Reklama

"Chcąc zrobić wszystko, można wiele stracić"

Andrzej Chyra to z pewnością jeden z najwybitniejszych polskich aktorów. Stał się słynny dzięki głównej roli w słynnym filmie "Dług" Krzysztofa Krauzego. Ma na koncie wiele znakomitych kreacji teatralnych (jest związany z warszawskim Teatrem Rozmaitości) i filmowych. Jego najważniejsze produkcje to: "Tulipany" Jacka Borcucha, "Presona non grata" Krzysztofa Zanussiego, "Ono" Małgorzaty Szumowskiej, "Zmruż oczy" Andrzeja Jakimowskiego, "Symetria" Konrada Niewolskiego.

Podczas jubileuszowego 30. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 2005 roku, aktor otrzymał nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę męską w filmie Feliksa Falka "Komornik", który zdobył Grad Prix festiwalu, Złote Lwy. Tytuł zadebiutował na ekranach polskich kin 7 października 2005 roku.

Reklama

Podczas festiwalu w Gdyni Andrzej Chyra opowiedział nam o nagrodzonym filmie Feliksa Falka, spotkaniu z komornikami, feminizacji współczesnego świata, o nagrodach i nowych projektach filmowych. Z aktorem rozmawiała Anna Kempys.

Nie krył pan radości po odebraniu nagrody za najlepszą rolę męską na festiwalu w Gdyni. To dla pana bardzo udany rok – wystąpił pan już w kilku filmach, następne w produkcji. Nazwałby się pan szczęściarzem?

Andrzej Chyra:Nie mogę narzekać. Układa mi się ostatnio w życiu. Dostaję bardzo ciekawe propozycje. Od tego nadmiaru czasem głowa mnie boli i muszę dokonywać wyborów. Cieszę się jednak i mam nadzieję, że to co robię, wysiłek, który w to wkładam w jakimś sensie owocuje. Myślę, że takie działanie ma sens. Staram się wykorzystać szanse, które dostaję.

Teraz w moim życiu jest bardziej moment kina, moment filmu. W teatrze od roku nie zagrałem żadnej nowej premiery. Być może w tym sezonie coś takiego się zdarzy. Nie da się tego pogodzić, żeby bardzo dużo grać w teatrze i w filmie. Nie tylko z powodów czasowych, ale także dlatego, że człowiek ma ograniczone zapasy energii, wyobraźni. Chcąc zrobić wszystko, można wiele stracić.

Przed laty otrzymał pan nagrodę w Gdyni za "Dług", teraz za "Komornika". Jakie to uczucie?

Sukcesy zobowiązują, pomagają i utrudniają. Kiedy zagrałem w "Długu" byłem człowiekiem nikomu nieznanym. Wrażenie, jaki zrobił film i ta rola, za którą dostałem nagrodę, wydaje mi się, że zawdzięczam to temu, że byłem nikim. Teraz już tylko aktorstwem mogę próbować zdobywać uznanie i robić coś, co będzie skuteczne na ekranie.

Traktuję nagrodę jako potwierdzenie skuteczności mojego działania. To znaczy że to, co sobie zamierzyłem, zadziałało, wywołało jakieś emocje, udało mi się opowiedzieć jakąś historię, coś w człowieku poruszyć, zmusić do zastanowienia. Jeśli nagroda jest za coś, z czego jesteśmy zadowoleni, za dobry film, to ma ona w sobie coś wyjątkowego.

Staram się, aby moi bohaterowie, jakkolwiek byli by opisywani, cokolwiek by się z nimi nie działo w scenariuszu, chcę, żeby byli bohaterami współczesnymi. To znaczy reagowali współczesną wrażliwością i mieli w głowie to, co mają ludzie dzisiaj. Nie chodzi o to, żeby uwspółcześniać, ale wtedy na ekranie pojawia się prawda, kiedy oddychamy tym samym powietrzem, które jest wokół nas.

Trudno nie porównywać "Długu", pana pierwszego dużego filmu, i "Komornika". W filmie Krzysztofa Krauzego zagrał pan bezwzględnego egzekutora długów. W opowieści Feliksa Flaka występuje pan w nieco podobnej, równie dramatycznej roli.

Filmy "Dług" i "Komornik" są w jakimś sensie podobne, choć ich sens jest zupełnie inny. "Dług" powstał siedem lat temu. Wtedy egzekutor długów przerażał nas. W ogóle przerażało nas nieznane. Zasady funkcjonowania państwa dopiero się tworzyły, były niejasne. A nawet jeśli były czyste i zgodne z prawem, to zwykły człowiek często ich nie rozumiał. Nagle okazało się, że jak znika zło, to wcale nie pojawia od razu się dobro, a jak znika bieda, nie pojawia się bogactwo.

Żyjemy teraz w takich czasach, że potrzeba praworządności i prawa spowodowały, że wszyscy nagle przestraszyliśmy się państwa, porządku i hierarchii. Przeraża nas cywilizacja.

Lucek Bohme - komornik, jest przecież funkcjonariuszem państwa, a nam wydawało się, że państwo może uciskać obywateli tylko pod względem politycznym. Słowo komornik, które pojawia się gazetach i w ogóle w mediach, to jakiś metaforyczny obraz tego, w jakim momencie rozwoju my sami się znaleźliśmy.

Co jest dla pana najciekawsze w pracy z reżyserem? Jak by pan porównał pracę z Feliksem Falkiem i Krzysztofem Krauze?

Często decyduję się na jakąś rolę ze względu na reżysera, na możliwość spotkania się z konkretnym człowiekiem, bo to dla mnie jest niezwykle interesujące, stymulujące i rozwijające.

Myślę, że nie ma takiego znawcy pracy z aktorem jak Krzysiek Krauze. Po za tym, że świetnie wykonuje swoją robotę, zna prawidła scenariusza itd.

Feliks Falk jest z kolei takim człowiekiem ze "starej szkoły", sam narzuca sobie dyscyplinę na wszystkich poziomach.

Trudno mi to porównywać i ich oceniać. Spotkanie się z tak silnymi osobowościami zmusza mnie do innego działania, uruchamia pokłady zapasów, o których sam siebie nie podejrzewałem.

Podobno wahał się pan, czy zagrać w "Komorniku". Bał się pan wcielić w postać nieco podobną do bohatera "Długu"?

Miałem taki pierwszy odruch, że coś mi się pokrywało w tych filmach. Potem, kiedy przeczytałem uważnie scenariusz, przestałem myśleć z czym to się kojarzy. Pomyślałem, że to rzadka sytuacja, kiedy czytam scenariusz, który jest interesujący, w którym jest bohater niosący jakiś problem, który jest interesującą osobowością, ulega przemianie, który jest wieloznaczny. Zrozumiałem, że ten film daje mi możliwość pokazania człowieka, a to nas przecież wciąga, nie los czy idea, ale właśnie człowiek. To była taka okazja, że byłbym idiotą, gdybym tego nie dostrzegł.

Na szczęście czas i opatrzność były nade mną. Dostrzegłem, że ten scenariusz daje ogromną szansę na pokazanie człowieka, który może nas intrygować, wciągać, uwieść. To jest bardzo rzadkie w naszych scenariuszach. Zainteresował mnie los tego człowieka, nie taki papierowy, nie ideologizujący, mimo że dotyczą go kwestie idei czy moralności.

Pan naprawdę uwierzył w przemianę tego bezdusznego komornika w anioła? Wydaje się trochę zbyt raptowna, nie uważa pan?

On nie zmienia się w anioła. On pozwala sobie na pewien ekscentryzm. Ta postać mieści się w pewnych kategoriach. Myślę sobie, że to indywidualista, który zawsze wierzy w swoje racje i swoje decyzje. I tak jak przed przemianą był skutecznym i bezwzględnym komornikiem, tak później zobaczył siebie trochę z boku i zrozumiał, jaki efekt przynosi jego działalność. Dzięki temu konsekwentnie próbuje on wykonać jakiś gest, który byłby pierwszym zadośćuczynieniem.

Jego wielki sukces komorniczy, który odnosi i prawo, które jest chroniącym go pancerzem, okazuje się, że nie jest wcale jego siłą, ale słabością. Na koniec Lucek staje po stronie prawdy i swojej wolności i to jest najważniejsze. Wolność decyzji jest w tym filmie bardzo silnie wyrażona, to jest bardzo istotne.

Spotkał się pan kiedyś z komornikiem?

Osobiście nie miałem takiej nieprzyjemności. Przed pokazem "Komornika" w Kazimierzu Dolnym, byłem w restauracji i obok siedziała grupa sześciu osób. W pewnym momencie odwrócili się do mnie i przyznali, że wszyscy są komornikami i właśnie wybierają się na projekcję filmu. Byli trochę zestresowani, bo spodziewali się, że komornik w tym filmie nie będzie najsympatyczniejszym człowiekiem. Zastanawiali się żartobliwie, czy przyjąć mnie do swojej korporacji czy nie. Potem spotkałem ich po filmie, przyjęli ten film bardzo dobrze. I wcale nie chcieli zmieniać zawodu. Myślę, że bardzo w tym filmie nie skłamaliśmy.

Czy dla pana to jest smutny film?

Oczywiście, że tak. "Komornik" jest smutnym filmem, ale bohater odnajduje coś takiego w sobie, co daje mu ulgę. Film przynosi więc nadzieję.

Czy przywiązuje się pan do ról?

Nie bardzo. W momencie, kiedy wszystko się kończy, nie ma we mnie takiego sentymentu, żeby w tym tkwić. Co ciekawe, teraz to zauważam - bez względu na rozmiar i zakres roli oraz jej komplikację, za każdym razem trzeba włożyć w zbudowanie postaci tyle samo pracy.

Jaki film spodobał się panu na tegorocznym festiwalu w Gdyni?

Nie widziałem wielu. Chyba najbardziej podobał mi się film Andrzeja Barańskiego o Mironie Białoszewskim "Parę osób, mały czas". Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Ten film jest świetny, ale istnieje przede wszystkim dzięki znakomitym kreacjom stworzonym przez Krystynę Jandę i Andrzeja Hudziaka.

Zauważył pan, że tegoroczna Gdynia była festiwalem nowych kobiecych twarzy w polskim kinie?

Świat się może nie feminizuje, ale film musi reagować na to, co się dzieje w życiu. Kobiety zaczynają panować, coraz bardziej się otwierają. Coraz bardziej widać, że do tej pory to była mało eksploatowana sfera i cieszę się, że mamy takie aktorki i reżyserki.

W tym roku przyjechał pan do Gdyni z dwoma filmami, podobno w przyszłym roku ma pan zamiar pokazać jeszcze więcej. To prawda?

Cóż... na to się zanosi. To jest związane z cyklem produkcyjnym. Już w tej chwili zrobiłem dwa filmy, które wiem, że w przyszłym roku będą na festiwalu. Podejrzewam, że zrobię jeszcze jeden albo dwa kolejne przez jesień i zimę, więc trochę się tego nazbiera.

Jakie to filmy?

Zrobiłem "Palimpset" Konrada Niewolskiego i "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" Marka Koterskiego. O trzecim nie powiem, nic nie zdradzam.

Stał się pan specjalistą od mocnych typów. Czy w tych dwóch nowych filmach, o których pan wspomniał, odrywa się pan troszeczkę od tego emploi?

U Niewolskiego gram policjanta. To jest thriller, taka historyjka z przynajmniej drugim dnem. To historia człowieka, który gubi się w rzeczywistości.

Film "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" to z kolei historia o wielkiej słabości człowieka. Marek Koterski opowiada jak zwykle o wielkiej słabości i o wielkiej sile człowieczeństwa, które jest bardzo skomplikowane i nie zawsze musi być piękne.

Jak pan myśli, co spodobało się jurorom w "Komorniku"?

Widocznie coś w tym filmie było. Nie chcę być adwokatem w swojej sprawie i chwalić tego filmu, ale wierzę, że ten werdykt jest sprawiedliwy. Walory tego filmu, które zostały dostrzeżone i nagrodzone są prawdziwe. Scenariusz jest bardzo złożoną i wielowarstwową historią, w której przechodzimy jakieś oczyszczenie i film nie kończy się happy endem, ale postawieniem na wartości najważniejsze, takie jak prawda, wolność. Te imponderabilia są naprawdę ważnym elementem każdej opowieści.

Poza tym znakomite zdjęcia Bartka Prokopowicza. Kinga Preis świetna jak zawsze i Felek Falk, który wyraził trochę żalu do czasów minionych... Myślę, że dla każdego przychodzi czas i jeśli ktoś robi swoje, wierzy w to, co robi, poświęca temu siebie, serce, czas, wyobraźnię, niemalże życie - to nagroda nie musi przyjść, ale może... I przyszła.

Pana największy sukces życiowy?

Chyba to, że jeszcze żyję:-))) Jeśli chodzi o film, to oczywiście "Dług". On otworzył mi wiele drzwi. Wtedy po raz pierwszy udało mi się aktorsko zrobić coś takiego, jak mi się wydawało, że właśnie powinienem robić. Tak zaczęła się moja kariera; ten film odbił mnie w górę.

Ulubione zajęcia?

Praca i podróże.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy