Reklama

"Szczęki": "Doświadczenie śmierci" Stevena Spielberga

Dokładnie 40 lat temu na ekrany kin wszedł film "Szczęki" Stevena Spielberga. Reżyser najpierw ponad dwukrotnie przekroczył budżet, następnie opóźnił premierę o pół roku, na koniec nazwał swoją pracę nad obrazem "doświadczeniem bliskim śmierci".

Dokładnie 40 lat temu na ekrany kin wszedł film "Szczęki" Stevena Spielberga. Reżyser najpierw ponad dwukrotnie przekroczył budżet, następnie opóźnił premierę o pół roku, na koniec nazwał swoją pracę nad obrazem "doświadczeniem bliskim śmierci".
"Szczęki" promowało hasło: "Zobacz to, zanim pójdziesz pływać" /East News

Kiedy przyglądamy się historii powstawania filmu, trudno było przypuszczać, że pobije on na lata wszystkie rekordy zestawienia box office i ustanowi nawą jakość kina grozy.

Aby przedstawić genezę powstawania "Szczęk" należy cofnąć się do 1964 roku, kiedy to pisarz Peter Benchley usłyszał o wyłowieniu przez rybaków ponad dwutonowego rekina białego u wybrzeży Long Island. Benchlay pomyślał wtedy: "Co by się stało, gdyby jeden z nich przypłynął i już został?"  Odpowiedział sobie na to pytanie 10 lat później, wydając bestsellerową powieść "Szczęki". Książka Benchleya zyskała milionową grupę czytelników, wśród nich znaleźli się producenci studia filmowego Universal - Richard D. Zanuck i David Brown. Obaj zgodzili się, że pomysł przeniesienia na kinowy ekran opowieści o krwiożerczym monstrualnym może mieć potencjał. Niewielu wiedziało jednak, jak się do tego zabrać. Pierwotnie zadania miał podjąć się Dick Richards, jednak z uwagi na nieporozumienia z producentami zdecydowano się zakończyć z nim współpracę. Na jego miejsce zatrudniono młodego i niezbyt znanego reżysera Stevena Spielberga.

Reklama

Spielberg był właśnie po premierze swojego debiutanckiego filmu "The Sugarland Express", jednak większość swojego doświadczenia zebrał w telewizji, gdzie od kilku lat był jednym ze współreżyserów serialu "Colombo". Młody wiek i brak znaczącej pozycji w hermetycznym środowisku paradoksalnie sprawiły, że był on doskonałym kandydatem do tego przedsięwzięcia. Spielberg wiedział, że nie może pozwolić sobie na wpadkę, a jego film musi stać się hitem. Dlatego też do pracy podszedł ambitnie. Zrezygnował z tradycyjnego i dogmatycznego kręcenia "plenerowych" scen w studio. Jeden z jego podstawowych warunków był jasny - praca nad obrazem musi toczyć się w naturalnym akwenie wodnym. Spielberg szybko pożałował tej decyzji. Kręcenie zdjęć w plenerze przysparzało samych problemów. Scenerią do "Szczęk" stał się nadmorski kurort w miejscowości Martha Vineyard w stanie Massachusetts. Wietrzna i zmienna nowoangielska pogoda szybko okazała się zmorą dla filmowców, zmuszając ich do ciągłego przekładania zdjęć.

Sztuczny rekin za 300 tys. dolarów

Kolejnym problemem była kwestia przygotowania do filmu rekina. Wstępna koncepcja wytresowania żywego okazu została prawie natychmiast odrzucona przez wytwórnię. Podjęto zatem ambitną próbę budowy sztucznej ryby i umieszczeniu jej w wodzie. Większość środowiska twierdziła, że Spielberg porywa się na zadanie niewykonalne. Koncepcja stworzenia rekina-potwora wydawała się w tym czasie szalona, a efekt pracy zapowiadał się co najmniej groteskowo. Trudno było przewidzieć, jak atrapa rekina będzie się zachowywać na otwartym morzu i jak prezentować się będzie w obiektywie kamery. Decyzja została jednak podjęta i pracę nad rekinem ruszyły pełną parą.

Mimo krytyki i wątpliwości ze strony środowiska filmowego, początki zdawały się być obiecujące. Spielbergowi udało się namówić do powrotu z emerytury Boba Matteya - człowieka, który w latach 50. zasłynął z budowy gigantycznej ośmiornicy - "gwiazdy" filmu "20 000 mil podmorskiej żeglugi". Po kilku tygodniach oczom Spielberga ukazał się owoc pracy Matteya. Dla młodego reżysera musiało to być bolesne rozczarowanie. Mimo długich przygotowań i zainwestowania prawie 300 tysięcy dolarów rekin wyglądał fatalnie. Zęby były zbyt białe, oczy wyglądały dziwnie i nierealistycznie i - co najważniejsze- jego szczęki źle się domykały.

Potem było tylko gorzej. "Dziewiczy rejs" rekina zakończył się na dnie zatoki. Z pomocą straży przybrzeżnej i dźwigów holowniczych dzieło Matteya wróciło na powierzchnię. Jednak, już po kilku dniach okazało się, że przy konstrukcji zapomniano o tym, że zdjęcia kręcone będą na morzu. Tydzień pracy nad filmem wystarczył, aby słona woda uszkodziła elektryczny silnik, który zasilał cały napęd rekina. Ponadto farba pokrywająca całą konstrukcję ścierała się co kilka dni, co wymagało ciągłego malowania.

Nowa Anglia, poza wspomnianą już pogodą, która notorycznie uniemożliwiała kręcenie plenerowych zdjęć, dała się jeszcze Spielbergowi we znaki pod innym względem. Mowa tutaj o lokalnej ludności. Jak wspominają twórcy, ludność małej, prowincjonalnej miejscowości w Massachusetts była mocno podzielona przez fakt kręcenia tam filmu. Część mieszkańców nastawiona była pozytywnie i wielu z nich otrzymała nawet epizodyczne role. Jednak w mieście byli ludzie, którzy czuli się zaniepokojeni taką "inwazją" filmowców na ich spokojną społeczność. Problemem okazała się kwestia dzierżawy gruntów. Za przykład może tutaj służyć teren opuszczonego placu znajdującego się obok portu. Miał tam zostać zbudowany filmowy dom Quinta. Bardzo długo właściciele tego terenu podchodzili z dużą nieufnością do producentów z odległego Los Angeles. Zgodzono się na powstanie konstrukcji dopiero po złożeniu oficjalnej deklaracji, mówiącej o tym, że po zakończeniu zdjęć, cały teren zostanie przywrócony do stanu pierwotnego. Jak wspominają twórcy, dotyczyło to nawet walających się po pustostanie śmieci.

Spielberg nie miał także łatwego życia ze swoimi dwoma głównymi aktorami. Z uwagi na to, że scenariusz nie był w pełni gotowy w momencie rozpoczęcia zdjęć, opracowano inną metodykę pracy. Plan zakładał, że aktorzy pracować będą z reżyserem nad poszczególnymi scenam,i podczas gdy trwały jeszcze prace nad wykonaniem sztucznego rekina. Długie godziny wspólnych prób, pewnego rodzaju izolacja od bliskich i rodziny, dały się ekipie we znaki.  Nie jest tajemnicą, że między Richardem Dreyfussem, grającym oceanografa Hoopera i Robertem Shawem, który wcielił się w rolę rybaka Quinta, dochodziło do spięć. Jak wspomina po latach sam Dreyfuss: "Między nami była pewnego rodzaju walka (...) To było z jednej strony i zabawne, ale z mojego punktu widzenia także rozpaczliwe. Shaw wiedział, jak ci dopiec, więc i ty musiałeś się nauczyć, jak mu odszczekać. Potrafił być bardzo wredny, a jego poczucie humoru było naprawę cięte".   

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło

Wszystko wskazywało na to, że film okaże się finansową i logistyczną katastrofą. Przewidywali to także ludzie z szeroko pojętego "środowiska filmowego". Sam Spielberg wspomina, że podczas pracy nad filmem usłyszał od "pewnej znanej aktorki" kilka cierpkich słów: "Właśnie wróciłam z LA i wszyscy tam mówią, że ten film to absolutna katastrofa i porażka. Nikt cię już więcej nie zatrudni, bo jesteś zbyt rozrzutny i nieodpowiedzialny. Wszyscy nazywają cię nieodpowiedzialnym" .

Było w tych słowach trochę racji. Kiedy Spielberg zaczynał pracę nad filmem, nie miał ani w pełni gotowego scenariusza, ani rekina, ani skompletowanej obsady i przygotowanego planu. Wszystkie te skumulowane czynniki pomnożone przez ambitną koncepcję kręcenia filmu na otwartych wodach spowodowały, że cała produkcja kosztowała ponad 8 milionów dolarów, co oznaczało dwukrotne przekroczenie zakładanego budżetu. 

Spielberg nie tylko wydał za dużo (ponad 3 miliony na same efekty specjalne), ale także znacząco przekroczył termin ukończenia. Praca nad filmem rozpoczęła się w lipcu 1974 roku i miała trwać 55 dni. Celem było, aby film mógł mieć swoją premierę w okresie świąt Bożego Narodzenia. Jednak Spielbergowi kręcenie "Szczęk" zajęło 155 dni i stało się oczywiste, że zakładany termin jest nieosiągalny. Pomysłowość, odwaga i odrobina szaleństwa zarówno Spielberga jak i speców od marketingu w wytwórni Universal sprawiła, że potencjalna katastrofa przerodziła się w finansowy hit, a Steven Spielberg z młodego, mało znanego reżysera stał się filmowcem "z pierwszej ligi". Jak to się stało?

Zacznijmy od początku. Po pierwsze, Spielberg szybko zdał sobie sprawę, że oparcie całego filmu na scenach z rekinem w roli głównej jest technicznie niewykonalne. Postanowił zatem, w "hitchcockowskim" stylu, pokazywać zagrożenie w sposób mniej dosłowny. Tak narodziła się słynna pierwsza scena, w której młoda kobieta wciągana jest do wody przez nieznane stworzenie. Spielberg postanowił także, że kamera będzie pracowała inaczej. Umieścił ją bardzo nisko, zaraz przy tafli wody, tak aby widz miał wrażenie, że jest wciągany w głębiny razem z ofiarą.

"Zobacz to, zanim pójdziesz pływać"

Paradoksalnie także brak gotowego scenariusza okazał się błogosławieństwem. Wiele godzin dodatkowej pracy z aktorami i pozwolenie im na improwizację ożywiło postaci, sprawiło, że aktorzy zaczęli się z nimi zespalać. To właśnie dzięki takim "teatralnym" próbom narodziła się słynna kwestia "You are going to need a bigger boat".

Opóźnienie terminu premiery również wyszło "Szczękom" na dobre. Specjaliści od marketingu wpadli na pomysł, aby zaplanować premierę na sam początek lata. Cel był prosty - zadziałać na wyobraźnię ludzi, którzy zaraz po seansie planowali wsiąść do samochodu i ruszyć na nadmorski wypoczynek. Cały zamysł doskonale oddawało hasło reklamujące film: "See it before you go swimming" ("Zobacz to, zanim pójdziesz pływać"). Zdecydowano się także zerwać z tradycyjnym zwyczajem wyświetlania filmów w największych metropoliach i stopniową ekspansją na mniejsze miasta. "Szczęki" miały swoją premierę równolegle w całym kraju - oczywiście priorytetem były nadmorskie kurorty.

Wszystko odwróciło się o 180 stopni. Ogromne problemy, stres, konflikty na planie, zwracały się przez każdy tydzień, w którym "Szczęki" nie schodziły z pierwszego miejsca zestawienia box office. Film tylko w pierwszym miesiącu zarobił 60 milionów dolarów, stał się także pierwszym filmem w historii, który zarobił więcej niż 100 milionów, ostatecznie zamykając swój wynik na astronomicznej w tamtych czasach kwocie 260 milionów.

Najbardziej beztrosko perwersyjny thriller, jaki zrobiono

Krytycy i publiczność byli zachwyceni. Recenzentka "New Yorkera" Pauline Kael napisała: "Najbardziej beztrosko perwersyjny thriller, jaki zrobiono" . Widzowie w całym kraju podskakiwali w fotelach, a zdanie "Już nigdy więcej nie wejdę do wody" można było usłyszeć wyjątkowo często po wyjściu z sali. Pół roku później film został doceniony przez Akademię otrzymując 3 statuetki Oscara (najlepszy montaż, najlepsza muzyka oryginalna, najlepszy dźwięk). Jednak jego kulturowy wpływ był znacznie większy. W 2005 roku Amerykański Instytut Filmowy stworzył listę 100 najbardziej pamiętnych cytatów, umieszczając "You are going to need a bigger boat" na 35. miejscu.

Fani i niektórzy filmoznawcy prześcigali się w rozlicznych interpretacjach. Mówiono, że jest to film o kryzysie męskości, o aferze Watergate. Licytowano się, ile w "Szczękach" jest osobistych lęków Spielberga. Jednak sam reżyser zdecydował się przerwać te spekulacje mówiąc, że jest to po prostu film o rekinie. I tylko o rekinie.

Historia, która stoi za powstaniem "Szczęk", sama może być materiałem do przeniesienia na ekran. Jak widać, mamy tu iście filmową historię - młody reżyser zmaga się ze wszystkimi przeciwnościami losu, aby ostatecznie, mimo otaczających go sceptyków, odnieść spektakularny sukces i zostać supergwiazdą. Jednak Spielbergowi udało się osiągnąć coś dużo bardziej znaczącego. Stworzył film, który przeniknął do społecznej świadomości kulturowej. Praktycznie każda osoba jest w stanie skojarzyć motyw muzyczny ze "Szczęk" i pobieżnie zna jego fabułę. A ten wyczyn udaję się naprawdę nielicznym.   

Konrad Pytka

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Szczęki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy