi: bożyszcze, albo idol, to ludzie się z tego śmieją, ponieważ odbierają to znajomo. Dwa lata temu w ogóle nie było takiego programu! Był idol jako idol, pojęcie ze słownika.

Nie chciałem krytykować żadnej stacji, nie chciałem się przyczepiać do Big Brothera, Polsatu, czy innej telewizji. Mnie to w ogóle nie obchodziło. Obejrzałem kilka takich programów i w ogóle mnie to nie interesowało, w ogóle się do tego nie odnosiłem, chciałem zrobić film o mediach i tyle. A z drugiej strony - wiedząc, co robię i że za każdym razem, za co bym się nie chwycił, to muszę walczyć o życie - starałem się, by ten film był w jakiś sposób atrakcyjny, by przyciągnął widza i by wypuścił tego widza z kina z jakimś przesłaniem, sekundą zastanowienia. I mam nadzieję, że to nam się udało. I być może to, co mówi Czarek na końcu filmu, jest zbyt wprost, ale my jesteśmy już starzy.

Jest trochę tak, że my robimy, co możemy. Nikt nie zdaje sobie sprawy, w jakich warunkach powstawał ten film, za jakie pieniądze, jak to wszystko wygląda. Oczywiście, to jest wasze prawo, prawo krytyków, by przyjść, usiąść na sali, krytykować. Ale nie zdajecie sobie sprawy, jak dziś w Polsce trudno jest zrobić film, jak trudno jest zebrać na niego pieniądze, a potem go zrobić tak, by on w ogóle jakoś wyglądał. Robiłem w życiu różne rzeczy - to się mogło podobać lub nie - jednak zawsze starałem się, aby to, co robię, było zrobione profesjonalnie, by nie odbiegało od standardów, do których widzowie są przyzwyczajeni oglądając ogromną ilość filmów z Zachodu.

Kiedyś czasy były zupełnie inne, było tak: były telewizje, które finansowały polskie filmy, można było z jednej albo z drugiej wydostać jakieś pieniądze na film i go zrobić. Poza tym istniało coś takiego, jak Komitet Kinematografii - to były państwowe pieniądze, które zapewniały zamknięcie budżetu. W tej chwili nie ma nic takiego.

Film "Show" powstał bez pieniędzy telewizji, bez Komitetu Kinematografii. Mówię o tym dlatego, że w tym momencie żarty się skończyły. Dawniej, kiedy dziennikarze pisali recenzje z filmów, to tak naprawdę nie miało to znaczenia - ponieważ pieniądze dla filmowców leżały na ulicy. W tej chwili nie leżą i wszystko, co napiszą recenzenci, każda tak zwana gwiazdka, to jest walka o nasze życie. Nie zdajemy sobie z tego wszyscy sprawy, ale tak jest. W tej chwili walczymy o polską kinematografię.

I zupełnie nie jestem w stanie pewnych rzeczy pojąć. Czytając recenzje, oglądając te gwiazdki i kropeczki przyznawane filmom, zauważam, że jakiekolwiek amerykańskie gó*no zawsze ma 3 gwiazdki, 4 gwiazdki, natomiast polskie filmy za każdym razem są oplute i za każdym razem kubeł łajna wylewany jest na głowy ich twórców. Ludzie, przecież można lubić Czarka Pazurę lub nie, ale on do dzisiaj ma blizny na rękach po kajdankach, po tym, co myśmy wyprawiali na planie tego filmu, po tych wszystkich szaleństwach. Myśmy zrobili ten film w warunkach, które nie mieszczą się wam w głowie, które urągały wszelkim standardom, w jakich powinni pracować ludzie.

Z tego filmu jeszcze nie było recenzji, ale spodziewam się wszystkiego najgorszego.

Dziękujemy za spotkanie.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama