Reklama

Roman Wilhelmi: Aktor, który nie szedł na skróty

Tworzył wybitne kreacje na scenie i na ekranie. Prywatnie jednak nie dało się z nim wytrzymać.

Tworzył wybitne kreacje na scenie i na ekranie. Prywatnie jednak nie dało się z nim wytrzymać.
Roman Wilhelmi w serialu "Kariera Nikodema Dyzmy" /East News/POLFILM

Poprawnie byłoby napisać, że Roman Wilhelmi (ur. 6 czerwca 1936 r.) był trudnym dzieckiem. Prawda jest taka, że był po prostu małym łobuzem. Wszyscy się skarżyli na jego zachowanie. Miarka się przebrała, gdy zabrał młodszemu bratu rower i tak gnał na nim przez Poznań, że go rozbił. Aby poskromić młodzieńczy temperament Romka, rodzice wysłali go do szkoły z internatem prowadzonej przez księży salezjanów. Co prawda tam nie spokorniał, ale za to znalazł cel w życiu. W tej szkole odkrył, że chce być aktorem. A zaczęło się od epizodycznej roli - w jasełkach zagrał malutkiego Jezusa, którego w koszu przenoszą przez scenę.

Reklama

Do warszawskiej szkoły teatralnej dostał się za pierwszym razem. Już na studiach zadebiutował na profesjonalnej scenie, a zaraz po dyplomie dostał angaż do warszawskiego teatru Ateneum. Nie był to jednak początek szybkiej i błyskotliwej kariery. Na tę musiał parę lat poczekać. Na starcie przyszło mu grać "ogony". A że nie miał pieniędzy, to pomieszkiwał w teatrze. Nie sam. Za sąsiada miał Mariana Kociniaka, z którym początkowo się przyjaźnił. Coś ich jednak poróżniło. Być może zazdrość o sukcesy Kociniaka, bo Wilhelmi bardzo nie lubił, gdy ktoś był od niego lepszy.

Już na pierwszym roku studiów Roman Wilhelmi poznał swoją przyszłą żonę Danutę. Trzy lata później wzięli ślub i wkrótce razem zamieszkali w teatrze. W tamtych czasach Danuta przymykała oko na pijackie ekscesy męża. Gdy jednak dostali mieszkanie, postanowiła to ograniczyć. Bez skutku. - Wymyślał niestworzone historie, przepraszał, przysięgał i zaczynał od nowa. Był partnerem zabawnym i czułym, a jednocześnie zupełnie nieodpowiedzialnym. Trzeba go było brać z całym dobrodziejstwem inwentarza lub odejść - wspominała po latach. Ich małżeństwo przetrwało 9 lat.

Niedługo potem aktor, w czasie pobytu w Budapeszcie, poznał węgierską tłumaczkę Marikę Kollar, która porzuciła dla niego wszystko i przeniosła się do Polski. W 1970 r. urodziła mu syna Rafała. Nowa miłość nie zmieniła nic w zwyczajach Wilhelmiego. Nadal imprezował, znikał na długi czas i wydawał pieniądze przeznaczone na dom. W końcu Marika w tajemnicy przed mężem sprzedała ich wspólne mieszkanie, zabrała dziecko i wyjechała do Austrii.

- Był wielkim romansowiczem i całe życie miał z kobietami rozmaite kłopoty - mówił o Wilhelmim Kazimierz Kutz. I prawdą jest, że żaden z jego związków nie przetrwał próby czasu. Ani z Grażyną Barszczewską, koleżanką z teatru i partnerką z "Kariery Nikodema Dyzmy", ani z Iwoną Bielską... Kobiety zakochiwały się w nim, ale żyć z nim nie potrafiły.

- W życiu Romana liczył się tylko teatr, tylko granie, rola i sukces - powiedziała kiedyś jego pierwsza żona. Była to prawda, ale trzeba też przyznać, że musiało minąć trochę czasu, nim Wilhelmi dostał swoją wielką szansę. - W moim przypadku szczęście postawiłbym na drugim miejscu. Na pierwszym była wytrwałość i potworny upór. Bo ja wiedziałem, że coś potrafię, tylko że nie dostrzegają mnie. Ale mówiłem sobie: kiedyś ja wam pokażę - wyznał po latach.

I nie była to bynajmniej rola Olgierda w "Czterech pancernych i psie". Serial dał mu popularność, ale nie satysfakcję. - Wybierałem drogę trudniejszą - albo grać to, co mnie interesuje, albo wcale - mawiał o pracy. Rola dowódcy czołgu była więc kompromisem, którego po latach żałował. Jego talent w pełni objawił się dopiero w kolejnych rolach teatralnych, które zaprocentowały rolami filmowymi, godnymi wielkiego aktora, choćby w "Dziejach grzechu" czy "Zaklętych rewirach".

Wreszcie  zaproponowano mu tytułową rolę w serialu "Kariera Nikodema Dyzmy", a on... odmówił. Reżyser przekonał go podstępem - powiedział, że w takim razie zagra Jerzy Stuhr. Wilhelmi więc rolę przyjął i zagrał całym sobą. - Ja grałem swoje marzenia. Bo ja naprawdę Dyzmą bym chciał być, ale wiem, że nigdy nie będę. I dlatego tę rolę rozumiem - mówił potem.

Pod koniec lat 70. już nikt nie wątpił w to, że Wilhelmi to artysta wybitny. W filmie "Ćma" stworzył wielką kreację, a rola Anioła w serialu "Alternatywy 4" to aktorski majstersztyk. Jednak wszystko ma swoją cenę. - Robił wrażenie człowieka z wbudowanym mechanizmem wybuchowym, który eksploduje, jeżeli nie będzie innego sposobu zademonstrowania siebie jako kogoś wielkiego - mówił kiedyś o nim Janusz Gajos.

Inni znajomi dodawali, że nie miał dystansu do siebie, nie uznawał kompromisów, stawał się agresywny, gdy coś szło nie po jego myśli. Mówiono, że pił, bo na trzeźwo nie mógł sobie poradzić sam ze sobą. I w końcu alkohol zrobił swoje. W 1990 r. zdiagnozowano u niego raka wątroby, który już zaczął dawać przerzuty do płuc. Nie miał szans. Do końca nie wiedział, że umiera i do końca myślał o tym, co jeszcze może zagrać. Zmarł 3 listopada 1991 r.

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Roman Wilhelmi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy