Reklama

"Odnaleźć Nowy Jork w Łodzi"

Piotr Szczepański, choć jest jeszcze przed premierą swojej debiutanckiej fabuły (zaplanowana jest na 21 marca 2007 roku), jest już dobrze rozpoznawalną postacią młodego kina polskiego. Najwięcej zaszczytów, w tym główną nagrodę na Krakowskim Festiwalu Filmowym w 2002 roku, przyniósł mu dokument "Generacja CKOD", opowiadający o zespole Cool Kids of Death. Teraz reżyser (który z wykształcenia jest operatorem) zakończył montaż (obrazu) swego pierwszego filmu fabularnego "Aleja gówniarzy"- 12-godzinnej wędrówki głównego bohatera po nocnej Łodzi, rodzinnym mieście reżysera.

O specyficznym stanie ducha, zwanym "gówniarstwem", powodach, dla których część filmu nakręcił telefonem komórkowym oraz jak odnaleźć w Łodzi fragmenty Nowego Jorku, w rozmowie z Tomaszem Bielenia opowiada Piotr Szczepański.

Twój debiutancki film "Aleja gówniarzy" nosi angielski tytuł "Absolute Beginner". W rzeczywistości nie tylko twoi bohaterowie wchodzą w dorosłe życie, ale też ty oraz duża część ekipy i produkcji tego filmu. Tytuł odnosi się więc w równym stopniu do bohaterów filmu, jak i do realizującej go ekipy. Czy są jakieś inne podobieństwa między tobą a twoimi bohaterami?

Reklama

Piotr Szczepański: Pisałem ten tekst na bazie jakichś konkretnych emocji, związanych z pewnym wiekiem, a ten wiek już minął. Jak by nie patrzeć, mam 31 lat, a mój bohater ma lat dwadzieścia kilka. Podobieństwa więc są takie, że jest to opowieść o grupie ludzi, którzy nie do końca reprezentują jakąś dojrzałość, tak się trochę bujają od krawędzi do krawędzi. Ale myślę, że większość ludzi w tym wieku tak właśnie ma - szukając swojego miejsca, unikają konkretnych życiowych zobowiązań.

Określiłbyś siebie jako "gówniarza" w tym sensie, który zaproponowany jest na stronie internetowej filmu, czyli jako "mężczyznę, który zachowuje się w sposób nierozsądny lub nieodpowiedzialny"?

Piotr Szczepański: Chciałbym bardzo zachować w sobie taki pierwiastek, bo nie ma nic gorszego niż wpadnięcie w dorosłość, z pełną konsekwencją odpowiedzialności. Chodzi mi o znalezienie się w koleinie, która prowadzi cię w wyznaczonym kierunku. Chciałbym sobie właśnie zostawić taką gówniarską swobodę; taki rodzaj rodzaj fantazji, która pozwala uniknąć schwytania przez koleje życia. Taki przywilej młodości. To właśnie mam na myśli mówiąc o "gówniarzu" - bycie młodym duchem.

Młodość ma swoje przywileje, ale też i ograniczenia. Czy trudno jest w Polsce o fabularny debiut? Tobie, po tym jak wygrałeś swym dokumentem "Generacja C.K.O.D" festiwal w Krakowie, powinno być łatwiej...

Piotr Szczepański: Ze mną jest dosyć złożona sytuacja, bo już w latach 2002-2003, robiąc "Generację...", równolegle pisałem scenariusz takiego filmu, który opowiada o grupie młodych ludzi, którzy wspólnie - ale po raz ostatni, bo kończą już studia - wyjeżdżają gdzieś razem... i tam zostają. A raczej emigrują, bo to jest wycieczka z Łodzi do Paryża. Tylko, że wtedy ciężko było znaleźć na to producenta, a ja byłem wtedy znany głównie jako operator - nie miałem żadnego reżyserskiego dorobku - więc się to rozmyło.

Potem zrobiłem "Generację", która wygrała festiwal w Krakowie, więc postanowiłem napisać coś nowego, co byłoby bardziej realistyczne, bo tamten film był kinem drogi, którego akcja rozgrywała się między Łodzią a Paryżem, więc jednak potrzebny był na niego spory budżet. Więc wymyśliłem, że zrobię film drogi, który będzie się dział w Łodzi. Bohaterem miał być chłopak, który wędruje przez miasto a rano ma wyjechać do Warszawy. Dalej pozostał więc temat emigracji, w sensie opuszczenia swojego miejsca rodzinnego, ale już nie zmiany kraju, tylko miasta.

W gruncie rzeczy obecnie, gdy należymy do Unii Europejskiej, nie ma już tak naprawdę żadnego sensu pojęcie "zagranicy". Europa jest jednym ciałem i nie jest już tak, że się gdzieś wyjeżdża i już się stamtąd nie wróci. Zmieniła się perspektywa i w związku z tym coraz większego sensu nabierają poszukiwania takiej małej ojczyzny, wśród swoich znajomych, w mieście, w którym się człowiek wychował. I wyjazd z takiego miejsca, to jest dzisiaj właśnie emigracja.

A jak zdobywałeś pieniądze na "Aleję gówniarzy"?

Piotr Szczepański: Tak naprawdę scenariusz mojej fabuły miałem napisany zaraz po "Generacji", jakieś trzy miesiące po Krakowie. Składałem projekt o dofinansowanie do AFP [Agencja Produkcji Filmowej – przyp. red.], pieniądze zostały mi przyznane w czerwcu 2005 roku. Okazało się, że to była ostatnia sesja APF-u, bo potem się przekształciła w PISF [Polski Instytut Sztuki Filmowej – przyp. red.]. W lipcu 2005 r. przystąpiłem do zdjęć, ale za własne pieniądze, bo dostałem sygnały, że budżet APF na rok 2005 został już wydany w połowie roku… Zrealizowałem więc tylko trzy dni zdjęciowe, po czym musiałem to przerwać... I zacząłem szukać prywatnego sponsora, który pożyczyłby mi pieniądze na ten film. I po roku znalazłem. Prawda o tym projekcie jest taka, że ja go zrobiłem w tym roku tylko i wyłącznie dzięki temu człowiekowi. Bo nadal tych pieniędzy z PISF-u w całości nie dostałem stojąc po nie w długiej kolejce innych „spadów“ po APF. Więc gdyby nie ta pożyczka, to "Aleje gówniarzy" zrobiłbym pewnie za rok.

Nie jest więc trudno młodemu człowiekowi zrobić w Polsce film, bo przecież scenariusz został przyjęty, oceniony pozytywnie i przyznano na jego realizację pieniądze, ale obstrukcją były pieniądze, a nie jakiś układ.

Kto więc wyręczył PISF?

Piotr Szczepański: To prywatna osoba, będąca na liście stu najbogatszych Polaków. Najlepsze jest to, że nie chce się ujawniać, łącznie z tym, że nie wiadomo czy w ogóle zgodzi się na zamieszczenie swojego nazwiska w napisach końcowych. Ten ktoś powiedział mi, że nie chce mieć potem kolejek petentów, pukających do niego po pieniądze na swój film.

Film kosztował milion złotych. Za tyle właśnie chciałeś go nakręcić?

Piotr Szczepański: Nie miałem jakiegoś ciśnienia, żeby zrobić wielkobudżetowy debiut. To pierwszy film, który ma mi pokazać, czy to jest droga, która mnie interesuje a widzom, czy to, co ja robię, jest dla nich ciekawe. Jeżeli w obu przypadkach odpowiedź będzie pozytywna, to pewnie będę robił następne filmy. Bo nie chodzi przecież o to, żeby na film poszło potem 6000 widzów. To byłoby nawet nieetyczne. Lepiej przeznaczyć te pieniądze na dofinansowanie domów dziecka czy coś bardziej pożytecznego niż fanaberie jakiegoś egocentryka.

A na czym polegał udział firmy Opus Film w produkcji "Alei gówniarzy"?

Piotr Szczepański: Opus Film jest naszym koproducentem. Mam z tym studiem dobry kontakt, bo robiłem dla nich reklamy, a w kontekście ostatnich producenckich dokonań Piotra Dzięcioła [szef Opus Film – ma w dorobku m.in. "Ediego" Piotra Trzaskalskiego, "Z odzysku" Sławomira Fabickiego, "Masz na imię Justine" Franco de Penii - przyp. red.] uważam, że to jest najwłaściwsza osoba, do której trzeba się zwracać w tym kraju, jeśli chodzi o debiut. Znamiennym przykładem jest to, że w 2001 roku Piotr Dzięcioł wyłożył z własnej kieszeni pieniądze na film debiutanta, a był to "Edi" Piotra Trzaskalskiego. Po prostu zaufał facetowi, który do niego przyszedł.

Jednak głównym producentem „Alei“ jest Anna Pachnicka – Anagram Film.

Tytuł twojego filmu wziął się z przekształcenia nazwy łódzkiej ulicy – Alei Włókniarzy, Łódź będzie też jego zbiorowym bohaterem. Jeden z bohaterów "Alei gówniarzy" mówi zaś, że "w Łodzi jest centrum ziemi". Co ci się w niej najbardziej podoba i jak zamierzasz ją przedstawić w swym filmie?

Piotr Szczepański: W Łodzi najbardziej wyjątkowe jest dla mnie to - pomimo całego banału tego stwierdzenia - że tu się urodziłem i dobrze mi się tutaj żyje. Mam tu znajomych, czerpię z tego miejsca inspirację. Nie będę przecież opowiadał kolejnych bajek o niesamowitej energii tego miasta, o dekadenckim przegryzieniu się bogactwa, z którego kiedyś słynęła i biedy, która jest w tej chwili.

Myślę, że podoba mi się tu rytm życia, że to nie jest stolica. Tu się żyje inaczej, jest czas na to, żeby się zastanowić, przejść się ulicą, jak się spotka znajomego, żeby z nim usiąść i porozmawiać. Nie ma tak, że każdy gdzieś pędzi. I to mi odpowiada. Ale tak naprawdę to, że zdecydowałem się umieścić akcję filmu w Łodzi, obok tego, że stąd jestem i nie będę opowiadał o Koninie, bo go nie znam, tylko właśnie o Łodzi - to, że Łódź jest miastem prowincjonalnym.

I nie jest w tym odosobnione, bo każde miasto w Polsce, oprócz Warszawy, to prowincja. To jest struktura trzeciego świata - jest stolica i miasta ościenne, którym się odbiera potencjał, bo wszyscy wyjeżdżają do Warszawy, żeby tam pracować. Ludzie, którzy chcą zrobić karierę, jadą do Warszawy - taki jest trend. A kończy się na tym, że wyjeżdżają z Polski...

I to jest problem. Chciałem poruszyć ten temat w moim filmie. Że może warto zostać w swoim mieście.

Twojemu bohaterowi nie udaje się do tej Warszawy dojechać. A trasa Łódź-Warszawa jest dla filmowca dość mityczna. Trzeba często jeździć do Warszawy, jeśli się mieszka w Łodzi, a chce się robić filmy?

Piotr Szczepański: Trzeba, trzeba, normalna sprawa. Centrum przemysłu filmowego - jeśli w Polsce można mówić o czymś takim jak przemysł filmowy – znajduje się w Warszawie. Aczkolwiek w Łodzi jest dużo osób, które tu zostały i próbują tworzyć infrastrukturę filmową. Ta grupa ludzi, które tutaj są - Krzysztof Ptak, Piotr Dzięcioł, Piotr Trzaskalski, Ryszard Brylski, Anna Jadowska, Leszek Dawid i wielu innych - próbuje coś ciekawego tu robić. A tak na marginesie to ścieżka dźwiękowa mojego filmu składa się z kawałków różnych kapel - rockowych, industrialnych, aż po kabaret elektro-pop - ale wszystkie te zespoły są z Łodzi.

Powiedziałeś kiedyś, że twój zawód to operator filmowy, a reżyseria to takie hobby oraz że "nie wydaje ci się, by w Polsce można było żyć z filmu". Ty żyjesz z realizacji reklamówek?

Piotr Szczepański: Obecnie nie, bo przez ostatnie pół roku pracowałem nad tym filmem. Cały czas jeszcze odmawiam, jak do mnie ktoś dzwoni. Ale prawda jest taka, że jeżeli chodzi o pracę, która daje utrzymanie, to wolałbym żyć z reklamy. Jest to o wiele ciekawsze i satysfakcjonujące zajęcie, niż... robienie seriali. Gdy patrzę na swoich znajomych, którzy zetknęli się z produkcją telewizyjną, to myślę, że reklama jest bardzo fajną rzeczą.

W twoim filmie pojawią się także stylizowane na reklamy telewizyjne fragmenty – jedyne, które kręciłeś na taśmie 35 milimetrów. Dlaczego akurat na to przeznaczyłeś taśmę?

Piotr Szczepański: Reklama ma upiększać świat, ma go idealizować. To jest budowanie świata marzeń ludzi, którzy mają w danym produkcie odnaleźć swoje potrzeby. W przypadku moich reklam, to są takie quasi-społeczne reklamy, które zachwalają Łódź jako miasto przyszłości. Starałem się pokazać dobre strony tego miasta, jakieś jego nadzieje, może szanse. Więc tutaj produktem jest samo miasto, a raczej jego zmitologizowany obraz.

Ta 35-tka wzięła się też z bardzo prozaicznego przyzwyczajenia. Jak spojrzymy, na czym się robi w Polsce filmy, można się szybko zorientować, że na taśmie 35 milimetrów robi się już prawie wyłącznie reklamy. Pewnie nie więcej niż 20% całej polskiej produkcji fabularnej jest kręcona na 35-tce.

W "Alei gówniarzy" znalazły się również fragmenty, kręcone przy pomocy telefonu komórkowego. To chyba pierwszy polski film fabularny, w którym użyto telefonu do realizacji zdjęć. To tylko taki gadżet, czy jest coś, co ci się podoba w obrazie z telefonu komórkowego?

Piotr Szczepański: To się bardzo fajnie zbiegło, ponieważ gdy dwa i pół roku temu pisałem scenariusz, wówczas ta technologia była jeszcze średnio dostępna. Wydawało mi się to wtedy takim wydumanym konceptem "science fiction", a w międzyczasie okazało się, że to już normalka. W tej chwili jest to więc zupełnie naturalny element narracji, nie jest to żadne udziwnienie - większość z nas ma już przecież kamerę w telefonie, każdy może coś kręcić. Czy nie jest to niesamowite stwierdzenie? Każdy z nas ma w kieszeni kamerę!

Ale najciekawsze w telefonie komórkowym jako nośniku było to, że ta kamera [telefon] stała się rekwizytem w scenie. Aktorzy sami się filmowali, ja stałem z boku. Inscenizacja była więc układana pod taką czysto subiektywną kamerę... To pozwalało na uzyskanie fajnej energii między dwójką głównych aktorów, którzy prywatnie są parą [Marcin Brzozowski i Ewa Łukasiewicz - przyp. red].

Ale równie dobrze mogłeś im dać kamerę cyfrową...

Piotr Szczepański: Ale obsługa kamery cyfrowej wymaga już większego wyczucia, jest przecież większa i cięższa. Telefon jest zaś rzeczą bardzo mało inwazyjną, jeśli chodzi o gabaryty. Im kamera jest większa, tym dłuższa jest oś optyczna między obiektywem a płaszczyzną taśmy. Czyli ruch w lewo bądź w prawo to już jest jakiś wysiłek. Inaczej się szwenkuje [szybki energiczny ruch kamerą - przyp. red] kamerą dużą, a inaczej małą. Dynamiczność szwenków i energia tych obrazów jest zupełnie inna. A w przypadku telefonu to jest niesamowite.

Ale to nie jest istota sprawy. Chodzi o to, że w tym świeżo zmontowanym filmie jest taki rodzaj bardzo ciekawego napięcia między tym materiałem z komórek - który jest bardzo żywy, bohaterowie są ze sobą razem, jest coś fajnego między nimi - a tym, co się dzieje w bieżącej, czyli głównej narracji filmu, kiedy moi bohaterowie już nie są razem. I próbują się odnaleźć. Montażowo jest to zbudowane takimi napięciami między nimi dzisiaj, a tym, kim byli kiedyś.

I to jest fajne, bo tworzy się rodzaj kontrapunktu, jedna linia uzupełnia drugą. Muszę przyznać, że nie przewidziałem, że to aż tak mocno w tą stronę pójdzie. Mój film jest o miłości - ten temat istniał od początku w scenariuszu, natomiast nie spodziewałem się, że tak bardzo się wybije na plan pierwszy.

Z twojego opisu wygląda, że film będzie dość skomplikowany, jeśli chodzi o warstwę wizualną. Czy dlatego chciałeś być równocześnie reżyserem i operatorem, żeby mieć nad tymi dwoma elementami lepszą kontrolę?

Piotr Szczepański: Bycie operatorem to jest rzemiosło, opiera się na pewnej konkretnej wiedzy: jak rejestruje kontrast światła i cienia dana taśma filmowa, jak pracuje dana kamera, jaką głębię ostrości ma konkretny obiektyw. Te bardzo techniczne czynniki pomagają przełożyć na ekran pewną nieuchwytną wrażliwość jaką ma każdy operator filmowy. To jest coś, czego się nauczyłem w szkole i tego nie mogę zaprzepaścić, bo podcinałbym sobie korzenie. Poza tym to jest świetna baza do bycia reżyserem, który przecież powinien być świadomy tych wszystkich rzeczy.

Dlatego nie potrafiłem sobie odmówić, żeby też tworzyć obraz w tym filmie... Ale wziąłem sobie dwóch szwenkierów [operatorów kamery - przyp.red.].

Nie mogę pozbyć się wrażenia, że film będzie takim - jeśli nie subkulturowym - to przynajmniej pokoleniowym obrazem. Kuba Wandachowicz, lider zespołu Cool Kids of Heath. wystąpił kiedyś publicznie z manifestem "generacji nic". Czy coś z tych haseł można odnaleźć w bohaterach twojego filmu?

Piotr Szczepański: Jeśli chodzi o tzw. pokoleniowość, to zastanawiam się, czy ludzie z mojego pokolenia chodzą jeszcze do kina. To jest podstawowe pytanie: Dla kogo ja robię film? Ciężko mi na to odpowiedzieć. Problemy, których dotyka "Generacja CKOD", gdzieś tu się też przekładają, ale już nie jest tak, że to film o tych problemach. Ci ludzie mają podobne rozterki - jedną z nich jest niemożność komunikacji. Tak naprawdę każdy trochę żyje we własnym świecie i próba dotarcia do siebie jest jakoś z góry skazana na porażkę.

Pytam o to pokolenie, ponieważ tytuł filmu jakoś do tego prowokuje. Ten "gówniarz" bowiem idealnie pasuje do socjologicznych analiz dzisiejszej "starszej młodzieży", a zagubienie w rzeczywistości często przekłada się na ucieczkę z Polski. Ty nigdy nie chciałeś wyjechać?

Piotr Szczepański: Ja przez trzy lata, między 10. a 13. rokiem życia, mieszkałem we Francji. Moja perspektywa oglądu Polski jest więc trochę inna. Pod koniec komunizmu, bo ja wróciłem w 1988 roku, świadomość tego, że jest jeszcze inny świat i można tam zawsze wyjechać, oznaczała, że nie jestem skazany na Polskę. Ale mimo to nigdy nie myślałem o wyjeżdżaniu. A na pewno nie chciałem nigdy wyjechać do Ameryki…

Znam Amerykę z filmów i to mi wystarczy. To jest strasznie dziwne, bo większość z nas zna ten kraj wyłącznie z kina. Topografię Nowego Jorku znam do tego stopnia, że jak oglądam jakiś film, którego akcja tam się rozgrywa, to naprawdę wiem, jaka to jest dzielnica, a przecież nigdy tam nie byłem. W moim filmie jest taka scena, że bohaterowie odnajdują Nowy Jork w Łodzi - są takie dwa wieżowce w Łodzi, które dla mnie były zawsze World Trade Center. To trochę służy budowaniu mitów, ale dlaczego Nowy Jork jest Nowym Jorkiem? Bo jakaś grupa ludzi uwierzyła kiedyś w to miasto.

Życzę ci więc, aby po oglądnięciu "Alei gówniarzy" ludzie mogli bez problemu orientować się w topografii Łodzi.

Piotr Szczepański: Na początek niech poznają topografię swoich miast. I niech uwierzą, że Warszawa to nie jest jedyne centrum Polski.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama