Reklama

Tim Burton: Dziwak z Hollywood

Jeśliby połączyć w jedną osobę Woody'ego Allena i Wesa Cravena, a do tego dołożyć "szczyptę" Davida Lyncha - otrzymamy kogoś takiego, jak Tim Burton. Obchodzący dziś 55. urodziny artysta uwielbia przekraczać granice gatunków, poruszając się swobodnie w tak różnych konwencjach, jak kino akcji, musical, film biograficzny (koniecznie niebanalny) czy animacja.

Pod wieloma względami jest podręcznikowym przykładem filmowca niezależnego. Jego dzieła mają wymowę mocno osobistą i wyrażają specyficzną artystyczną wrażliwość swego twórcy, na którą składa się zarówno sardoniczna posępność, jak i sarkastyczny romantyzm - jakże dalekie od hollywoodzkiego mainstreamu. Zatrudnia wciąż tych samych aktorów, przy czym w rolach żeńskich często obsadza swoje aktualne życiowe partnerki.

Tymczasem cały dowcip polega na tym, że Burton nie jest niezależnym filmowcem. Praktycznie każdy tytuł w jego reżyserskim dorobku realizowany był we współpracy z wielką wytwórnią. Kilka z nich zyskało też status kinowych hitów. Ale w układzie Burton-Hollywood to Fabryka Snów częściej bywa petentem, nie odwrotnie.

Reklama

Zamiłowanie do makabreski

Burton zaczynał w Walt Disney Company, gdzie był jednym z rysowników. Chociaż jego talent nie budził wątpliwości, to przecież nie pasował do firmy takiej, jak Disney. Jego zamiłowanie do makabreski kłóciło się z rodzinny przekazem, na jaki ukierunkowane było słynne studio - a zainteresowanie, jakie budziła w nim dogorywająca wówczas animacja poklatkowa, nie pozwalała na rozwój w otoczeniu wciąż przywiązanym do tradycyjnej techniki rysunkowej. Stworzony przez Burtona w 1982 r. sześciominutowy, czarno-biały "Vincent" był swoistym hołdem złożonym idolowi jego chłopięcych lat: Vincentowi Price'owi, aktorskiej legendzie filmu grozy, który zresztą przemówił w tej miniaturce głosem narratora. Naturalnie, była to wizja bardzo odległa od opowiastek o słodkich zwierzątkach mówiących ludzkim głosem. Nic dziwnego, że w studio Disneya nikt nie wiedział, co z tym fantem zrobić.

"Frankenweenie" z 1984 r. był wariacją na temat historii Frankensteina: opowiadał o małym chłopcu, który postanawia wskrzesić swojego psa. Disnejowscy decydenci oczekiwali krótkiej formy nadającej się do wyświetlania w ramach jednego seansu z odnowioną wersją klasycznego "Pinokia" (1940); po obejrzeniu efektu końcowego zdecydowali jednak, że jest to dzieło nieodpowiednie dla najmłodszej widowni. Burton otrzymał wypowiedzenie, a plany dotyczące dystrybucji jego dziełka - anulowane.


"Frankenweenie" trafił do kin dopiero po kilku latach, kiedy jego twórca był już sławny - a i tak widzom zaprezentowano jedynie ocenzurowaną wersję. Oryginał pozostawał szerzej nieznany jeszcze przez długi czas, dopóki nie został dołączony do wydanego na DVD "Miasteczka Halloween". Wcześniej jednak krążył po Hollywood w tak zwanym nieoficjalnym obiegu, aż wreszcie zwrócił uwagę niejakiego Paula Reubensa, aktora znajdującego się wówczas u szczytu popularności dzięki wykreowanej przez siebie postaci Pee-wee Hermana, bohatera familijnego formatu "Pee-wee's Playhouse" (1986-1990). Reubens namówił 27-letniego Burtona, żeby wyreżyserował jego kinowy debiut. Współpraca ta okazała się nadzwyczaj owocna: jej efekt końcowy, film "Wielka przygoda Pee-wee Hermana", stał się nieoczekiwanym hitem.

Nie jest "maszyną seryjnie produkującą hity", ale...

Kolejnym artystycznym przedsięwzięciem Burtona był "Sok z żuka" (1988), osobliwe połączenie horroru i czarnej komedii. Rok później wyreżyserował "Batmana". Kiedy "Edward Nożycoręki" (1990) i "Powrót Batmana" (1992) święciły kasowe triumfy, Burton był już jednym z najbardziej rozchwytywanych reżyserów w Hollywood - a przecież od dnia, w którym studio Disneya podziękowało mu w bezceremonialny sposób, nie upłynęło wówczas nawet dziesięć lat.

Od tego czasu Burton podąża za własną gwiazdą. Zdarzało mu się kręcić filmy, które ponosiły spektakularną klęskę, co najdobitniej ilustrują dwa przykłady: "Marsjanie atakują!" (1996) i "Planeta małp" (2001). Zdecydowana większość przynosiła jednak zyski swojemu twórcy, a już "Charlie i fabryka czekolady" (2005) i "Alicja w Krainie Czarów" (2010) były prawdziwymi wydarzeniami.


Burton nie jest "maszyną seryjnie produkującą hity" w takim sensie, jak chociażby Steven Spielberg - ale dostatecznie dużo jego obrazów po prostu zarabia pieniądze, a to pozwala mu pozostawać jednym z nielicznych reżyserów w Hollywood, którzy mogą pozwolić sobie na realizację dowolnego pomysłu, jaki wpadnie im do głowy.

W przypadku Burtona oznaczało to wciąż powracającą fascynację animacją, o czym świadczy nowa wersja "Frankenweenie" (2012), ale też "Gnijąca panna młoda" (2005) i kilka innych animacji, które wyprodukował, m.in. "Miasteczko Halloween" (1993), "Jakubek i brzoskwinia olbrzymka" (1996) czy "9" (2009).

Animowane czy nie, filmy Burtona zawsze jednak ujawniają pewne charakterystyczne cechy wspólne. Jedną z nich jest regularna obecność na ekranie ulubieńców reżysera, do których należą Helena Bonham Carter, Johnny Depp, Michael Keaton i Christopher Lee. Burton chętnie współpracuje też z kompozytorem Dannym Elfmanem. Kolejny znak rozpoznawczy to kombinacja makabrycznych tropów fabularnych: duchów, zombie, potworów, wiedźm, seryjnych morderców i tym podobnych - dla których przeciwwagę stanowi osobliwa naiwność narracji.

Młody odludek i mroczna przeszłość

Bohater filmów Burtona - od czasów "Edwarda Nożycorękiego" zazwyczaj grany przez Johnny'ego Deppa - to młody odludek, któremu ciąży mroczna przeszłość. Jednocześnie reaguje on na otaczający go świat w sposób niemal dziecinny. Edward Nożycoręki, Ed Wood, Jack Skellington, Ichabod Crane, Willy Wonka, Victor Van Dort, Sweeney Todd i Barnabas Collins - wszyscy oni, bez względu na to, czy są postaciami zrodzonymi w głowie Burtona czy (częściej) adaptacjami literackich pierwowzorów, funkcjonują poza nawiasem rozumianego w konwencjonalny sposób społeczeństwa, ale nie nienawidzą go - ani nawet nie są specjalnie sfrustrowani z powodu swojego odosobnienia. Chcą natomiast być jego częścią, przekuwając swoje osobliwe obciążenia w atuty. Chcą być mężami i przedsiębiorcami. Chcą cieszyć się powszechną sympatią. Jack Skellington nie chce zabić Świętego Mikołaja; on chce być Świętym Mikołajem.

Oto odpowiedź na pytanie, dlaczego pozornie odpychająca tematyka filmów Burtona nie zniechęca widza. W opowiadanych przez niego historiach kryje romantyzm, jak chociażby w niemal naiwnej w swej wymowie "Dużej rybie" z 2003 r. (niespotykanie "nasłonecznionej", jak na jego standardy). Twórczość Burtona nie rzuca rękawicy konwencjonalnemu społeczeństwu - sygnalizuje raczej, że pojęcia "bezpieczny" i "normalny" sięgają daleko poza te konwencjonalne granice, obejmując także ekscentryków, odmieńców i potwory. Mogą oni się wydawać "inni", ale tak naprawdę są zaskakująco podobni do nas.

Być może właśnie dlatego Burton nie tylko odniósł sukces jako reżyser w branży, która nie jest zbyt łaskawa dla indywidualistów - ale osiągnął coś jeszcze: sprawił, że jego własna, wyjątkowa wrażliwość, przeniknęła do mainstreamu.

Jak on to robi?

Kiedy kręcił "Batmana", czerpiąc z mrocznej, szorstkiej estetyki oryginalnego komiksu autorstwa Neala Adamsa i Franka Millera, krytycy kręcili nosami. Dotychczas wszystkie filmy o superbohaterach kręcono na modłę "Supermana" z 1978 r. W jasnym, pełnym barw świecie obrazy i postacie wyglądały jak ożywione kreskówki. "Batman" Burtona odwoływał się tymczasem do nurtu znanego jako film noir - i kiedy rozbił bank, zgarniając na całym świecie ponad 400 mln dolarów, na zawsze zmienił stosunek Hollywood do komiksów.

Zrealizowana przez Christophera Nolana trylogia o Batmanie nie powstałaby, gdyby nie dyptyk Burtona. Podobnie trudno wyobrazić sobie, że bez jego pionierskich działań mogłyby zaistnieć takie filmy, jak "Człowiek ciemności" (1990), "Daredevil" (2003), "Watchmen Strażnicy" (2009) czy cykl "X-Men". Jeśli komiksu podbiły w ostatniej dekadzie świat filmu, to stało się to w głównej mierze dzięki artystycznej wizji Burtona.

Zobacz zwiastun filmu "Batman":


Także w dziedzinie animacji jego idiosynkratyczna perspektywa odcisnęła swoje piętno na głównym nurcie. Dziedzina ta, niegdyś zarezerwowana dla pięknych księżniczek, wróżek i mówiących ludzkim głosem zwierząt, otworzyła swoje podwoje przed wampirami, żywymi trupami i całą masą nadnaturalnych istot. Gdyby nie Tim Burton - czy powstałyby takie animacje, jak "Wallace i Gromit: Klątwa królika" (2005), "Straszny dom" (2006), "Koralina" (2009), "Paranorman" (2012) oraz "Hotel Transylvania" (2013)? Nawet "Potwory i spółka" (2001), dzieło Pixara, jest osadzone w wizualnej stylistyce kina spod znaku Burtona.

Fakt, że dystrybutorem ubiegłorocznego "Frankenweenie" ponownie został Walt Disney Pictures, dobitnie świadczy o tym, że człowiek, którym wzgardzili kiedyś spadkobiercy twórców Myszki Mickey, uznając go za dziwaka, jest dziś częścią mainstreamu w równym stopniu, co spożywany w kinach na całym świecie popcorn.

Od 1984 r. oblicze marki Disney zmieniło się niemal nie do poznania. Tim Burton nie zmienił się właściwie wcale. Ale to Hollywood dojrzało do tego, by pojąć jego wizję. Tim Burton może i nie ma Oscara (jeszcze?), ale ma pieniądze i fanów, i cieszy się szacunkiem każdego, kto jest częścią branży filmowej.

Ten wyrzutek i odludek rozgościł się wśród nas na dobre.

Gayden Wren

Tłum. Katarzyna Kasińska

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

The New York Times
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy