Reklama

"Ręce do góry" Jerzego Skolimowskiego: 35 lat od premiery

To film, w którym jest jedna z najbardziej dramatycznych scen polskiego kina politycznego - ocenił "Ręce do góry" krytyk Konrad J. Zarębski. 35 lat temu na ekrany polskich kin weszło zakazane wcześniej dzieło Jerzego Skolimowskiego.

To film, w którym jest jedna z najbardziej dramatycznych scen polskiego kina politycznego - ocenił "Ręce do góry" krytyk Konrad J. Zarębski. 35 lat temu na ekrany polskich kin weszło zakazane wcześniej dzieło Jerzego Skolimowskiego.
"Ręce do góry"? To najszczerszy film, jaki w życiu wykonałem - przekonuje Jerzy Skolimowski /archiwum Filmu /Agencja FORUM

Film, którego reżyserem i autorem scenariusza jest Skolimowski, powstał faktycznie już w 1967 roku. Po sprzeciwie cenzury nie wszedł jednak na ekrany, zasilając tym samym szeregi tzw. "półkowników", czyli filmów zalegających na cenzorskich półkach.

"Film, w którym jest jedna z najbardziej dramatycznych scen polskiego kina politycznego - kiedy grupa młodzieży z ZMP rozwija wielki billboard ze Stalinem i nagle okazuje się, że ma on dwie pary oczu. Jest to rewelacyjna metafora stalinizmu, całego okresu po 1945 roku" - ocenił Zarębski. "Rozrachunek pokoleniowy - co, jak i dlaczego udało się osiągnąć - to wszystko jest głęboko w drugim planie. Tak naprawdę, przynajmniej dla mnie, liczy się tylko ta jedna scena" - dodał krytyk.

To właśnie ta scena na tyle rozwścieczyła peerelowską cenzurę, że obraz młodego reżysera po łódzkiej "Filmówce" został zakazany, a on sam musiał zmierzyć się z poważnymi kłopotami. "To był bardzo mocny polityczny, antystalinowski film, który niestety zupełnie przekręcił mi życie. Stoczyłem walkę o to, aby mógł się znaleźć na ekranie, jednak ogromny billboard z czterookim Stalinem to był za trudny kęsek do przełknięcia dla władz i właściwie wypchnięto mnie z kraju" - wspominał reżyser, odbierając w Wenecji Złote Lwy za osiągnięcia życia.

Reklama

Reżyser wielokrotnie później powtarzał, że sytuacja po zakazaniu filmu była dla niego bardzo trudna. "Kariera międzynarodowa to brzmi szumnie, a ja zostałem po prostu zmuszony zarabiać na życie. Miałem rodzinę - żonę, dwóch synów. Zostaliśmy skazani na cygański los, od projektu do projektu, z jednego kraju do innego. To była największa wolta w moim życiu. Musiałem się rzucić gdzieś tam w nieznanej rzeczywistości do pustego basenu" - wspominał w "Magazynie Filmowym" artysta.

"Prawda jest taka, że Skolimowski wyjechał i zaczął kręcić filmy czysto komercyjne. Wyrzekł się kina autorskiego" - zauważył Zarębski, dodając jednocześnie, że "jest to człowiek, który tutaj wyrósł na wielkiego i samorodnego artystę. Jego debiutancki film zdobył uznanie i stał się symbolem młodego kina autorskiego połowy lat 60. To uczyniło ze Skolimowskiego twórcę bardzo interesującego".

Skolimowski wyjechał, ale po 14 latach pozwolono mu wrócić do wycofanego wcześniej dzieła. W 1980 roku dokręcił prawie 25 minutowy prolog, dzięki czemu cenzura zaaprobowała film. "Ręce do góry" pokazano w 1981 roku na festiwalu w Gdańsku i pomimo, iż prolog odstawał poziomem od reszty, film został przyjęty dość dobrze, czego wyrazem nagroda specjalna festiwalu, którą otrzymał właśnie Skolimowski. Po latach reżyser wspominał: "Pierwszy pokaz tego filmu odbywał się 12 grudnia 1981 roku i kiedy publiczność wychodziła z warszawskiej Sali Kongresowej, to już na ulicach stały czołgi".

W tym czasie na łamach magazynu "Kino" krytyk Jerzy Płażewski napisał: "Te drastyczne, ale z polotem dobrane środki ekspresji posłużyły - 14 lat temu! - do wytoczenia ciężkich zarzutów pokoleniu, które skończyło studia w okresie 'błędów i wypaczeń', a w okresie realizacji filmu właśnie szykowało się do objęcia funkcji budowniczych Polski Ludowej. Skolimowski mógł, naturalnie, sięgnąć do środowiska 'decydentów' politycznych (to celne słowo jeszcze wówczas nie istniało). Jednak grzechy aparatu władzy umieścił tylko w okresie stalinowskim, kiedy areopag gorliwców, dla wykazania swej 'czujności' mógł zdławić karierę każdego, kto wykazał choć trochę myślowej niezależności".

Ostatecznie film wszedł na ekrany polskich kin dopiero 21 stycznia 1985 roku, w wersji bez prologu. Skolimowski czekał więc niemal 20 lat, by "Ręce do góry" - trzecia część tzw. trylogii o Andrzeju Leszczycu, o którym mówi się, że stanowi alter ego samego Skolimowskiego - mogła w PRL zagościć na dużym ekranie.

Ciekawa jest geneza nazwiska, jakie reżyser nadał swojemu bohaterowi. Leszczyc to bowiem rodzinny herb artysty, o czym wspomina w wywiadzie dla "Magazynu Filmowego": "To herb Skolimowskich i konspiracyjny pseudonim mojego Ojca, dowódcy jednego z warszawskich oddziałów Związku Walki Zbrojnej".

Skolimowski debiutował już podczas studiów w łódzkiej "Filmówce", realizując "Rysopis" (1964) - pierwszą część trylogii o Andrzeju Leszczycu. W rolach głównych wystąpił sam autor - jako Andrzej Leszczyc i Elżbieta Czyżewska. Obraz o wyraźnych akcentach autobiografii, uhonorowano nagrodą za reżyserię i zdjęcia, a także Syrenką Warszawską dla najlepszego filmu fabularnego. Film zdobył również Grand Prix Festiwalu Filmowego w Arnhem.

Kolejnym filmem zrealizowanym przez Skolimowskiego był "Walkower" (1965). Ten czarno-biały, psychologiczny film stanowi jednocześnie drugie ogniwo trylogii. W rolę Andrzeja Leszczyca ponownie wcielił się Skolimowski, w pozostałych rolach wystąpili Aleksandra Zawieruszanka - jako Teresa Karczewska, Krzysztof Chamiec - jako dyrektor kombinatu i ponownie Elżbieta Czyżewska - jako dziewczyna na dworcu.

"Dla mnie najważniejszym filmem Skolimowskiego jest 'Rysopis', pokazuje bowiem sposób upominania się o swoją tożsamość" - ocenił Zarębski, dodając jednocześnie, że "tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy z pozycji Skolimowskiego na Zachodzie". "Jego filmy do nas nie docierały, albo nie mieściły się w kanonie kina, który ma w Polsce widza masowego. Gdybyśmy mieli porównywać ranking twórców, którzy zdobywali najważniejsze nagrody, to Skolimowski - bywalec światowych festiwali - znajduje się w samej czołówce" - wskazał.

Dopełnieniem trylogii o Leszczycu, filmów porównywanych w swej wymowie i estetyce do francuskiej Nowej Fali, miało być właśnie "Ręce do góry". Do współpracy przy scenariuszu tego politycznego i autobiograficznego filmu zaprosił Skolimowski Andrzeja Kostenkę. W głównych rolach obsadził Tadeusza Łomnickiego, Adama Hanuszkiewicza, Joannę Szczerbic i Bogumiła Kobielę. Reżyser został rzecz jasna Andrzejem Leszczycem - w tej części również pojawia się jako Zastawa. Ciekawy wydaje się pomysł z nadaniem imion bohaterów od marek istniejących wówczas samochodów (Wartburg, Opel Rekord). Warto również wspomnieć, że muzykę do filmu napisał słynny Krzysztof Komeda.

W odróżnieniu od poprzednich części trylogii, nie skupia się on jedynie na osobie Leszczyca. Tutaj bohaterem jest zbiorowość - młodzi lekarze, pokolenie trzydziestolatków. Film zaczyna się sceną zjazdu absolwentów medycyny, stanowi on okazję do poczynienia podsumowań życiowych wyborów i postaw. Akcją opowieści w większości są wagony kolejowe, ma to charakter symboliczny. Równie symboliczna i wymowna jest scena z czterookim Stalinem i reakcja odgrywanego przez Kobielę Wartburga, którzy ucieka i krzyczy, że przez ten jeden błąd całe jego dotychczasowa praca i trud, nie mają już sensu. "Jest to najszczerszy film, jaki w życiu wykonałem" - wyznał po latach Skolimowski.

19 października 2015 roku w kinie Kultura w Warszawie odbyła się premiera filmu po cyfrowej rekonstrukcji. Reżyser wspominał wówczas: "Kiedy w 1967 roku kręciliśmy 'Ręce do góry' byliśmy pełni entuzjazmu i wiary w to, że to, co chcemy pokazać w naszym filmie może się przydać dla tego kraju, że może to być jakiś głos, znak ośmielający innych do tego, żeby mówić o sprawach, jakie są w tym filmie poruszane. Niestety, myliliśmy się. Cenzura w Polsce miała się wówczas dobrze".

PAP
Dowiedz się więcej na temat: Jerzy Skolimowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy