Reklama

"Prometeusz", czyli Ridley Scott atakuje

W piątek, 8 czerwca, na ekrany kin w USA trafił "Prometeusz" Ridleya Scotta i cały filmowy świat wstrzymał oddech. Nie ma w tym nic dziwnego, 74-letni Brytyjczyk od ponad trzydziestu lat pozostaje jednym z najbardziej wpływowych reżyserów w historii. Nowe dzieło twórcy "Thelmy i Louise" (1991), "Gladiatora" (2000) i "Helikoptera w ogniu" (2001) w sposób oczywisty zasługuje na uwagę, tak samo jak każdy film Martina Scorsese czy Stevena Spielberga.

Co ciekawe jednak, "Prometeusz" wzbudził entuzjazm daleko przewyższający emocje, jakie towarzyszyły premierom dwóch poprzednich filmów Scotta, a mianowicie "W sieci kłamstw" (2008) i "Robin Hooda" (2010). Wszystko dlatego, że - po trzydziestoletniej przerwie - Ridley powraca do kina spod znaku science fiction.

Mistrz gatunku

A przecież to właśnie on jest człowiekiem, który w "Obcym" (1979) i "Łowcy androidów" (1982) na nowo zdefiniował ten gatunek w sposób, który odcisnął na nim piętno widoczne nawet dziś. Owszem, upłynęły trzy dekady, odkąd Scott nakręcił film science fiction, ale i tak pozostaje on drugim, po George'u Lucasie, najbardziej wpływowym twórcą w historii gatunku.

Reklama

Abstrahując od pojawiających się okazjonalnie arcydzieł powstałych poza Stanami Zjednoczonymi - jak "Metropolis" Niemca Fritza Langa z 1927 r. - gatunek science fiction aż do lat 70. funkcjonował na obrzeżach kinematografii. W latach 30. i 40. uobecniał się w serialach dla dzieci i młodzieży, by wspomnieć takie produkcje, jak "Flash Gordon" (1936) czy "Buck Rogers" (1939). Były to niskobudżetowe serie przygodowe inspirowane historyjkami obrazkowymi w gazetach i radiowymi słuchowiskami, w których więcej było entuzjazmu twórców, niż autentycznego wizjonerstwa, dobrego aktorstwa i poważnych ambicji. Wraz z okresowym spadkiem popularności seriali w połowie XX w., fantastyka naukowa wkroczyła do filmu fabularnego, wciąż jednak były to produkcje niskobudżetowe, kiepsko zagrane i - na ogół - banalne. Pomijając pojedyncze perełki, jak "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" (1951) czy "Zakazana planeta" (1956), nie były to dzieła, które jakikolwiek szanujący się kinoman traktowałby poważnie.

Dopiero "Gwiezdne wojny" Lucasa tchnęły w gatunek nowe życie, a ich niewiarygodny sukces zapoczątkował kilkuletni pochód science fiction przez sale kinowe. Wśród reprezentujących go filmów znalazły się, rzecz jasna, "Obcy" i "Łowca androidów".


Niemniej jednak "Gwiezdne wojny" były sentymentalnym hołdem złożonym wspomnianym serialom z lat 30., tak samo, jak "Bliskie spotkania trzeciego stopnia" Spielberga z 1977 r. były ukłonem w kierunku traktujących o spotkaniach z kosmitami filmów fabularnych z połowy ubiegłego wieku. Lucas wydał na swoją epopeję takie pieniądze, o jakich nie śniło się twórcom z lat 30., i zaangażował o wiele lepszych aktorów - ale jego dzieło miało estetykę podobną do poprzedników. "Gwiezdne wojny" były rozgrywającą się w szybkim tempie, nie wymagającą szczególnego zaangażowania umysłowego historią, w której występowali kryształowo czyści bohaterowie i przyodziani w czerń złoczyńcy. Odcieni szarości było tam niewiele. Nie był to "Flash Gordon", ale podstarzali fani tego ostatniego nie mieli problemów z zaakceptowaniem wizji Lucasa.

"Obcy" to był przełom

Tymczasem dwa lata później na ekranach kin pojawił się "Obcy" - i nieoczekiwanie wprawił tych samych fanów w zakłopotanie. Minęły kolejne trzy lata, swojej premiery doczekał się "Łowca androidów" - i okazało się, że wcale nie jest lepiej.

Dezorientację świeżo upieczonych miłośników "Gwiezdnych wojen" częściowo tłumaczy zapewne fakt, że "Obcy" był w istocie horrorem w fantastyczno-naukowym "przebraniu", a "Łowca androidów" - pomimo tychże androidów, latających samochodów i tym podobnych - policyjnym filmem kryminalnym. Jeśli chodzi o narrację, oba były o wiele bardziej skomplikowane, niż "Gwiezdne wojny" - były też o wiele bardziej przerażające. Ale nowatorski charakter tych dwóch dzieł Scotta zasadzał się przede wszystkim na trzech aspektach: scenariuszu, zamyśle produkcyjnym i aktorstwie.

O ile "Star Trek", "Gwiezdne wojny" i wcześniejsze dzieła spod znaku sci-fi odwoływały się do wizji przyszłości (czy też futurystycznej przeszłości, jak to właściwie było w przypadku "Gwiezdnych wojen"), posługując się przy tym poetyką westernu czy heroicznego eposu, "Obcy" i "Łowca androidów" świadomie nawiązywały do rzeczywistości lat 70. i 80. Widz bez większego wysiłku mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób ludzkość dotarła do takiego, a nie innego etapu, dzięki czemu moralne uniwersum obu filmów stawało się o wiele bardziej złożone.

Z pozoru "Obcy" jest historią nawet bardziej nieskomplikowaną niż "Gwiezdne wojny": załoga statku kosmicznego nieświadomie zabiera na pokład wygłodniałe monstrum, a potem zaczyna się klasyczne "kto kogo dopadnie?". Znaleźć tu można więcej niż kilka punktów wspólnych z innym ówczesnym hitem kinowym, kultowym slasherem (podgatunek horroru - przyp. tłum.) "Halloween" w reżyserii Johna Carpentera.

Zobacz zwiastun filmu "Obcy - ósmy pasażer Nostromo":


Jednak w miarę rozwoju akcji staje się jasne, że równolegle do wspomnianych wyżej wydarzeń rozwija się drugi, znacznie bardziej przerażający wątek: okazuje się, że załoga Nostromo została celowo wystawiona na śmiertelne niebezpieczeństwo przez zatrudniającą ją korporację, dla której Obcy nie jest zagrożeniem, lecz swoistą szansą - niszczycielską siłą, którą można wprząc w służbę technologii wojskowej. W kolejnych odsłonach cyklu (powstałych bez udziału Scotta) nie ulega już wątpliwości, że prawdziwym potworem jest tutaj nie tajemnicze monstrum, ale właśnie wspomniana korporacja.

"Łowca androidów" - to nasz świat

Scott powtórzył ten schemat w "Łowcy androidów", którego scenariusz został oparty na motywach powieści Philipa K. Dicka. Tytułowy łowca, członek specjalnego oddziału policyjnego, Rick Deckard (Harrison Ford), dostaje za zadanie wytropić trzech zbiegłych "replikantów", czyli androidów wykonujących w zastępstwie ludzi niebezpieczne misje poza Ziemią. Z upływem czasu Deckard odkrywa jednak, że pozory mylą: to nie androidy są potworami, ale rząd i quasi-rządowa korporacja Tyrella. W istocie replikanci okazują się być bardziej ludzcy niż polujący na nich bezduszni biurokraci.

Doszukanie się w tych futurystycznych wizjach krytyki korporacyjnej rzeczywistości Ameryki lat 80. nie jest szczególnie karkołomną sztuką. Zarówno "Obcy", jak i "Łowca androidów", wykorzystując niektóre wątki z "2001: Odysei kosmicznej" Stanleya Kubricka, ukazują świat, w którym rozpoznajemy wytwór naszej własnej cywilizacji, graniczący z dystopią, ale w dużej mierze znajomy. To nie ekstremalny koszmar świata maszyn z "Terminatora"; to raczej nasz świat oglądany przez fantastyczno-naukową soczewkę.

Scottowi udaje się osiągnąć ten efekt w dużej mierze dzięki strategii, jaką zastosował przy produkcji obu filmów. W świecie przedstawionym "Obcego" i "Łowcy androidów" próżno szukać lśniących wnętrz statków kosmicznych oraz kreskówkowych bohaterów i łotrów znanych z "Gwiezdnych wojen" i prekursorów gatunku. To zupełnie inna stylistyka: "industrialne" science fiction, które w zamierzeniu ma nie tyle szokować śmiałością oryginalnej wizji, co wywoływać niepokój skojarzeniami z tym, co znajome.

Wnętrza Nostromo z całą pewnością nie są lśniące i sterylne - przeciwnie; są zagracone porzuconym ekwipunkiem, a na ścianach widoczne są plamy i wgniecenia. Nostromo to miejsce pracy kobiet i mężczyzn, w którym prawdziwi ludzie rozwiązują prawdziwe problemy, wykorzystując do tego celu prawdziwe narzędzia, przy czym wybierane przez nich rozwiązania zazwyczaj są szybkie i niechlujne. Nie paradują w oszałamiających, futurystycznych strojach, ale w pomiętych i bezbarwnych ubraniach, dokładnie takich, jakie na ogół noszą współcześni pracownicy fizyczni.

Zobacz zwiastun filmu "Łowca androidów":


Los Angeles Deckarda to dokładnie ta sama koncepcja, tylko zwielokrotniona - to miasto przyszłości nie jest żadną utopią, ale współczesną metropolią, gdzie nowe technologie walczą o lepsze ze swoimi starymi wersjami. Na skąpanych w deszczu ulicach tłoczą się ludzie, a wynalezienie latających samochodów tylko przeniosło problem korków ulicznych na wyższy poziom - dosłownie i w przenośni. Wszędzie walają się śmieci i panuje nieznośny ścisk; mieszkańcy są zestresowani i łatwo wyprowadzić ich z równowagi. Ponownie mamy do czynienia z miastem, w którym żyją i pracują prawdziwi ludzie. Znane nam problemy nie zostały w prosty sposób rozwiązane tylko dlatego, że nastała przyszłość.

W taki sam sposób Scott prowadzi swoich aktorów, dążąc do przepełnionego znużeniem realizmu i rezygnując ze swoistego futurystycznego splendoru, charakterystycznego dla większości wcześniejszych filmów science fiction.

Ford zagrał Deckarda, kiedy wciąż jeszcze był Hanem Solo - "Powrót Jedi" miał wejść na ekrany rok później - ale trudno o dwie bardziej różne role. Solo to wygadany, sarkastyczny i emanujący nieśmiałym urokiem osobistym łobuz, przywodzący na myśl zawadiackich bohaterów wykreowanych w latach 30. przez Errola Flynna. Deckard jest zmęczony życiem, przepracowany, pokiereszowany - w sensie fizycznym i psychicznym - na skutek wieloletniej służby w policji; przypomina raczej Ala Pacino w jego rolach z lat 70. Jest zupełnie pozbawiony werwy Hana Solo i jego przekonania, że wszystko się jakoś ułoży. Solo jest postacią z kreskówki, Deckard - prawdziwym człowiekiem uginającym się pod ciężarem prawdziwych problemów.

Naśladowcy

"Obcy" miał wielu naśladowców. W "Odległym lądzie" (1981) Petera Hyamsa oglądamy kolonię Ziemian na Jowiszu, która budzi skojarzenia z Dzikim Zachodem - reżyser odmalowuje jednak swoją wizję z turpizmem, jakiego próżno szukać w kinie sprzed czasów "Obcego". "Coś" (1982), "Dziwne dni" (1995), "Ukryty wymiar" (1997), "Mroczne miasto" (1998), "Matrix" (1999), "W stronę słońca" (2007) - twórcy wszystkich tych filmów niewątpliwie wiele zawdzięczają "industrialnemu" science fiction Scotta. Sam ojciec cyberpunku, William Gibson, wskazuje na podobieństwa łączące jego rewolucyjną powieść "Neuromancer" (1984) z "Łowcą androidów".

Generalnie jednak w kinie zwyciężyła poetyka "Gwiezdnych wojen" - prawdopodobnie dlatego, że model ten jest nie tylko łatwiejszy i tańszy w realizacji, ale też bardziej atrakcyjny dla publiczności. "Obcy" i "Łowca androidów" to uznana klasyka, ale cały cykl "Gwiezdnych wojen" zarobił trzy razy więcej, niż oba te filmy razem wzięte. Wpływy kasowe z takich produkcji, jak "E.T." (1982), "Dzień Niepodległości" (1996), "Faceci w czerni" (1997) czy kolejne odsłony "Star Treka" tylko potwierdzają, że za takimi wyborami kryje się finansowa mądrość filmowców.

Niemniej jednak wizjonerstwo Scotta nie straciło na sile. Zwiastuny "Prometeusza" nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że filmem tym - którego akcja rozgrywa się w tym samym fikcyjnym uniwersum, co akcja "Obcego" - twórca "industrialnego" science fiction powraca do podgatunku, do którego powstania przyczynił się bardziej, niż ktokolwiek inny.

To oczywiste, że wielbiciele "Obcego" i "Łowcy androidów" z niecierpliwością czekają, by przekonać się, co wymyślił tym razem.

Gayden Wren

"The New York Times"

Tłum. Katarzyna Kasińska

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Prometeusz | Prometeusz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy