Reklama

"Młodzi dobrze myślą o kinie"

Krzysztof Globisz w 1980 roku ukończył PWST w Krakowie i od razu zadebiutował na scenie teatralnej. Był aktorem Teatru Polskiego we Wrocławiu w latach 1980-1981, a następnie przeniósł się do krakowskiego Starego Teatru. Zaznaczył się wybitnymi kreacjami, między innymi w "Życie snem", w reżyserii Jerzego Jarockiego, czy też tytułową rolą w "Mizantropie" Moliera, w reżyserii Krzysztofa Nazara. Z ekranów telewizyjnych pamiętamy go z "Dantona" Andrzeja Wajdy, "Crimen" Laco Adamika, czy też z filmu "Krótki film o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego. Ostatnio aktor pojawił się na planie debiutanckiego filmu Marcina Krzyształowicza, "Eukaliptus" - pierwszego polskiego westernu erotycznego! Zagrał także w znakomicie przyjmowanym filmie "Anioł w Krakowie" Artura "Barona" Więcka.

Reklama

Z Krzysztofem Globiszem rozmawiała Magdalena Voigt.

Film "Eukaliptus" Marcina Krzyształowicza zadebiutował na ekranach dopiero kilkanaście miesięcy od daty realizacji. Czy nie jest panu przykro, że niezależne produkcje mają taki problem z przebiciem się na ekrany polskich kin?

Krzysztof Globisz: Wiele czynników złożyło się na to, że ten film pojawił się na ekranach po tak długim czasie. Czasami nie warto wypuszczać filmu za wcześnie, dlatego że może "trafić" w moment, kiedy jest dużo premier. W związku z tym reżyserzy, nie tylko filmów niskobudżetowych, czy "off'owych", ale także obrazów komercyjnych, też czasami wstrzymują premiery. Kiedy do kin wchodzą równocześnie dwa wielkie filmy, to ludzie w Polsce pójdą albo na jeden, albo na drugi. Kiedy trzeba iść z rodziną, z dzieckiem, to już się robią ogromne koszty. W przypadku "Eukaliptusa" były jednak również problemy ze znalezieniem dystrybutora. Film jest odważny. Moim zdaniem jest obrazem, którego do tej pory nie było na mapie polskich filmów. I dlatego stanowi pewne ryzyko dla kogoś, kto będzie go dystrybuował.

Co zdecydowało, że postanowił pan wziąć udział w tak szaleńczym debiutanckim projekcie - polskim westernie erotycznym?

KG: Zrobiłem z Marcinem jego szkolną etiudę, "Lekki ból", i to mi się bardzo spodobało. Nie miała ona nic wspólnego z formułą, jaką Marcin przybrał w filmie "Eukaliptus". To był psychologiczny obraz małżeństwa, o formie nieco sformalizowanej - taka była zresztą sztuka Pintera. Po jakimś czasie Marcin zadzwonił do mnie i przysłał kasetę z innym filmem, który był pierwszym z jego obrazów "pastiszowych", parodiujących pewne gatunki filmowe. To był krótki, 12-minutowy film gangsterski, także zrealizowany w języku angielskim, w którym mafiosa grał Jurek Nowak - prześmieszna decyzja! I jak zobaczyłem ten film, to wiedziałem, w jakim rodzaju kina Marcin chce się sprawdzić. On wciąż poszukuje, być może teraz zrobi na przykład horror. Marcin szuka i co więcej - bada po kolei wszystkie formy, żeby się w tym rozsmakować, poznać to. Gdy przeczytałem scenariusz "Eukaliptusa", jego odwaga sprawiła, że bardzo mi się spodobał. To nie był tekst, który zatrzymywał się w pewnym momencie - tego nie pokażemy, nie idźmy tak daleko. On szedł bardzo daleko, ale wyłącznie w warstwie słownej, opowiadającej o czymś. Tam się mówi, że zabije się dziecko, zgwałci je, a potem zje, ale NIKT TEGO NIE ROBI. Jedyna brutalna scena to sekwencja, w której mój bohater, Bill, rozstrzeliwuje chłopca. Marcinowi chodziło o pokazanie człowieka, który nie ma już żadnych zahamowań. Zdecydowałem się na udział w "Eukaliptusie" także dlatego, że Marcin jest młodym reżyserem - u nas "młody reżyser" to taki koło czterdziestki, ale zazwyczaj dopiero wtedy może zadebiutować... Ale wydaje mi się, że moja przyszłość jest związana z tego rodzaju ludźmi. Pracuję dużo w szkołach filmowych - w Katowicach, w Łodzi, współpracuję ze studentami, ponieważ wiem, że jest to także moja przyszłość. W końcu to oni niedługo zaczną robić filmy i muszą się na kimś uczyć. Muszą mieć aktora w miarę dobrego, który ich czegoś nauczy. Wypromuje, ale i nauczy - czego mogą ode mnie wymagać, jak daleko jestem w stanie się posunąć, jak daleko mogą "rozgrzebywać" innych aktorów.

Czy do roli Billy'ego w "Eukaliptusie" przygotowywał się pan specjalnie ?

KG: Tak. Przede wszystkim zająłem się moim angielskim. Miałem lektora, z którym pracowałem, ponieważ nie chodziło tylko o mówienie w tym języku, o poprawne zwroty. Chodziło o to, by ten język był "zamazany", "brudny", ale równocześnie wyraźny - i nad tym mocno pracowałem. I szukałem sobie jakiegoś wzorca, ponieważ wiedziałem, że to musi być skandaliczna postać. Jeśli jest skandaliczny tekst, skandaliczny reżyser - w tym sensie, że porywa się na taki projekt - to też muszę pójść tak daleko, jak się da. I dlatego wziąłem ten tekst, tę rolę. Bo finansowych kokosów nie mieliśmy. Jeśli chodzi o budżet, to ledwo zipieliśmy...

Ale mimo to na planie spotkała się niesamowita ekipa.

KG: Adaś Sikora - zdjęcia, szwenkierem był Bogumił Godfrejow, ten chłopiec, który dostał nominację do Oscara. A ponadto Henryk Kluba - rektor szkoły filmowej, Jerzy Nowak, Jan Peszek, Dorota Stalińska, Renata Dancewicz, Adam Ferency. Miał być także Jurek Trela, ale nie udało się zgrać terminów. I myślę sobie, że krytycy, którzy tak źle pisali o tym filmie, powinni zastanowić się, że podjęliśmy w tym obrazie walkę - być może nierówną - z tematem, który dla nas też był kompletnie świeży - jak grać western, jak grać takie tematy? Tym bardziej, że tu western był tylko przykrywką dla szerszego problemu, jaki chciał pokazać Marcin - bagna na ziemi.

Krytycy zniszczyli ten film zanim miał on szansę konfrontacji z publicznością. Marcin Krzyształowicz mówi, że nawet cieszy się, że obraz debiutuje w kinach kilka miesięcy po Festiwalu Filmowym w Gdyni, ponieważ może zebrane tam niepochlebne recenzje poszły już w niepamięć.

KG: Tak, jest taka nadzieja. Zresztą "Eukaliptus" dostał już nagrodę publiczności - w Koszalinie na spotkaniach "Młodzi i Film". Ale tak to już jest - wielkie filmy wielkich reżyserów często są krytykowane, a potem przechodzą do historii kina. Nie mówię, że ten film to spotka, ale czasami ostre słowa są niezasłużone.

Czy droga na ekrany kin innego pana niskobudżetowego filmu, obrazu "Anioł w Krakowie", jest równie trudna, jak "Eukaliptusa"?

KG: Nie, ona jest świadomie prowadzona. Dystrybutor już jest. Dla mnie byłoby najciekawsze, gdyby na jednym festiwalu pojawił się jeden i drugi film - to byłby kompletny odjazd. W "Eukaliptusie" gram diabła, jakiegoś potwora, onanistę, a tu - anioła. "Anioł w Krakowie" to bardzo piękny film i zupełnie różny od "Eukaliptusa". I ta rozpiętość ról bardzo mi się podoba. Bo to kompletnie różne światy. A droga filmu na ekrany jest długa, ponieważ dystrybutor chce pokazać go wcześniej na jak największej ilości festiwali. Nie wiem, czy to słuszna droga, ale taką obrano i film jest pokazywany to tu, to tam. Zebrał już nawet wyróżnienia - na "Prowincjonaliach" we Wrześni dostał główną nagrodę. Teraz jest także niedobry moment na premiery - maj, czerwiec, ludzie wyjeżdżają, kończy się szkoła, jest innym problem - problem kanikuły, a nie oglądania filmów. We wrześniu, październiku ludzie zatęsknią za polskim filmem.

Jest pan optymistą - wśród tylu głosów o upadku polskiego kina, liczy pan, że widzowie jednak będą chodzić na polskie propozycje?

KG: Kryzys polskiego kina to fakt. Ale może dlatego dystrybutorzy tak odwlekają premierę "Anioła w Krakowie", licząc, że być może publiczność zatęskni do takich propozycji? Przy coraz mniejszej ilości polskich premier, widzowie "zgłodnieją" i tym chętniej "skonsumują" ten film.

Jakie są pana najbliższe plany filmowe? Podobno rozpoczęły się już prace nad komedią "Superprodukcja" Juliusza Machulskiego?

KG: Tak, już jutro jadę na plan. Ale prace ogólnie są mocno zaawansowane.

Czy rzeczywiście będzie to opowieść o krytyku, który niespodziewanie przymuszony jest do zrealizowania filmu? I jak na taką fabułę zareaguje polska krytyka?

KG: Tak, to rzeczywiście historia pewnego krytyka przymuszonego przez gangsterską bandę do zrealizowania filmu. A krytyka może tylko jeszcze bardziej się wściec. W scenariuszu dużo jest śmiesznych rzeczy, boję się tylko, żeby ten film nie poszedł w taki kompletnie komiczny kierunek. Julek Machulski lubi się śmiać, lubi komedie, chce, żeby było bardzo śmiesznie. A czasami, jak za bardzo się chce, to coś może nie wyjść. I tego się obawiam, ale tekst jest bardzo śmieszny. O naszych realiach filmowych, o zawiściach w tym środowisku. Ja gram reżysera filmowego, którego gangsterzy wyrzucają z pracy, ponieważ ich zdaniem nie umie reżyserować. Wierzę w ten film.

A poza "Superprodukcją" pracuje pan nad jakimiś innymi rolami filmowymi?

KG: Skończyłem niedawno prace nad filmem "Zerwany" Jacka Filipiaka - młodego, znów jak na polskie warunki - debiutującego twórcy. Przejmujący obraz o chłopcu z domu dziecka, poprawczaka, o jego perypetiach. Zagrałem nauczyciela. Jestem też zaangażowany we francuski projekt, który będzie kręcony w Krakowie i Brzezince. Tylko kilka dni zdjęciowych, ale spotkam się na planie z Anouk Aimée. Będzie to więc nie lada przyjemność.

A plany teatralne?

KG: Skończyłem "Szewców" Witkacego i teraz czekam na to, co Mikołaj Grabowski, nowy dyrektor mojego macierzystego Teatru Starego, wymyśli, co będzie się działo w teatrze. Już wiem, że jego plany są dobre, ciekawe. Mam nadzieję, że zagram w czymś interesującym. W moim nawet nie wieku, ale z moim stażem, trzeba umieć nie dać się "zaharować". Raczej rozsądnie wybierać role. Przymierzamy się do nowej wersji "Szkoły żon". Grałem to już w Teatrze STU i teraz chcemy to powtórzyć, przemyśleć na nowo.

Czy w natłoku własnych zajęć artystycznych ma pan czas, żeby pójść do kina dla przyjemności, zobaczyć, co proponują inni twórcy?

KG: Do kina chodzę rzadko, na te filmy, które naprawdę trzeba zobaczyć. I na dobre, i na złe. Ostatnio byłem na przykład na "Ataku klonów", ale to musiałem zobaczyć - zawsze chodzę z synem na takie filmy. Nie jest to wybitne dzieło, którym chciałbym się chwalić, że widziałem. To nie tak, że widziałem Larsa von Triera, nie - ostatnio widziałem "Gwiezdne wojny". Pierwsze trzy filmy były dla mnie kultowe, potem przez ten powrót po latach zainteresowałem się "Mrocznym widmem", a teraz widzę, że to oczywiście jest bardzo sprawnie zrobione, tylko już nic więcej się nie dzieje. Jest to tasowanie tych samych możliwości. Technicznie kino na najwyższym poziomie, tylko dla mnie kino już bezduszne. Obrazkowe, nie pociąga mnie czymś nowym, czymś świeżym.

Znalazł pan ostatnio w kinie film z "duszą"?

KG: Mocno poruszył mną obraz "Tańcząc w ciemnościach" Larsa von Triera. To jest dla mnie odkrycie. Formuła musicalu w połączeniu z tragizmem historii. Film pięknie zagrany - Björk wspaniała, ale cała grupa aktorów, którzy ją otaczali, także z wielką klasą, fantastyczni. I są to amerykańscy aktorzy, których widzieliśmy wcześniej w innych filmach, w których nie zawsze byli dobrzy i nagle okazuje się, że reżyser ich "przytrzymał", wmówił im pewne rzeczy i nagle objawiają się perły. Aktorzy byli specjalnie dobrani - Peter Stormare pojawił się między innymi w filmie braci Coen, czyli miał kontakt z dobrym reżyserem, z dobrym kinem. Widziałem też ostatnio nowy film braci Coen, "Człowiek, którego nie było". Bardzo mi się podobał. Świetny film - może nie poruszył mnie do głębi, ale jest to rodzaj jakiejś ciekawej propozycji filmowej.

A w polskim kinie znalazł pan ostatnio taką propozycję?

KG: Nie... Może dlatego, że nie oglądam polskich filmów. Nie byłem na filmach nagrodzonych w Gdyni, na których powinienem być.

Czy pana zdaniem stan zapaści polskiego kina paradoksalnie nie przysłuży się jego odnowie?

KG: Tak. Wierzę w to. Jak mówiłem, współpracuję z młodymi ludźmi, którzy albo już robią fabuły, albo są u progu debiutu. Oni są ciekawi. Często robią filmy "dołujące", smutne, pokazujące rzeczywistość brutalną, biedną. Ale taka ona jest. To my żyjemy w pięknym mieście, ale wystarczy pojechać za rogatki, żeby zobaczyć biedę. Marcin Krzyształowicz, Jacek Filipiak, Kinga Lewińska - to grupa młodych ludzi, którzy są przyszłością polskiego kina. Jestem o tym przekonany, mam taką nadzieję, trzymam kciuki, żeby im się powiodło, bo dobrze myślą o kinie.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy