Reklama

"Kiedy gram, nie ma przypadków"

Krystyna Janda to niewątpliwie jedna z najsłynniejszych polskich aktorek. Jej role w filmach Andrzeja Wajdy "Człowiek z marmuru" i "Człowiek z żelaza", uczyniły z niej symbol polskiego kina. Od lat nieprzerwanie występuje w teatrze, poza pracą jej pasją jest fotografia.

Podczas 30. jubileuszowego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (wrzesień 2005 r.), Krystyna Janda zaprezentowała się w dwóch filmach w konkursie głównym. W filmie Andrzeja Barańskiego "Parę osób, mały czas", zagrała Jadwigę Stańczakową - niewidomą poetkę pełniącą rolę sekretarza wybitnego poety Mirona Białoszewskiego. Z kolei w najnowszej produkcji Roberta Glińskiego "Wróżby kumaka", aktorka wcieliła się w Polkę, która razem z Niemcem zakłada Polsko-Niemieckie Towarzystwo Cmentarne. Przy tej okazji nawiązuje się pomiędzy nimi uczucie, ale bohaterowie muszą poradzić sobie jeszcze z pokonaniem stereotypów, jakie w nich tkwią.

Reklama

W Gdyni jury pod przewodnictwem Andrzeja Wajdy przyznało Krystynie Jandzie nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą w filmie "Parę osób, mały czas". Obraz otrzymał również nagrodę dziennikarzy akredytowanych przy festiwalu.

Podczas festiwalu, opowieściom Krystyny Jandy o pracy nad tymi dwoma tak odmiennymi projektami, przysłuchiwała się Anna Kempys.

Jak zaczęła się pani przygoda z "Wróżbami kumaka"?

Krystyna Janda: Z "Wróżbami kumaka" byłam związana od początku. Już trzy lata temu pisałam listy intencyjne do Niemców, współproducentów filmu, którzy prosili mnie wówczas o swego rodzaju gwarancje. Pisałam, że bardzo chciałabym zagrać tę rolę i gwarantuję, że jeżeli realizacja filmu dojdzie do skutku, to ja w każdej chwili będę gotowa grać.

Scenariusz filmu powstał na podstawie głośnej powieści Güntera Grassa, opowiadającej o miłości Polki i Niemca, w ogóle o stosunkach polsko-niemieckich. Co panią zainteresowało w tym tekście?

Krystyna Janda: Jestem przede wszystkim wielbicielką książki i sposobu opowiadania, jaki został w niej użyty. Opowieść o związku Polki i Niemca jest opowieścią z drugiej ręki. To wygląda tak, że ktoś coś zapisał, po czym autor ze słyszenia i z czytania dziennika dopowiada w wyobraźni jak to było.

Zostawia to bardzo duży margines dla czytelnika na własną interpretację. To wyjątkowo udało się w tej książce.

Kim jest pani bohaterka?

Krystyna Janda: To Polka, z zawodu konserwator dzieł sztuki, która wraz z Niemcem zakłada w Gdańsku Polsko-Niemieckie Towarzystwo Cmentarne. Przy okazji pomiędzy tymi dojrzałymi ludźmi zawiązuje się uczucie.

Moja rola ma rodowód komunistyczny. Gram kobietę, która była członkiem partii, ta charakterystyka w tym filmie jest dość wyraźna. Na planie było zabawnie - z jednej strony scenarzyści traktowali mnie jak cytat z filmów Andrzeja Wajdy, a z drugiej - była to kobieta, która miała zupełnie inny rodowód.

Miałam takie rozdwojenie - byłam cytatem z kinematografii polskiej, twarzą, która do tej pory opowiadała zupełnie inne historie i grałam komunistkę. To było dość skomplikowane.

Jak wyglądały przygotowania do filmu?

Krystyna Janda: Miałam problem z tym, że ja w tym filmie właściwie reprezentuję Polskę. Czytałam kolejne wersje scenariusza i wariacje tej postaci czasem mnie zadziwiały. Zaczęłam prowadzić prywatny ranking, zgadywałam, w którą stronę to dalej pójdzie. Muszę powiedzieć, że okres przygotowawczy i wielość pomysłów na tę postać trochę mnie zbiły z pantałyku i w momencie przystępowania do samej pracy na planie, miałam zamęt w głowie.

Wydaje mi się, że ta postać jest trochę niespójna. Codziennie dokonywałam wyborów na planie. Mam duże doświadczenie, nie ma przypadków, jak gram. Już od dawna nie ma przypadków. Wszystkie moje role są zakomponowane, świadome. Wyjmuję z szuflady środek wyrazu, który jest mi potrzebny i go używam. A tutaj nie wiedziałam, czy wyjąć z szuflady to, czy coś innego.

Gra pani głównie po niemiecku. Czy nie stanowiło to problemu?

Krystyna Janda: To był problem. Wiedziałam, że będę mówiła po niemiecku i polska widownia nie będzie mnie rozumiała. To znaczy ta część roli, ta część interpretacji, barw tego, co gram, będzie dla polskiej widowni niezrozumiała. A z drugiej strony moim obowiązkiem było to, żeby Niemcy mnie na pewno zrozumieli.

W filmie cała narracja prowadzona jest po niemiecku. W tej chwili Niemcy mówią mi, że to, jak mówię po niemiecku, brzmi dla nich zabawnie. To było dla mnie ważne.

Czy granie w języku obcym w jakiś sposób ograniczało panią jako aktorkę?

Krystyna Janda: Muszę powiedzieć, że największy problem był z kilkakrotnie zapisanym w scenariuszu zdaniem: "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz". Gdybym mogła to zagrać po polsku, byłabym całkowicie panią odcienia, interpretacji tego zdania. Ponieważ jednak za każdym razem mówiłam to zdanie po niemiecku, w kontekście niemieckim, miałam trochę poczucie niedosytu. Tak to jest, jak się gra w innym języku.

Czy dużą odpowiedzialnością było zagranie tej postaci? Powiedziała pani, że reprezentowała Polskę w tej opowieści.

Krystyna Janda: Odpowiedzialność za rolę była bardzo duża. Pan Günter Grass zażyczył sobie, by film uczestniczył w niemieckiej kampanii wyborczej. Grass po raz pierwszy aktywnie włączył się w kampanię wyborczą.

Jest bardzo zaniepokojony stosunkami polsko-niemieckimi. Jego wypowiedzi dotyczą oczywiście filmu, ale wiele mówią też o naszych wzajemnych stosunkach.

Film "Wróżby kumaka" od początku był traktowany przez wszystkich współproducentów i współpracowników jako bardzo ważny ze względu na wymowę i jego znaczenie. Od początku wiedzieliśmy, że robimy film, który ma temat szerszy niż wątek miłosny, widoczny na ekranie.

Czym ta rola różniła się od poprzednich, które pani grała? Na festiwalu w Gdyni pokazano w konkursie film Andrzeja Barańskiego, "Parę osób, krótki czas", w którym wciela się pani w główną bohaterkę, i to jest zupełnie inne kino.

Krystyna Janda: Zagranie Stańczakowej w filmie pana Barańskiego to było wyzwanie. Dla aktorki to niebywała gratka dostać propozycję zagrania takiej roli. To kolejna rola quasi biograficzna w moim życiu zawodowym. Po Modrzejewskiej w filmie oraz po Callas i Marlenie w teatrze okazało się, że specjalizuję się w tak zwanym portretowaniu ludzi o bardzo wyrazistym sposobie myślenia, bycia i zachowania.

Znajduję w tym prawdziwą przyjemność. Kolejny raz budowałam portret postaci, który jest daleki ode mnie. I tak jak otrzymywałam komplementy po Callas i Marlenie, że właściwie nikt mnie nie rozpoznawał, tak i teraz ludzie mówili mi, że nie rozpoznawali mnie na ekranie w roli Stańczakowej. To jest prawdziwa przyjemność wytworzyć tak daleką od siebie postać i czerpać ze środków wyrazu, które się zdobyło przez 30 lat pracy - teatralnej oczywiście.

Rola we "Wróżbach kumaka" nie była już tak charakterystyczna. Od razu wiedziałam, że to jest rola, która stawia przede mną jako aktorką zupełnie inne zadania. Znam kamerę i czuję się planie filmowym jak w domu. Niemniej środki aktorskie, jakimi dzisiaj dysponuję w filmie zostały nagromadzone przez ostatnie lata w teatrze. Musiałam posługiwać się niuansami, którymi mogę zagrać. Praca przy tej produkcji wymagała ode mnie zupełnie innej dyspozycji, innego myślenia, innych środków wyrazu.

Jak układała się współpraca z Robertem Glińskim? Czy coś panią zaskoczyło w jego podejściu do pracy z aktorem?

Krystyna Janda: Pan Gliński jest reżyserem bardzo specjalnym, który narzuca tonację, tempo, pewien sposób narracji. Trzeba się temu absolutnie podporządkować. Podczas pracy nad tym filmem podlegałam pewnej dużo wyższej idei, linii, która została narzucona i która została stworzona poza mną. Nie miałam wielkiego wpływu na to, co się dzieje.

Natomiast w roli Stańczakowej miałam pełną wolność, swobodę i niezwykłą akceptację pana Andrzeja Barańskiego, żeby tę postać narysować dość odważnie.

Podobno bardzo długo nie mogło dojść do realizacji filmu Andrzeja Barańskiego?

Krystyna Janda:Na film pana Andrzeja Barańskiego czekałam sześć lat. Z panem Barańskim i z całą historią o Mironie Białoszewskim i Jadwidze Stańczakowej było tak, że ja od sześciu lat byłam gotowa rzucić wszystko, żeby móc tę rolę zagrać. Natomiast telewizja tego filmu nie chciała. Szczególnie Dział Reklamy szczególnie protestował przeciwko temu filmowi.

Ja wiem, że odbywały się tam nadzwyczajnie dramatyczne rozmowy na ten temat. Nikt tego filmu nie chciał, a myśmy bardzo liczyli na to, że jakimś sposobem uda się go zrealizować.

To bardzo skromny film, jakie są pani emocje związane z tą produkcją?

Krystyna Janda: Ten film od początku, z założenia, nie był filmem obliczonym na szeroką publiczność. Był taką tęsknotą pana Andrzeja. I on nas tą tęsknotą zaraził, chcieliśmy tę historię opowiedzieć.

To historia niezwykła, opowiada o pewnych rzeczach, o których istnieniu zapomnieliśmy. O tym, że tego rodzaju związki, tego rodzaju uczucia, tego rodzaju sentyment i bezinteresowność, są dzisiaj w ogóle możliwe.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy