Reklama

"Komedia obywatelska"

Jak wygląda Polska, świat, nasza współczesność, okiem przybysza z zewnątrz? Józef Kozioł wpada w nią jakby z nieba i ze zdumieniem przeciera oczy. Otacza go świat groteskowy, śmieszny, wręcz przerażający. Dzisiejszemu Kandydowi nie wystarczy się uszczypnąć, on chciałby coś wokół siebie zmienić. Ale z jakim skutkiem – dla siebie, rodziny, otoczenia? "Pogoda na jutro", najnowszy film Jerzego Stuhra, to opowieść o polskim Kandydzie, ale w odróżnieniu od wolterowskiego, ten nie jest tak czysty i niewinny.

Reklama

Film "Pogoda na jutro" zadebiutował na ekranach polskich kin 3 października 2003 roku.

Konferencji prasowej z udziałem twórców obrazu przysłuchiwała się Magdalena Voigt, która rozmawiała później z Jerzym Stuhrem.

W jaki sposób znajduje pan tematy do swoich kolejnych filmów?

Jerzy Stuhr: Każdy mój kolejny film rodzi się z pustki. Najpierw jest pustka. Nic nie przychodzi do głowy. Potem, pomalutku, zaczyna się coś "wykluwać". Jakiś zalążek, który zawsze wyrasta z niezgody. Co mnie drażni w życiu? Na co bym się nie zgodził? Gdzie zrobiłem błąd, czy gdzieś się pomyliłem, jakie mogą być skutki tego błędu? I tu rodzi się myśl. W przypadku "Pogody na jutro" zapytałem siebie, dlaczego mam taki dyskomfort w powiększającej się przepaści pomiędzy mną a młodym pokoleniem. Czy jest to tylko sprawa wieku, czy jest coś jeszcze? Dlaczego oburzam się na niektóre działania młodych ludzi, które nie są zgodne z systemem moralnym, jaki chciałem im zaszczepić? I rodzi się temat.

To sięganie do bardzo osobistych przeżyć!

Jerzy Stuhr: Tak. Czasami nawet dłużej myślę, czy zrobić jakiś film, niż go robię. Tak było z "Tygodniem z życia mężczyzny". Chodziłem, zastanawiałem się, czy warto, czy trzeba, czy nie za bardzo się odsłaniam, w imię czego. I tak myślałem, deliberowałem. I tu było tak samo. Przecież musiałem być do bólu szczerym. Jak to zrobić? Ale założyłem, że chcę o tym opowiedzieć. I zaczął się dylemat – jak? Powraca więc arystotelesowskie pojęcie formy, jako rzeczy najważniejszej, budującej.

Dlaczego wybrał pan więc formę przesyconą wątkami komediowymi?

Jerzy Stuhr: Nie mam takiej natury "brnięcia do końca", skrajnego ekshibicjonizmu. Muszę czymś zdyskontować ciężar tematu. Może spróbować lekkości, "chaplinady"? Niełatwe. To jak połączenie ognia i wody. Ale to mnie pchnęło, żeby robić ten film.

Jak opisać może pan pierwsze reakcje na film "Pogoda na jutro"?

Jerzy Stuhr: Po raz pierwszy krytyka zgodnym chórem opowiedziała się za moim filmem. Miałem już zwolenników, ale miałem też przeciwników swoich obrazów. Moje kino jest trochę "z boku" głównych nurtów, trudne do zakwalifikowania. Nie chcę jednak, żeby mnie wrzucano w jakiś nurt kina. Mam bardzo dobre samopoczucie, kiedy stoję z boku. Nie chcę nikomu zabierać miejsca, chcę realizować swoje zamierzenia. I tym razem spotkało się to naprawdę ze zgodnym uznaniem ze strony krytyki. Także warszawskiej premierowej publiczności film bardzo się podobał.

"Pogoda na jutro" zdobyła również uznanie widzów Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Sporym zaskoczeniem było natomiast zupełne pominięcie filmu w werdykcie jury!

Jerzy Stuhr: Wszyscy pytają mnie o tę sprawę. A ja odpowiadam, że muszę się zastanowić. Skoro kilka osób z branży daje mi wyraźny znak, że takiego kina premiować nie chce, to jest to moment do zastanowienia. Muszę przemyśleć fakt, że jury nie chce premiować tak grających aktorów, że nie odpowiada im taka muzyka, takie zdjęcia. I miałbym pewnie minorowy nastrój, gdyby nie tak ciepłe przyjęcie "Pogody na jutro" ze strony widzów i dziennikarzy. A krytyka dała mi wyraźny sygnał: "Jesteś w dobrej formie, idź dalej w tym kierunku!".

Ten kierunek jest obecnie dość rzadko obecny w polskich produkcjach: z jednej strony w "Pogodzie na jutro" można odnaleźć ślady społecznego kina angielskiego spod znaku "Goło i wesoło", "Szpitala Brytania", a z drugiej strony – elementy niezbyt nachalnej komedii, raczej groteski, spojrzenie na świat spod znaku Munka, ślady Chaplina. Trochę łez, wzruszenia, śmiechu. I takie kino, jak widać, bardzo podoba się krytykom i publiczności.

Jerzy Stuhr: To rzeczywiście są moje korzenie. Dopiero z perspektywy czasu dostrzegam, jak wielki wpływ wywarł na mnie Andrzej Munk. Nawet sobie z tego nie zdawałem sprawy. A teraz już to widzę – tę autoironię, sposób przedstawiania rzeczywistości. Inni reżyserzy także mieli na mnie wpływ, ale teraz widzę, jak wciąż powracam do Munka. A Chaplin... Właśnie ten film pomyślany był "dramaturgią emocji", a nie "dramaturgią stylu". Mnie nie interesowało, czy w jakimś momencie przekraczam granice farsy, czy granice sentymentalnej komedii. Mnie interesowało, jak kierować emocjami widza, jak nimi sterować, jak go zmusić do refleksji, a czasem do beztroskiego śmiechu, nie wynikającego z żadnych przesłanek intelektualnych.

To są moje poszukiwania od lat, od kiedy tekst "Kontrabasista" Patricka Süskinda wręcz "przyrósł" do mnie. Od kiedy "prowadzę" emocje widowni - teraz będziecie się śmiać, a teraz zapłaczecie. Aż sam bałem się czasami, jakie mam umiejętności "rozhuśtywania" nastrojów widowni. I właśnie to nazywam "dramaturgią emocji". I tu już nie mam partnerów wśród reżyserów filmowych, którzy w ogóle takiego zjawiska nie znają. Emocje publiczności. Zmieniające się co wieczór. Ja to przeżywam na scenie od 30 lat.

Jeśli chodzi o "Pogodę na jutro", to zaskakują mnie głosy, że jest to komedia. Cieszę się, że ludzie odbierają to jako komedię. Ale jeszcze kiedy opowiadałem ten film na etapie pisania scenariusza, mówiłem o nim "komediodramat". "Amarcord". To jest dla mnie szczyt komediodramatu. Mówić o tak poważnych sprawach w formie lekkiej, ale z miłością – do miasta, do ludzi. W Polsce takiej formy nie ma. Jest "tragifarsa". Ale to pojęcie ma zupełnie inne zabarwienie.

Tadeusz Sobolewski użył w stosunku do "Pogody na jutro" terminu "komedia obywatelska".

Jerzy Stuhr: Też mi się podoba! Po warszawskiej premierze "Pogody na jutro" ktoś powiedział, że ja i Szulkin, twórcy "starszego pokolenia", mamy potrzebę realizowania filmów "obywatelskich". A nasi uczniowie – kompletnie nie. Oni mają potrzebę penetrowania pojedynczych, psychologicznych niuansów natury ludzkiej. I ja się z tym zgadzam. Ja tak byłem wychowany – wciąż mam poczucie, że o sprawach, które nas otaczają, należy mówić. Ale już moi uczniowie nie mają tego poczucia. Nie można ich do tego namówić. Patriotyzm jest dla nich czymś dalekim. Na pewno go w sobie mają, ale on jest nieuświadomiony.

A druga rzecz, która dziwi mnie w związku z odbiorem "Pogody na jutro", to fakt, że chodzą słuchy, iż jest to film... komercyjny. Skąd się to bierze? Może wiąże się to z takim typowym "syndromem polskim" – że jeżeli trochę "spuścisz z tonu", troszkę przesuniesz się w kierunku komedii, natychmiast odbierane jest to jako komercja. Ale dlaczego ma to być pejoratywne określenie?

Zastanawiam się nad faktem, że takie określenie pojawiło się w związku z moją osobą po raz pierwszy. I myślę sobie, dlaczego akurat w związku z "Pogodą na jutro"? Jedyne, co może tłumaczyć taki osąd, to fakt, że świadomie postanowiłem pójść w kierunku komedii. A jeszcze jak ktoś zobaczy kampanię promocyjną, to może tak pomyśleć – reklamy, audiotele, 35 kopii – to musi być komercja!

Na planie "Pogody na jutro" pojawiła się plejada znakomitych aktorów.

Jerzy Stuhr: Tak, skład ekipy miałem wymarzony. Dosłownie. Ponieważ zawsze, kiedy piszę scenariusz, nie potrafię wyzwolić się z myślenia o aktorach. Łatwiej mi się wtedy pisze. Chociaż nie powinno się tak robić. Kieślowski zawsze mnie przestrzegał: "Nie rób tego, to ogranicza". A ja tak nie potrafię. Pisząc muszę "widzieć" aktorów. I pisząc scenariusz "Pogody na jutro" widziałem Małgosię Zajączkowską, Marzenę Trybałę. Są tacy aktorzy, na których patrzę i myślę: "Ja bym tak grał". Ponieważ są i tacy, na których patrzę, podziwiam kunszt, ale jest mi to obce. A moje panie należą do grona aktorów, których gra jest mi bliska.

Mnie uczono, że aktorstwo filmowe musi być służebne wobec granej postaci. Żeby się nie wywyższać, nie pokazywać swoich umiejętności, żeby się podporządkować postaci, zrozumieć, uwierzyć w swoją osobowość. Nic nie kreować, nie konstruować, ponieważ już ktoś za ciebie to skonstruował, już napisał – to już jest konstrukcja. A ty musisz w to "wejść".

I taką aktorką jest Małgosia, taką jest Marzena. Bohaterka Marzeny wzięła się z założenia, że w tym filmie musi być jakaś postać sympatyczna, z którą wiązałyby się nadzieje – że kiedy bohater raz jeszcze powstałby z popiołów, to miałby się do kogoś przytulić.

A Martynę Peszko wybrałem do roli Magdy obserwując jej bardzo udany ostatni rok w krakowskiej szkole teatralnej, na scenicznych deskach. Pasowała do roli swoim ciepłem, klasą – to właściwie jedyna z młodych bohaterek, która buntuje się. Ona jedna mówi: "Odpieprzcie się ode mnie wszyscy!". Ona ratuje honor młodzieży w tym filmie.

Śmieszyło mnie natomiast, kiedy pisałem rolę dla Maćka, mojego syna. On jest kompletnie innym człowiekiem niż jego bohater w "Pogodzie na jutro". Zastanawiałem się, jak on sobie z tym poradzi? Nie jest przebojowy, raczej stoi z boku, jest delikatny, introwertyczny, kocha życie rodzinne. Ale muszę powiedzieć, że kiedy zaczęliśmy pracę na planie, przekonałem się i ucieszyłem, że jest już aktorem zawodowym. To znaczy aktorem, który realizuje polecenia. Aktor zawodowy to jest aktor, który bez słowa sprzeciwu realizuje polecenia. Aby reżyser mógł zobaczyć, czy założył coś dobrze, czy źle. A żeby to było widać, ktoś to musi realizować. Bez dyskusji. Zwłaszcza w filmie – kiedy jest mało czasu na wszystko. I Maciek zaczął realizować zadania. Ucieszyłem się, że już jest aktorem zawodowym.

Bohaterowie pana filmu to raczej postaci-symbole, niż ludzie "z krwi i kości".

Jerzy Stuhr: Najgorszy klucz, jaki można przyłożyć do moich filmów, to klucz psychologiczny. W moich filmach trzeba szukać innej motywacji. Klucz psychologiczny można przykładać do innych filmów – obrazów z mniejszą liczbą bohaterów, o pogłębionych rysach psychologicznych, pogłębionej analizie. Albo do filmów "altmanowskich", z których pod koniec psychologia zaczyna się przebijać. Ale do realizacji takich "fresków" trzeba mieć taką wprawę, jak Altman. U mnie głównie są archetypy postaci. Mylące jest to, że one zachowują się jak ludzie, przeżywają rozterki psycholgiczne. Są wiarygodne, ale trzeba pamiętać, że to nie są postaci rzeczywiste.

One w sobie sumują pewne ważkie cechy. Jak w moralitecie. Jest bohater, który na swej drodze napotyka różne "stacje": gniew, zło, nienawiść, korupcję, wstyd, hańbę. On patrzy, wybiera, reaguje, idzie dalej, coś zmienia, coś likwiduje. To jest dokładnie ten schemat. I im szybciej ten film zacznie się oglądać jako nierealistyczny, tym lepiej. W kluczu realistycznym nie poradzimy sobie z jego odczytaniem. Dlatego zastosowałem taką a nie inną konstrukcję – stosując na początku i końcu pewnego rodzaju "nawias". Żeby widz od początku miał sygnał: "To chodzi o coś innego". Ten cudzysłów jest wyraźny.

A czy nie kusi pana zrealizowanie właśnie takiego bardziej "skondensowanego" filmu – z małą liczbą bohaterów, o pogłębionych rysach psychologicznych, pogłębionej analizie?

Jerzy Stuhr: To jest kuszące. Tylko czy jestem gotowy do zrobienia takiego filmu? Filmu, który pokazałby los kogoś innego? Muszę do tego dojrzeć. Jak pokazać los człowieka. Zmieniający się. Jednak pewnie do tego będę zmierzał w przyszłości. Moim ideałem takiego filmu jest "Służący" Losey'a. Trzy osoby, a jaka kondensacja, jakie stężenie dramaturgii! Może kiedyś zbliżę się do tego ideału.

W "Pogodzie na jutro" jednak też kłębi się od emocji. Relacje rodzice-dzieci są niezwykle dramatyczne.

Jerzy Stuhr: Dla mnie najważniejszy w tym filmie jest pogląd, że dzieci są takie, jakimi je stworzyliśmy, jak je wychowaliśmy. Ważne jest to, co w pewnym momencie mówi bohater grany przez Maćka do mojej postaci: "Trzeba nas było wychowywać, a nie o ojczyznę walczyć". To jest stwierdzenie, które od dawna mnie nurtowało. Od dawna chciałem się z tego wyzwolić. Czy zachłyśnięcie się demokracją nie spowodowało zniszczeń bardzo blisko nas, zniszczeń których nie zauważaliśmy? Takie było moje myślenie podczas realizacji tego filmu.

Najpiękniejszym mottem "Pogody na jutro" jest jedno zdanie Janusza Korczaka: "Zacznijmy naprawiać świat od własnych dzieci". Podpisuję się pod tym. I jeśli ktoś mnie pyta, gdzie w tym filmie jest największy ból, to śmiało mogę odpowiedzieć, że właśnie w tym miejscu. Ten ból jest także w takim zdaniu filmowej córki do ojca: "Co ty mi możesz dać, co ty mi możesz powiedzieć, czego nie znalazłabym w Internecie?". Upadek autorytetu. Mój ojciec zawsze wszystko wiedział. A teraz młodzi ludzie już nawet nie pytają swoich rodziców. To są bolesne sfery.

Ten film jest o nas, o rodzicach. Młodzi ludzie są tacy, jakimi ich stworzyliśmy. Może zaniedbując, może stawiając na drugim planie, może coś przeoczyliśmy. Ale najważniejsze, co chciałem powiedzieć, to że zawsze można to naprawić. Proces wychowawczy nigdy się nie kończy. I o tym jest ten film. Trzeba wziąć krzyż.

To jednak niełatwe zadanie. Nie każdego stać na taki heroizm.

Jerzy Stuhr: Tak. Ale mnie satysfakcjonowałoby już, by widz podyskutował o tym. Po warszawskiej premierze słyszałem głosy: "Panie Jerzy, idziemy do domu gadać o pańskim filmie". I pomyślałem sobie, że osiągnąłem cel. Będą gadać.

Wspomniał pan na początku, że kolejne pomysły rodzą się "z pustki". Czy teraz odczuwa pan pustkę, z której mają szansę "wykluć się" kolejne pomysły?

Jerzy Stuhr: Odczuwam pustkę absolutną. Mam teraz poczucie, że należy się "udyskretnić" i zacząć bardzo powoli i mozolnie myśleć. Mam parę projektów dla Teatru Telewizji. Chcę zrobić "Skąpca" Moliera. Mam bardzo dobre nowe tłumaczenia, nazywa się to "Sknera", rozgrywa się współcześnie – "Skąpiec" w marynarce.

Czyli cały czas krąży pan wokół tematów społecznych, moralnych.

Jerzy Stuhr: W tym przypadku rzeczywiście bardziej moralnych, psychologicznych. To będzie moja najbliższa przyszłość. A film? Będzie się rodził, ale wolno.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy