Reklama

Wieńczysław Gliński: Jeden dowcip z dużo

Mówił o sobie, że ma „ograniczoną urodę”, narzekał na „zbyt francuski” nos. Widzowie byli innego zdania.

Mówił o sobie, że ma „ograniczoną urodę”, narzekał na „zbyt francuski” nos. Widzowie byli innego zdania.
Wieńczysław Gliński /Jerzy Płoński /Agencja FORUM

Jak niemal każdy znany aktor, miał swój ulubiony zestaw dyżurnych anegdot - swoistą zasłonę dymną, którą powstrzymywał nadmierną ciekawość dziennikarzy. Pytany o filmowe przygody, opowiadał o tym, jak policzkując przed kamerą Leona Niemczyka, niechcący złamał mu szczękę i musiał poprawiać z drugiej strony, by szkodę naprawić. Zahaczany o dzieciństwo, wspominał, że zafascynowany grającym w teatrze Otella ojcem, okryty prześcieradłem, "dusił" na podwórku kilkuletnie Desdemony.

Najmniej miał do powiedzenia o sobie samym, ale i tu recytował przygotowaną litanię: kocha wędkowanie, książki o II wojnie światowej i kawior. Ten ostatni, mimo skromnej w sumie egzystencji, zawsze ma w domu. Na tym zwykle kończył wypowiedź, choć czasem, być może z sympatii do rozmówcy, dodawał, że Kawior to jego ukochany jamnik.

Prawdziwy kawior kochał także, miłość tę odziedziczył po matce Rosjance. Jego ojciec, lwowski aktor i syberyjski zesłaniec, wywiózł  żonę i 4-miesięcznego synka z bolszewickiej Rosji do Polski. Tu, wędrując od teatru do teatru, z miasta do miasta, zmieniali miejsce zamieszkania tak często, że chłopiec ciągle tracił przyjaciół i kolegów. Nie przywiązywał się więc do nikogo poza rodzicami i ukochanym psem. Miłość do czworonogów zostanie mu na zawsze: gdy lata później zaginie na spacerze jego aktualny przyjaciel, na antenie TVP Jacek i Agatka ogłoszą: "S.O.S.! Panu Glińskiemu zginął pies...".

Reklama

Ale to będzie dopiero kiedyś. Na razie nastoletni Sławek, jak zwą go wszyscy, występuje w teatrze w przedstawieniach dla dzieci oraz w słuchowiskach w wileńskim radiu. Jego zawodowe plany przekreśla wojna. By utrzymać bezrobotnych rodziców, pracuje jako szklarz, bileter w kinie, urzędnik w radzie głównej opiekuńczej i nocny portier w hotelu. To oficjalnie. Nieoficjalnie zostaje studentem podziemnej szkoły teatralnej oraz podchorążówki. I wstępuje do wywiadu AK. Pewnego dnia wyskakuje z pracy po papierosy i trafia na łapankę. Ląduje na Majdanku, gdzie po trzech miesiącach nagle uśmiecha się do niego szczęście: pijany gestapowiec wypuszcza go na wolność. Wyjdzie z obozu bosy, bo kapo zabrał mu buty. Ludzie, do których trafia poza drutami, częstują go jajecznicą z 30 jaj. Będzie miał potężną zgagę przez kilka tygodni.

Za zgodą przełożonych z AK zatrudnia się oficjalnie w teatrze (grają nawet "Krakowiaków i górali", by zmylić Niemców, pod zmienionym tytułem). Potem jest koszmar Powstania, obóz w Oranienburgu, choroba głodowa. "Wrócił do Łodzi - wspominał Andrzej Łapicki, kolega z podziemnej uczelni. - Zapukał do mnie. Zostawił mi na pamiątkę obozowe wszy, ale chociaż trochę mu pomogłem".

Łódź jest tylko przystankiem, serce ciągnie Glińskiego do Warszawy. Tu własnymi rękami odgruzowuje teatr - kopie u boku 90-letniego Solskiego. Aktorzy uruchamiają autobus, by dowoził widzów na przedstawienia korytarzami pośród ścian gruzów. Pierwsza garderoba jest w dawnej ubikacji. Mieszkają razem, w jednej kamienicy. Wkrótce jednak Sławek przeprowadzi się, by dzielić życie z żoną. Młodą dziennikarkę Irenę, zwaną Inką, poznał u znajomych. "20 lat potem opowiadał, jak kołatało mu serce, gdy jechał w konkury" - wspominała ich córka Katarzyna.

Gdy Gliński czyta w radiu na żywo, umawia się z żoną, że specjalnie powtórzy na antenie jakieś słowo, by wiedziała, że o niej myśli. Wydają się dobrani, oboje kochają towarzystwo i taniec. Obie te rzeczy są na wyciągnięcie ręki - wystarczy zejść z mieszkania piętro niżej, do restauracji Kameralna. Ale dom jest na głowie pani Ireny, to ona musi zadbać o wszystko. Dla jej męża najważniejszy jest teatr.

Choć przyjeżdża godzinę przed spektaklem, na scenę zawsze się spóźnia. Wychodzi na nią nawet z 39 stopniami gorączki - wezwany lekarz podczas przerwy da mu zastrzyk, by mógł grać dalej. Jest profesjonalistą w każdym calu, wiedzą to także w radiu. Tylko te jego dowcipy! Są po prostu niebezpieczne! Szczególnie się uwziął na towarzysza Stalina. Spytany o opinię na temat zmiany nazwy Katowic na Stalinogród, odpowiada, że jest rozczarowany. Tak wielki człowiek zasługuje na coś bardziej znaczącego, choćby na to, by poświęcić mu górę: na przykład przemianować Gie-wont na Stalin-wont. Kiedy indziej półgodzinne spóźnienie do radia usprawiedliwia przed szefami tym, że śnił piękny sen o Stalinie.

Ukarany bolesnym finansowo zakazem występów na antenie, niczego się nie nauczył - podczas kręcenia "Kanału", gdy koledzy pluli na kieszonkowe lusterko, w którym lubił sprawdzać charakteryzację, nakleił na jego odwrocie zdjęcie generalissimusa... Jest już wtedy bardzo znany dzięki głównej roli w filmie "Sprawa pilota Maresza". Kolejne obrazy: "Kanał" i "Orzeł" wynoszą go na szczyty popularności. W plebiscytach "Expressu Wieczornego" zdobywa raz złotą i aż pięć razy srebrną maskę.

Zdarza mu się z tej sławy korzystać: kiedyś po spektaklu w teatrze, nie mogąc znaleźć taksówki, zatrzymuje radiowóz, by milicjanci odwieźli go do domu. Kiedy indziej, gdy staje przed sądem za burdę z taksówkarzem, który odmówił mu kursu, oburzony zeznaniami funkcjonariusza MO, oświadcza: "To, że krzyknąłem 'Heil Hitler', jest całkowicie wyssane z dużego, brudnego palca lewej nogi tego milicjanta". O dziwo, uchodzi mu to płazem.

Jest na fali. Dom zasypują setki listów z prośbami o autograf - odpisuje na co dziesiąty. W weekendy jeździ z rodziną do lasu granatowym fiatem 600, zwanym pieszczotliwie pchełką. Urlopy spędza w wozie cyrkowym na działce nad Świdrem i na wycieczkach Orbisu (drogo! - narzeka). Świetnie dogaduje się z córką. Gdy ta mówi mu, że nie wierzy już w św. Mikołaja, dostaje telegram: "Skoro mnie nie ma, to żadnych próśb. Stop. Pomyśl. Stop. Święty Mikołaj". Kiedy Kasia podrośnie i zacznie zapraszać przyjaciół na prywatki, jej ojciec, wychodząc z domu, ostrzega gości:  "Możecie pić i palić, robić wszystko, co chcecie, tylko uwaga, nie wolno potem rzygać na psa". Gdy wraca, a impreza jeszcze trwa, prosi do tańca dziewczyny...

Rozpad rodziny jest szokiem. Nie, to nie on zostawia żonę, to ona porzuca jego, odchodząc z przyjacielem domu. Najpopularniejszy polski amant  zostaje z córką. On umie zaparzyć herbatę, ona - zrobić jajecznicę. Sytuację ratuje sklep z garmażerką i babcia. Zraniony do głębi aktor całymi dniami gra na dzwonkach, które zbiera od lat. Na wakacje jeździ z Kasią - śpią w samochodzie, bo nie umieją rozstawić namiotu. Ale już niedługo córka rozpocznie własne życie.

Na szczęście zięć z miejsca podbija serce przyszłego teścia, pytając z kamienną twarzą, na jaki posag może liczyć jego wybranka. Jak wspomina pani Katarzyna, nawet jej wygadany zawsze tata na chwilę zapomniał wtedy języka w gębie... Pan Sławek też układa sobie życie, ale z drugą żoną Marylą dane jest mu spędzić zaledwie kilka lat - zostaje wdowcem. Na szczęście na świecie są już wnuki, a z byłą żoną łączy go szczera przyjaźń  - ona też dość szybko zostaje wdową. Święta spędzają wszyscy razem. To pociecha, szczególnie że życie zawodowe przynosi mu coraz mniej propozycji.

Podpytywany przez dziennikarzy o samopoczucie, wzdycha: "Zawsze chciałem być cichym, skromnym i bardzo, bardzo bogatym człowiekiem. Niestety, nie udało się. Jestem tylko skromny. A jeśli chodzi o bogactwo, to ostatnio mnie okradli...". Umiera 8 lipca 2008 r. w wieku 87 lat.

MD

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Wieńczysław Gliński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy