Reklama

Krzysztof Gradowski: Nad dzieciństwem trzeba rozpiąć kolorowy parasol

"W profesorze Kleksie widziałem idealnego pedagoga, z którym chętnie bym się spotkał. Później, po filmie, otrzymałem bardzo wiele listów" - powiedział w rozmowie z Interią Krzysztof Gradowski.

"W profesorze Kleksie widziałem idealnego pedagoga, z którym chętnie bym się spotkał. Później, po filmie, otrzymałem bardzo wiele listów" - powiedział w rozmowie z Interią Krzysztof Gradowski.
Krzysztof Gradowski /AKPA

Krzysztof Gradowski - scenarzysta i reżyser filmów dokumentalnych, fabularnych i telewizyjnych. Jest absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i Filmowej w Łodzi (1966). Filmy dokumentalne: "Akt oskarżenia", "Protest 68", "Urodzeni w niedzielę" (1968), "Konsul i inni" (1970, nagroda na festiwalu w Krakowie), "Zanik serca" (1970, nagroda w Oberhausen), "Odnaleźć sprawcę" (1971, TV), "Droga do pacjenta" (1973, TV). Filmy fabularne: "Akademia Pana Kleksa" (1983), "Podróże Pana Kleksa" (1985), "Pan Kleks w kosmosie" (1988), "Dzieje mistrza Twardowskiego" (1995), "Tryumf pana Kleksa" (2001). W 1980 roku reżyser Julian Józef Antoniszczak zrealizował film "Dokument animowany non camera, czyli reżyser Krzysztof Gradowski o sobie". W 1987 roku Krzysztof Gradowski został uhonorowany Orderem Uśmiechu. W 1990 roku został przewodniczącym Korporacji Polskich Reżyserów Telewizyjnych i Filmowych.

Reklama

Z Krzysztofem Gradowskim, z okazji premiery filmu "Tryumf pana Kleksa", rozmawiała Magdalena Voigt.

Co pana zauroczyło w opowieściach o Panu Kleksie, że zdecydował się pan przenieść jego przygody na duży ekran?

Krzysztof Gradowski: - Pierwsza powieść fantastyczna pod tytułem "Akademia Pana Kleksa" zauroczyła mnie głównie osobą głównego bohatera - profesora, czarodzieja, fantasty, przyjaciela dzieci. Może wynikało to trochę z tego, że w swoim otoczeniu szkolnym nie spotkałem takiej osoby, która - tak jak Kleks - w sposób bardzo indywidualny traktowałaby swoich wychowanków. Może więc wynikało to z jakiegoś niedosytu? W profesorze Kleksie widziałem idealnego pedagoga, z którym chętnie bym się spotkał. Później, po filmie, otrzymałem bardzo wiele listów, kiedyś nawet ogłosiłem taki konkurs - gdzie i w jakich okolicznościach, w jakich sytuacjach i w jakich krainach, chcielibyście zobaczyć Kleksa w dalszych filmach, i bardzo wiele osób pisało, że najchętniej zobaczyliby go w swojej szkole, w swoim mieście, blisko siebie, a nie w kosmosie, czy gdzieś na wyspach dalekich. Poza tym, gdy opowiadałem bajki swojej córce, ona zawsze mówiła: "Tata, chciałabym żebyś opowiedział mi taką bajkę, w której byłoby parę innych bajek". I wtedy przypomniałem sobie, że Kleks jest taką bajką, o modelu powieści szkatułkowej, jak "Rękopis znaleziony w Saragossie", gdzie jedna opowieść wysnuwa się z drugiej, ta rodzi następną, wątki zaczynają ze sobą współgrać i splatać się. To też był pomysł na kompozycję, formę filmu. Dziś, gdy z perspektywy czasu patrzę na ten film, na tę przygodę z tekstem literackim Brzechwy, to uświadamiam sobie, że bardzo wiele współczesnych gier komputerowych jest zbudowanych na tej właśnie zasadzie - wędrówki poprzez labirynt kolejnych komnat, z których każda jest furtką do ewentualnych perypetii w następnym etapie rozwoju narracji fabularnej. Czyli z jednej strony - merytorycznie zachwyciła mnie postać, duchowość i kultura bohatera, a z drugiej - fascynująca forma takiej baśni cywilizacyjnej. W czasach mojego dzieciństwa szalenie irytowała mnie powtarzająca się w motywach rustykalna baśń, w której występowało na ogół trzech synów, z których jeden był głupi i tak się zawsze to kończyło, że ten głupi, debilny, był premiowany ręką księżniczki, wygrywał turnieje - co mnie niesłychanie irytowało, ponieważ było w tak dużej sprzeczności z tym, co się działo w najbliższym otoczeniu, że niechętnie do tych bajek sięgałem. Natomiast w prozie Brzechwy odkryłem zapalenie lontów wielkich wynalazków. Brzechwa był na pewno wizjonerem i chyba przeczuwał, że nastąpi jakaś globalizacja, chociażby poprzez rozwój środków technicznych i dawał temu wyraz na przykład w sekwencjach, w których opowiadał o wysyłaniu swojego oka gdzieś w kosmos, co przypomina współczesne sondy kosmiczne. A porozumiewanie się na odległość? Tę rolę teraz wspaniale przejęły telefony komórkowe. Myślę, że w "Akademii Pana Kleksa" było coś, co stało się zaczynem pozostałych opowieści. W "Akademii Pana Kleksa" mówi się o motywie podróży, Kleks obiecuje, że wyruszy w taką podróż - potem nastąpiły "Podróże Pana Kleksa", w "Podróżach..." mówi się o pewnych krainach - w "Tryumfie..." krainy te materializują się , pojawiają, mimo że te opowieści są autonomiczne jeżeli chodzi o rozwój wydarzeń i akcję, to jednak powiązane są takim wspólnym zamysłem, klimatem. Pewnie Brzechwa robił to bezwiednie, bo każdorazowo siadał przed nowym zadaniem i z nowymi pomysłami, ale gdzieś ta jego umysłowość i bogata witalność twórcza zespajała to w ogólnym kształcie, tak że można patrzeć na ten cały cykl opowieści, jak na serię.

Czy pan też od początku myślał, że powstanie cykl filmowych opowieści o Panu Kleksie?

- Nie, nie miałem świadomości, że może dojść do takiego splotu okoliczności. Wszystko jest dziełem przypadku. To, że udało się zrealizować po pierwszym filmie następny, to tylko kwestia bardzo dużego sukcesu frekwencyjnego, który pozwolił producentowi na sfinansowanie następnej opowieści. Później była pewna przerwa, nastąpiła z kolei propozycja ze strony telewizji. Za każdym razem odbywało się to w specyficznych i zupełnie indywidualnych okolicznościach, ale mimo to, że przyczyny powstań za każdym razem były inne, to w sumie splotło się to w pewną całość.

Skąd wziął się pomysł, aby ostatni film o przygodach Pana Kleksa - "Tryumf Pana Kleksa", w tak dużej mierze był animowany?

- Pewnie gdyby się bardzo uprzeć i pozyskać środki rzędu tych, jakimi dysponował producent "Quo vadis" to można by sobie wyobrazić sekwencje oparte o tricki komputerowe, gdzie postaci przemieniały by się w ptaki, następowałby morfing, loty postaci i tak dalej. Ale to duża komplikacja technologiczna, bardzo "budżetochłonna". Film animowany daje podobne możliwości, które nie wymagają aż tak wielkich nakładów inwestycyjnych. Chociaż ja przeczuwałem pewną sprawę, która w tak zwanych "fokusowych" pokazach trochę się sprawdziła. Przeczuwałem, że jeżeli na przykład aktor Buczkowski zagra Bąbla realistycznego, a potem przejdę do warstwy animowanej i pokażę, że on fruwa, to po całym oglądzie, jeżeli ten film potraktuje się jako zbitkę wrażeń, u dziecka wystąpi takie podejrzenie, że pan Buczkowski potrafi fruwać. Na spotkaniach po projekcjach dzieci rzeczywiście ujawniały takie podejrzenia: "Jak pan zmusił pana Buczkowskiego, żeby latał?".

Czyli film wpisał się idealnie w wyobraźnię dziecięcą?

- Myślę, że tak, że jest z nią zgodny, nie ma tu dysonansu, ponieważ dzieci potrafią w sposób błyskawiczny przenosić się w swoich fantazjach w różne miejsca, przydawać postaciom różne maski, różne kształty i różne kostiumy. To chyba jest właśnie bardzo cenne w dzieciństwie, że dzieci tak łatwo kreują swój teatr wyobraźni. A jest znowuż okrucieństwem ludzi dorosłych, jak w sposób nierozważny i bezceremonialny wkraczają w ten świat temperując dzieci, przycinając rodzący się błysk, zalążek zdolności, talentu. Ale tak to, niestety, jest, że osoby dorosłe, zagonione - szczególnie w rodzinach, gdzie bardzo ciężko kształtuje się bytowanie, egzystencja, trwa walka o tę egzystencję, mniej uwagi zwraca się na to, żeby zabezpieczyć i chronić wartości duchowe dziecka. Miałem przyjemność realizować w telewizji serię programów, które były poświęcone dzieciom niezwykle uzdolnionym - nazywało się to "Pokaż co potrafisz", prowadziła je pani redaktor Anna Szulc w ubiegłym roku. Mieliśmy wybitnych młodych skrzypków, szachistów, dziewczynkę, która rozwiązywała zadania matematyczne na poziomie ostatnich lat studiów uniwersyteckich i każdorazowo interesowało mnie, jaka była relacja rodziców w stosunku do tych dzieci. I w przeważającej większości przypadków to był stosunek partnerski, przyjacielski. Z niego rodzi się taki dobry klimat, w którym mogą powstawać, kształtować się wybitne jednostki. Z kolei jestem przeświadczony, że nie dochodzi do tego rozwoju, do tych wspaniałych efektów za sprawą wyziębienia, atrofii uczuć, jakiejś egoistycznej postawy w stosunku do dziecka.

Czy myśli pan, że kino, literatura są w stanie obudzić to "ciepło"? Czy książki takie jak "Harry Potter", do którego zresztą nawiązuje pan mówiąc o "Tryumfie Pana Kleksa", mogą coś zmienić?

- Na pewno ta książka jest poważnym argumentem za tym, że istnieje dążenie do odtworzenia "dzieciństwa" w rozumieniu klasycznym, tak jak go widział Andersen czy Korczak, wspaniali twórcy którzy uważali, iż nad dzieciństwem trzeba rozpiąć kolorowy parasol. Jeżeli chodzi o oddziaływanie na stosunek ludzi dorosłych do dziecka to myślę, że gdyby literatura piękna miała to zadanie przejąć to może odnieść to efekty w bardzo długiej perspektywie. Sądzę, że media zbyt mało czasu poświęcają tym problemom. Zbyt mało jest poważnych rozmów ze światem ludzi dorosłych na temat tego, jak czasami nierozważne postępowanie na co dzień może siać ogromne spustoszenie. Właśnie media mogłyby uświadomić podstawowy fakt, że dziecko jest przecież bardzo małym człowieczkiem, który z perspektywy człowieka dorosłego pęta się gdzieś tam pod nogami. Ale jeśli odwróci się optykę i spojrzy się oczyma dziecka, to dorosły staje się jakimś wielkoludem, potworną górą, która się porusza - górą mięśni, kości. A często ta góra jeszcze grubym głosem coś rezonuje. Jeżeli jeszcze podniesie ten głos, zacznie machać łapami, to dla dziecka jest to jak trzęsienie ziemi. I teraz jeżeli to dziecko próbuje przeforsować swoją sprawę, czy wdać się w konflikt czy pojedynek z tą górą, to trzeba docenić jaka musi być niesłychana asertywność w tym dziecku i energia, że stawia czoła, wychodzi na przeciw i wchodzi w taki pojedynek. Więc za każdym takim konfliktowym zdarzeniem powinna przyjść u dorosłych refleksja - z czego to wynika i czy przypadkiem ten mały brzdąc nie ma racji

Czy to nie jest tak, że pana wcześniejsze doświadczenia dokumentalisty, czujnego obserwatora rzeczywistości dały o sobie znać w opowieściach o Panu Kleksie? Czy na poziomie zabawy pan dodatkowo stara się przemycić bardzo poważne treści?

- Jak przyniosłem po raz pierwszy projekt Kleksa do Zespołu "X", bo zaczynałem pracę w filmie fabularnym w zespole "X" Andrzeja Wajdy, to nasz mistrz powiedział do Basi Pec-Ślesickiej, kierownika produkcji: "To może być ciekawe, bo ten Gradowski tak już spenetrował realizm życia, że te postaci bajkowe będą pełnokrwiste, to nie będzie szeleściło papierem". Może więc w tym sensie, oczywiście nieświadomie i bezwiednie, tak się działo. Bo jednak gdzieś na piętrach podświadomości odkłada się to, co przeżywamy, a potem uzewnętrznia się. Na pewno, jeśli chodzi o to, co widziałem w obrazach, które zapadają w pamięć podczas realizacji filmów dokumentalnych z obszaru życia marginesu społecznego, to co widziałem jeśli chodzi o sprawy trudnego dzieciństwa, to czasami wracało. Fabułę kończy się w momencie, gdy zapala się światło na widowni, byt ekranowy przestaje wtedy istnieć. A dokument - cały czas myśli się o tym, że ci ludzie nadal gdzieś tam żyją, w piwnicach, gazowniach, w rozwalonym domu, czy pod mostem. Że sfotografowaliśmy pewien epizod z ich życia, ale co się z nimi dalej dzieje? To czasami powraca w snach, we wspomnieniach, i być może właśnie te reminiscencje powodują, że człowiek jest czulszy, czy momentami nawet sentymentalny, chociaż to może nie jest dobra postawa. W każdym razie świadomość tego świata, który porzuciłem istnieje i jest bardzo dojmująca. Zresztą to, co się dzieje ostatnio w sposób dramatyczny każe nam sobie przypomnieć, że te dwa bieguny - skrajnej nędzy i cierpienia oraz wielkiego bogactwa, są nie do pogodzenia i że nasze ogólne przyzwolenie na to, że mogą istnieć obok siebie w sposób tak dramatyczny, daje o sobie znać w postaci pewnej niezgody.

Czy nie myślał pan, żeby w tym momencie wrócić do dokumentu, pokazać współczesny świat? Takich prób jest teraz sporo - młodzi ludzie chcą opisywać rzeczywistość. "Pokolenie 2000" stara się odnieść do rzeczywistości, opisać ją.

- Myślę, że to jest zupełnie naturalne. W historii sztuki filmowej i literatury jest tak, że po okresach fascynacji wielką kreatywnością następuje odnowa w formie, tak jak to było w okresie noerealizmu włoskiego, który przyszedł po "kinie białych telefonów". Po "kinie różowych sypialni" przyszło kino pokazujące Rzym o godzinie jedenastej, czy złodziei rowerów. Była "pasmanteria" w kinie francuskim, ale przyszedł film Nowej Fali, Truffaut, 400 batów. U nas też była taka sytuacja, że pojawiło się "Ogniem i mieczem", "Pan Tadeusz", "Quo vadis" i nagle młodzi ludzie powiedzieli: "To nie jest wszystko, to nie definiuje naszego otoczenia i rzeczywistości". I pokazali rzeczywistość blokowisk, walkę o byt jak wyścig szczurów. Coś, co niestety dotyczy nas wszystkich. Myślałem o takich realizacjach, mam za sobą nawet parę dokumentacji, ale jest dosyć ciężko przekonać producentów do filmów, które w sposób niekonwencjonalny pokazywałyby pewne sprawy. Toczę rozmowy w Fidykiem, który kiedyś pod moim okiem stawiał pierwsze kroki w dziedzinie filmu dokumentalnego, a dziś bardzo pięknie prowadzi ten gatunek w telewizji. Myślałem o takiej telenoweli dokumentalnej, która fotografowałaby pewien obszar bardzo istotny dla życia w organizmie na obszarze państwa, planety. Mogłoby to być interesujące, ale na razie jest zbyt enigmatyczne, jeśli chodzi o zapis projektu, żeby mówić o tym jak o czymś konkretnym.

A czy Kleks jeszcze powróci?

- Nie wiem, nie mam takich planów. Film miał powstać jako serial telewizyjny, potem telewizja wycofała się, zrealizowaliśmy więc film fabularny. Myślę, że tutaj w jakimś sensie i Kleks, i twórca jego filmowego wcielenia, są trochę na usługach publiczności. Bardzo wiele będzie zależeć od tego, czy jednak nie minęliśmy się z gustem i oczekiwaniami widowni, bo to jest decydujące. Można sobie bardzo pięknie o tym wszystkim opowiadać, ale w momencie kiedy dziecko nie weźmie mamy za rękaw i nie pociągnie jej w stronę kasy kina, to niestety film pozostanie w próżni.

Ale czy chciałby pan jeszcze powrócić do opowieści o Panu Kleksie i opowiedzieć kolejną uniwersalną historię?

- Myślę, że "Tryumf Pana Kleksa" jest tak skonstruowany, iż pojawiają się tam pewne postaci dosłownie na minutkę, ukazują się na moment, a potem znikają. Niektóre są bardzo interesujące, do tych niektórych postaci chciałbym wrócić. Jest na przykład taka postać, Kurnikowego Piętki, który na krótko pojawia się na ekranie, ale wydaje mi się, że taki Piętka mógłby być bohaterem jakiejś większej sceny, jakiegoś odcinka. Gdybym w ogóle powracał do tego materiału, to właśnie po to, żeby zobaczyć, co się dzieje za kulisami dworu króla Kukuryka, czy też co jest tajemną obsesją Kurnikowego Piętki.

Czy w "Tryumfie" bardzo ciężko pracowało się na dwóch planach opowieści - rzeczywistej i animowanej?

- Trudności ujawniały się w dwóch wymiarach - pierwszy to oczywiście samo łączenie, ten fotomontaż, który w naszej kinematografii jeszcze nie ma tak dobrze wyspecjalizowanych firm - chociaż już w tej chwili stawiają pierwsze kroki i mają niezłe efekty, które by materiał przełożony na nośnik cyfrowy "wracały" na materiał światłoczuły, mieszały efekty, dokonując tego swoistego fotomontażu. To pierwsza trudność. A druga trudność - realizowaliśmy ten film w konwencji animacji klasycznej, nie komputerowej, a to wymaga pracy dużego zespołu ludzkiego. Tak dużego zespołu producent nie był w stanie utrzymać w ciągłości, następowały duże przerwy przez które ekipa, i tym samym realizacja, wytracały naturalny pęd. W momencie, w którym się "sprężamy" i w przeciągu ośmiu miesięcy realizujemy jakiś film, wtedy jakoś bardziej ekonomicznie gospodaruje się energią twórczą. Natomiast takie rozciągane w czasie działania powodują, że rośnie poziom adrenaliny, zniecierpliwienia i czasami w tym ferworze chęci przyspieszenia całego "dziania się", mogą nastąpić jakieś uchybienia czy niedoskonałości. Tak więc gdybym w przyszłości budował tego typu pion produkcyjny, zacząłbym od tego, że stworzyłbym grupę i zapewniłbym środki, które pozwoliłyby tej grupie nie rozstawać się przez okres trzech miesięcy i w tych trzech miesiącach chciałbym zamknąć i zrealizować wszystko, a nie ciągnąć trzy lata. 

We wszystkich Kleksach pojawiają się wybitni wykonawcy, którzy śpiewają piosenki. Tu jest podobnie. Skąd pomysły na zapraszanie, czasami bardzo kontrowersyjnych artystów - jak zespół TSA w "Akademii Pana Kleksa", by zaśpiewali piosenki w filmie dla dzieci?

- Faktura muzyczna zespołu TSA współgrała z opisem sceny. Dostałem zresztą reprymendę za tę sekwencję. Bo na "Akademię ..." szły dzieci pięcio- i czteroletnie. Rodzice je zabierali, a potem nagle pojawiała się ta scena z wilkami, z zespołem, i wywoływała niedobre reakcje dzieci. Ale wydaje mi się, że w tamtym czasie żaden inny zespół nie miał tak dobranego brzmienia do ekspresji tej sceny. Myślę zresztą, że różnorodność, jeśli chodzi o paletę wykonawców, jest o tyle dobra, że dziecko też jest grymaśnie i gdyby wszystko było na jedną nutę, to może byłoby bardziej jednorodne stylistycznie i estetom może bardziej by to odpowiadało w kategoriach integracji artystycznej, ale z kolei dziecku należy się pewien montaż atrakcji. W kinowej wersji "Tryumfu Pana Kleksa" tego nie ma, ale na kasecie video i na płycie DVD, które będą wydane przez firmę Sony, są piosenki "okołofilmowe", które śpiewa między innymi Małgosia Ostrowska. To już jest nasza kolejna współpraca, bardzo lubię i cenię tę wokalistkę, jako głos i jako osobowość artystyczną.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy