Reklama

Z żółtymi papierami. O filmowym szaleństwie

Szczytowe osiągnięcie podszytego grozą kina psychologicznego ma już 40 lat. "Lokator" Romana Polańskiego, bo o tym tytule mowa, był naturalnym przedłużeniem poprzednich dokonań polskiego reżysera. Ale kino praktycznie od swojego zarania podejmowało temat chorób psychicznych i szaleństwa, które stały się przedmiotem niezliczonych filmów.

Szczytowe osiągnięcie podszytego grozą kina psychologicznego ma już 40 lat. "Lokator" Romana Polańskiego, bo o tym tytule mowa, był naturalnym przedłużeniem poprzednich dokonań polskiego reżysera. Ale kino praktycznie od swojego zarania podejmowało temat chorób psychicznych i szaleństwa, które stały się przedmiotem niezliczonych filmów.
Roman Polański jako Trelkovsky w filmie "Lokator" (1976) - 26 maja 2016 roku minęło 40 lat od premiery filmu /AKPA

Pewnie nie byłoby kina - ani, dodajmy, żadnej innej sztuki - bez odrobiny szaleństwa. Ba, niestandardowe, czyli niemieszczące się w ujednoliconych schematach myślowych spojrzenie na świat to przecież bodaj konieczność powstania dzieła, które ma poruszyć odbiorcę na głębszym poziomie emocjonalnym.

Lecz mowa tu oczywiście o nutce kreatywności pozwalającej na sam akt tworzenia. Gdyby przedstawić podobny proces na ekranie, z całym szacunkiem, nie wyszłoby pewnie nic ciekawego. Dlatego kino zajmuje się raczej gorączkowym szałem, bo jest on i spektakularny, i zwyczajnie ciekawszy.

Reklama

Nieprzypadkowo historia filmowego Gustava Klimta kreowanego przez Johna Malkovicha ("Klimt", reż. Raul Ruiz) przedstawiona została jako częstokroć oniryczny zapis impresji śnionych na łożu śmierci, a nie linearna biografia, co miało oddać wizyjność malarza. Albo "Amadeusz" Milosa Formana, gdzie geniusz na poły obłąkanego Mozarta zestawiono kontrastowo z nieprzynoszącymi upragnionego owocu staraniami kompozytora Salieriego. Lecz to jedna strona filmowego szaleństwa - nazwijmy ją kreatywną - którego energię udało się przekuć w coś twórczego. Ale chyba jeszcze atrakcyjniejsze, szczególnie dla szukającego sensacji reżysera i całego Hollywood, jest jego destruktywne oblicze. Również niejednorodne.

Prócz klasycznych filmowych psychoz takich jak ta z... "Psychozy" (reż. Alfred Hitchcock) albo "American Psycho" (reż. Mary Harron), każącej człowiekowi zabijać, są też i wyniszczające go od środka, przestawione, nawet jeśli z zachowaniem zasad kina gatunkowego, z pełną powagą.

Lecz nawet wymienione przed momentem tytuły różnią się znacząco, gdyż brytyjski mistrz thrillera posłużył się estetyką charakterystyczną dla kina grozy, przedstawiając bliżej niesprecyzowaną chorobę psychiczną Normana Batesa zarówno jako wynik traumatycznego dzieciństwa, jaki i pokrętny sposób na rozliczenie się z nim. Z kolei nakręcone na podstawie bestsellerowej powieści Breta Eastona Ellisa "American Psycho", choć rozkładało akcenty inaczej niż jego literacki pierwowzór, często klasyfikowano jako horror z uwagi na swoją sugestywną brutalność, było satyrą na żywot yuppie i kult kapitalistycznej myśli u progu XXI stulecia, a mordercze skłonności Patricka Batemana wynikiem codziennych frustracji.

Nie sposób też nie napomknąć tutaj choćby słowem o "Lśnieniu" Stanleya Kubricka, który postawił na ambiwalencję nie tak wyraźnie zasygnalizowaną u Stephena Kinga i za obłęd Jacka Torrance'a obwinił nie tyle błąkające się po hotelowych korytarzach duchy, co alkoholizm i lęk przed odosobnieniem.

Roman Polański w swojej nieformalnej trylogii miejskiego obłędu - "Wstręt"/"Lokator"/"Dziecko Rosemary" - również nierzadko sięgał po kino grozy, ale jego uwaga skupiała się gdzie indziej, wykraczała poza ramy gatunkowe. Trzy filmy, o których mowa, posiadały wspólny mianownik, chociażby w postaci zagubienia bohatera w nieprzyjaznej przestrzeni miejskiej i nieudanych prób asymilacji. Te obrazy działały na wielu poziomach i mogły być odczytywane poprzez pryzmat zaburzeń psychicznych, jak schizofrenia, depresja przedporodowa czy represja seksualna.

Podobnie zagubieni, co bohaterowie Polańskiego są także Dennis Cleg z "Pająka" Davida Cronenberga i Jacob Singer z "Drabiny Jakubowej" Adriana Lyne'a i filmy te to kolejne znakomite przykłady tego, jak kino radzi sobie z trudnym tematem.

O ile Cronenberg dokonał, podobnie jak Polański we "Wstręcie", studium schizofrenii, uczynił to subtelniejszymi środkami, co nie ujmuje filmowi intensywności, tak Lyne postawił na stosunkową bezpośredniość i klimat rodem z horroru (film ten zainspirował zresztą słynną serię gier "Silent Hill"), opowiadając, jak się wydaje aż do finałowego twistu fabularnego, o zespole stresu pourazowego. Lecz to, oczywiście, nadal nie wyczerpuje tematu.

Kinu gatunkowemu szpital psychiatryczny służył zazwyczaj jako miejsce grozy, gdzie - na przykład - szwendali się zmarli, poddawani okrutnym eksperymentom pacjenci, ale to wizja zubażająca, o czym przekonał chociażby Milos Forman. I choć czeski reżyser został już wspomniany, nie sposób pominąć inne jego dokonanie, "Lot nad kukułczym gniazdem", film nakręcony na podstawie powieści Kena Keseya uznanej za flagowe dzieło amerykańskiej kontrkultury. Opowieść o pensjonariuszach zakładu dla psychicznie chorych można odczytywać dosłownie, jako krytykę podobnych instytucji, które autor książki znał od podszewki, oraz na poziomie metaforycznym, bo jest to, jakby nie było, historia o zniewoleniu jednostki, niepasującej do z góry narzuconych norm i uznanej za nienadającą się do życia w społeczności.

Na jeszcze inną wycieczkę po szpitalu dla psychicznie chorych zabrał widzów Samuel Fuller w niesłusznie zapomnianym "Shock Corridor", gdzie dziennikarz, chcąc rozwikłać zagadkę morderstwa, pozuje na obłąkanego, a podczas swojego dochodzenia napotyka różne przypadki zaburzeń, które mówią sporo o Ameryce początku lat sześćdziesiątych.

Na tym nie koniec. Szaleństwo, rozumiane i jako problem psychiczny, i jako gorączka tworzenia, nieustannie będzie tematem interesującym kino. Aż do zwariowania.

Autor: Bartosz Czartoryski

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy