Reklama

Sir John Gielgud: Cenił Andrzeja Wajdę i Krystynę Jandę

Sir John Gielgud, potomek polsko-litewskiego szlacheckiego rodu Giełgudów, był jednym z najwyżej cenionych aktorów angielskich. Andrzej Wajda, mówiąc o nim, używał zawsze dawnej, polskiej wersji jego nazwiska.

Sir John Gielgud, potomek polsko-litewskiego szlacheckiego rodu Giełgudów, był jednym z najwyżej cenionych aktorów angielskich. Andrzej Wajda, mówiąc o nim, używał zawsze dawnej, polskiej wersji  jego nazwiska.
Sir John Gielgud z Krystyną Jandą i Andrzejem Wajdą na planie filmu "Dyrygent" w Polsce (1979) /Mary Evans Picture Librar /Agencja FORUM

Kiedy w maju 1979 roku wylądował na Okęciu, wśród witających go osób panowała ekscytacja. Oto do Warszawy przybył jeden z najwybitniejszych brytyjskich aktorów, by wystąpić w filmie "Dyrygent". Co sprawiło, że przyjął rolę w polskiej produkcji?

"Nazwisko Andrzeja Wajdy" - powiedział krótko John Gielgud dziennikarzom.

Aktor miał wcielić się w światowej sławy dyrygenta Johna Lasockiego, który wraca w rodzinne strony, by zagrać koncert z miejscową prowincjonalną orkiestrą. Partnerowali mu Krystyna Janda jako skrzypaczka Marta i Andrzej Seweryn jako jej mąż Adam, ambitny młody dyrygent. 27-letnią polską aktorką Gielgud był oczarowany.

Reklama

Sir John (tytuł szlachecki otrzymał w 1953 r.) nie lubił kontaktów z prasą, niemal nie udzielał wywiadów. Podkreślał, że jego jedyną pasją jest aktorstwo. Nie uprawiał sportu, nie umiał pływać, nie jeździł konno. Nie robił tajemnicy ze swego homoseksualizmu. Mieszkał w pięknym, XVII-wiecznym domu na wsi pod Londynem razem  z Martinem Henslerem, młodszym o niemal trzy dekady dekoratorem wnętrz. Byli razem 37 lat, do śmierci Martina w 1999 roku.

W poszukiwaniu korzeni

Gielgud, elegancki 75-letni pan, przyleciał do Warszawy ze swymi współpracownikami. "Pamiętam, że był z sekretarką. Wydawało mi się to wtedy irracjonalne i trochę chore, ale dziś sam bardzo chciałbym mieć sekretarkę" - śmieje się Andrzej Seweryn. Na trzytygodniowy pobyt Anglik zabrał spory bagaż. Lubił luksus, dużą wagę przywiązywał do stroju, przywiózł więc komplet garniturów, koszul, butów, a nawet rekwizyt do filmu.

"To był wielki dżentelmen. Dostosował się do naszych siermiężnych warunków, nie mieliśmy dobrych garderób. Jako dyrygent musiał mieć odpowiedni ubiór. Przywiózł swój frak sprzed wojny, ciągle na niego pasował - opowiada nam scenograf Allan Starski. - Po pracy ze dwa czy trzy razy spotkaliśmy się w domu u Andrzeja Wajdy na kolacji. John sypał anegdotami, opowiadał o przedwojennych filmach i gwiazdach. Miałem wkrótce lecieć po raz pierwszy do Nowego Jorku. Byłem nieco najeżony, uwielbiałem Londyn. Gielgud powiedział: Jedź, na pewno ci się spodoba" - wspomina scenograf.

Gielgud robił wrażenie człowieka wyniosłego i nieprzystępnego, ale przy bliższym poznaniu okazywał się po prostu bardzo nieśmiały i pełen obaw, że popełni jakąś gafę. W czasie prywatnych spotkań chętnie opowiadał o swych polsko-litewskich korzeniach. Jego prababka ze strony ojca, Aniela Aszpergerowa, była wybitną lwowską aktorką. Jej córka poślubiła Adama Giełguda, dziadka aktora, którego rodzice musieli opuścić Polskę po powstaniu listopadowym.

John już wcześniej zawitał do kraju przodków, był w Warszawie w 1964 r. Obchodzono wtedy 400. rocznicę urodzin Williama Szekspira. Aktor przygotował specjalny program "Życie człowieka", składający się z fragmentów sztuk mistrza ze Stratfordu. "Był sam na scenie, punktowe światło, genialnie przekazywał tekst, znakomicie panował nad oddechem" - zachwycał się jego występem Lucjan Kydryński.

Tym razem sir John także stanął na wysokości zadania, choć poprzeczka była zawieszona wysoko. Zdjęcia do "Dyrygenta" zaczęły się w czwartek, 10 maja. W Modlinie, w wojskowych koszarach, kręcono scenę koncertu. Wajda bardzo się niepokoił o to, jak sobie poradzi Gielgud, jak zapanuje nad orkiestrą, która przecież naprawdę ma zagrać V symfonię Beethovena. Wszak aktor nie miał pojęcia o dyrygowaniu... Nieco uspokoiły go słowa muzycznego doradcy: "Nie martw się, będzie dyrygował autorytetem".

I tak się stało. Gdy Anglik stanął przed muzykami i podniósł ręce, wpatrzona w niego z napięciem orkiestra zamarła... Być może reżyser nie niepokoiłby się tak mocno, gdyby sir John zdradził mu to, co potem napisał we wspomnieniach: że przygotowując się do występu przeszedł... czterodniowy "kurs" dyrygowania.

"Muzycy nagradzali mnie uderzeniami smyczków o swe pulpity, kiedy udało mi się utrzymać trafnie i dokładnie kilka taktów. Uśmiechali się wyrozumiale, kiedy popełniałem błędy" - wspominał.

Z językiem na bakier

Z pobytu w Polsce zapamiętał "rozkoszną dziewczynkę", która z zainteresowaniem mu się przyglądała. To była 4-letnia Marysia Seweryn, córka aktorskiej pary, także w filmie grała ich dziecko. Gielgud miał okazję podziwiać Jandę i Seweryna na scenie Teatru Ateneum, gdzie oboje występowali w "Czajce" Czechowa. Martwił się, że zbyt intensywnie pracują. Ich małżeństwo już wtedy wisiało na włosku. Wkrótce się rozstali.

W filmie "Dyrygent" aktor grał po angielsku, miał być dubbingowany. "To była trudność. Musiałem robić wrażenie, że ze zrozumieniem słucham polskich aktorów i zapamiętywać końcówki ich wypowiedzi, by wiedzieć, kiedy się odezwać" - opowiadał.

Cały czas towarzyszyła mu tłumaczka. Znajomość języka angielskiego w naszej ekipie pozostawiała wiele do życzenia. Plan filmowy był m.in. w budynku Intraco oraz na terenie ambasady USA, która udawała amerykańską, wiejską posiadłość dyrygenta. Część zdjęć kręcono w Radomiu (Wajda mieszkał tu jako chłopiec), na ul. Żeromskiego, przy kościele farnym, na rynku. Gielgud z zainteresowaniem słuchał opowieści reżysera o jego dzieciństwie, losie rodziny. Podziwiał Wajdę, szczególnie lubił jego dwa filmy: "Popiół i diament" oraz "Bez znieczulenia".

"Jest dynamiczną osobowością, całkowicie skoncentrowany i bezpośredni w działaniu. Zdarzyło się raz czy dwa, kiedy był tak zmęczony, że znajdowałem go skulonego w kącie, gdzie sobie drzemał, by po chwili porwać się do działania" - pisał.

Zachwalał Polaków, że są "bezgranicznie uprzejmi, wrażliwi i pracują z ofiarnym entuzjazmem".

Msza z okna

Największe wrażenie z całego pobytu w Polsce zrobił na nim... Jan Paweł II. 2 czerwca 1979 r. Ojciec Święty przyleciał z pierwszą pielgrzymką do kraju. Tego dnia na placu Zwycięstwa padły słowa: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi".

Kilka dni wcześniej do Johna Gielguda zatelefonował korespondent "New York Timesa" z prośbą o wywiad z nim i Wajdą.

"Mieliśmy niebywałe szczęście, ponieważ ów reporter zaoferował mi swój pokój w hotelu Victoria na placu Zwycięstwa. Z Wajdą i jego małżonką spędziłem niezapomnianą niedzielę, obserwując papieską mszę celebrowaną dla 250 tysięcy ludzi, stojących w oślepiającym blasku słońca. W czasie trwającej pół godziny homilii zebrany tłum przerywał ją wybuchającymi gwałtowanie oklaskami, niekiedy trwającymi nawet dziesięć minut, i spontanicznie podejmowanym śpiewaniem. To było wyjątkowe przeżycie" - wspominał aktor.

Pamiętał je do końca życia. Zmarł  w 2000 roku w wieku 96 lat.

AB

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: John Gielgud
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy