Reklama

Widmo średniowiecznej klątwy

19 sierpnia na ekrany kin trafi widowiskowa koprodukcja polsko-słowacka "Latający mnich i tajemnica da Vinci", w obsadzie której znaleźli się m.in. Paweł Małaszyński, Mirosław Zbrojewicz i rosyjski aktor Aleksandr Domogarow. Niewiarygodne, zagadkowe zajścia na planie każą sądzić, że nad filmem zawisło widmo średniowiecznej klątwy!

Seria zupełnie niecodziennych wydarzeń zaczęła się na trzy dni przed rozpoczęciem zdjęć do filmu. Śmierć Słowaka, Stefana Misovica zmusiła twórców "Latającego mnicha" do gorączkowych poszukiwań zastępcy zmarłego aktora. Aktorska roszada, dzięki której na planie pojawił się znany z krakowskiego Teatru Starego Jerzy Nowak, była zaledwie początkiem późniejszych wydarzeń, które zdają się nosić znamiona autentycznej klątwy.

Na kolejne wypadki nie trzeba było długo czekać. Już w pierwszych dniach pracy nad filmem okazało się, że słowacki aktor Ivan Paluch odgrywający w obrazie istotną rolę będzie musiał przejść skomplikowaną operację biodra. Co prawda powrócił na plan, ale w stanie nie pozwalającym mu na poruszanie się o własnych siłach. W konsekwencji reżyserka "Latającego mnicha i tajemnicy da Vinci" musiała przearanżować kilka scen, ponieważ aktor mógł zagrać w nich wyłącznie w pozycji siedzącej.

Reklama

Planu "Latającego mnicha" nie zapomni nigdy jeden ze słowackich kamerzystów. Nieszczęśnik musiał mieć całe życie przed oczami, gdy nóż nieopatrznie rzucony przez grającego główną rolę Marko Igondę z pełnym impetem minął jego głowę zaledwie o kilka centymetrów. Aktor nie miał bowiem pojęcia, że w zaciemnionej części pomieszczenie, gdzie posłał ostrze znajdował się operator szukający pomysłu na lepsze ujęcia... Pech prześladował jednak nie tylko Słowaków. W trakcie kręcenia skomplikowanej sceny tortur jeden ze słowackich kaskaderów omal nie pozbawił toporem dłoni polskiego kolegi. Dopiero kieliszek śliwowicy pozwolił Polakowi otrząsnąć się z nerwów i jakoś dojść do siebie.

Wraz z postępem prac nad filmem już cała ekipa była gotowa uwierzyć w istnienie "klątwy da Vinci". O ile pożar, który wybuchł pewnego dnia na planie, dało się jeszcze zaakceptować, trudniej racjonalnie wytłumaczyć zbiorowe ataki migreny, która udzielały się całej ekipie w trakcie nagrywania scen w krypcie gotyckiego kościoła w Ludrovej. Ból był tak uporczywy, że filmowanie scen w krypcie nie mogło trwać dłużej niż pół godziny.

Głowy rozbolały twórców również wtedy, gdy zdjęcia zostały wstrzymane na kilka dni przez archeologów, którzy wkroczyli na plan filmu, by zbadać fragment średniowiecznej konstrukcji odkrytej przypadkiem przy tworzeniu scenografii.

Klątwa przypomniała o sobie nawet po zakończeniu zdjęć, gdy w tajemniczych okolicznościach zniknęła księga, która w filmie udawała sekretne rękopisy Leonarda da Vinci. Kosztowny, pieczołowicie wykonany starodruk miał zostać oddany na pamiątkę do muzeum. Kto stał za tym niecnym czynem? Złodziej, prywatny kolekcjoner, duch Leonarda da Vinci?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy