Reklama

Portret genialnego mutanta

Nie, głowy nie ogolił. James McAvoy chce wyjaśnić jedną rzecz ponad wszelką wątpliwość: jego Charles Xavier z filmu "X-Men: Pierwsza klasa" nie jest wierną kopią postaci wykreowanej przez Patricka Stewarta w "X-Men" z 2000 roku, dwóch sequelach tejże produkcji i "X-Men Genezie: Wolverine".

W interpretacji Stewarta Xavier, lepiej znany jako Profesor X, był szlachetnym, mądrym i obdarzonym telepatycznymi zdolnościami przywódcą dobrych mutantów. McAvoy, 32-letni Brytyjczyk, który zasłynął rolami w takich filmach, jak "Kroniki Narnii: Lew, czarownica i stara szafa" (2005), "Ostatni król Szkocji" (2005) czy "Wanted - Ścigani" (2008), prezentuje widzowi Xaviera w wersji o wiele młodszej i diametralnie różnej od poprzednich.

Przeczytaj recenzję filmu "X-Men: Pierwsza klasa" na stronach INTERIA.PL!

Reklama

- Zależało mi na tym, aby był to Charles możliwie najbardziej odległy od tego Charlesa, którego znamy - mówi McAvoy. - Jeśli nakręcimy jeszcze dwa lub trzy filmy - a mam nadzieję, że "X-Men: Pierwsza klasa" zarobi dość pieniędzy, byśmy mogli się tego podjąć - moja interpretacja będzie mniej więcej paralelna z interpretacją Patricka Stewarta, bo ostatecznie w tym kierunku zmierzamy.

- To jest nasz cel, ale, żeby go osiągnąć, potrzebujemy trzech filmów - dodaje. - W przeciwnym razie nie byłyby one interesujące i lepiej byłoby dać sobie z nimi spokój. Byłoby to po prostu powielenie już nakręconego materiału.

Nie dziwi więc, że Xavier z lat 60., którego widzowie poznają w "X-Men: Pierwszej klasie" jest niemal całkowitym przeciwieństwem Xaviera z czasów bliższych współczesności. Zacznijmy chociażby od tego, że ma włosy. On i Erik Lehnsherr (Michael Fassbender) - który z czasem przeistoczy się w nikczemnego Magneto, w oryginalnej trylogii granego przez Iana McKellena - są najlepszymi przyjaciółmi, nawet jeśli już zdradzają skłonność do prowadzenia ożywionych sporów.

Xavier dopiero zaczyna poznawać swoich wykazujących najróżniejsze mutacje rówieśników, którzy wkrótce będą musieli opowiedzieć się za przynależnością do grona X-Menów lub żądnego władzy Bractwa Mutantów. Są wśród nich Emma Frost (January Jones), Hank McCoy (Nicholas Hoult), Raven Darkholme (Jennifer Lawrence), Armando Munoz (Edi Gathegi) i Alexander Summers (Lucas Till) - czy też raczej Biała Królowa, Bestia, Mystique, Darwin i Havok, bo pod takimi pseudonimami staną się wkrótce znani.

- Charles jest egotystą - mówi mi McAvoy, który rozmawia ze mną telefonicznie ze swojego domu w Londynie. - Posiada silne ego i dąży do tego, by być przywódcą. To nie jest ten typ, który niechętnie obejmuje funkcję lidera - i właśnie dlatego sprawdza się w tej roli fantastycznie. Chce stać na czele tego nowo rodzącego się gatunku, który dopiero co wkracza w świat. Chce prowadzić jego przedstawicieli, kształtować ich i kierować nimi. Chce zaznaczyć swoją obecność w tym wyjątkowym czasie - a do tego uprawiać seks z wieloma kobietami.

- Granie takiej postaci to dla mnie niezła frajda.

Znacznie mniejszą frajdą była sama praca na planie "X-Men: Pierwszej klasy". Produkcja obfitującego w efekty specjalne filmu została przyspieszona. Reżyser Matthew Vaughn nie miał wyboru: musiał regularnie narażać aktorów i ekipę realizatorską na kontakt z nieludzkimi warunkami pogodowymi w Londynie i na wyspie Jekyll u wybrzeży Georgii.

- Nie będę kłamał: było ciężko - przyznaje McAvoy. - Sądzę nawet, że zostało to dobrze udokumentowane. Z drugiej jednak strony, przekonuję się, że tego rodzaju filmy... Ujmę to tak: mieliśmy mnóstwo problemów natury logistycznej, właśnie z uwagi na to, że nasz grafik był niesamowicie napięty, i konieczność szybkiej pracy.

- Na szczęście jednak Matthew to ten typ człowieka, który świetnie dostosowuje się do okoliczności. Pojawia się na planie rankiem i pyta: "No, dobra, co my tu mamy? Nie podoba mi się to, co widzę. Nie podoba mi się to i to, ale będziemy musieli jakoś sobie poradzić". Jest to, jak sądzę, jedna z kluczowych cech dobrego filmowca. Potrafi on w taki sposób spojrzeć na to, co go otacza, że od razu widzi, w jaki sposób może wykorzystać istniejące warunki. Nie stara się za wszelką cenę dopasowywać wszystkiego do swojej wielkiej wizji.

Większość kolegów McAvoya musiała również zmagać się z trudnościami powodowanymi przez stosowanie niezliczonych efektów specjalnych, niezbędnych do ukazania mocy poszczególnych postaci. Mojego rozmówcy to nie dotyczyło.

-To była łatwizna - chichocze. - Skoro już o tym mowa, to moja mutacja jest najmniej spektakularna ze wszystkich. Przybieram po prostu nieobecny wyraz twarzy - i oto jestem w czyimś umyśle. W moim przypadku nie ma wielkiego pola manewru, jeśli chodzi o efekty specjalne. Pozostali sprawiają, że przedmioty wirują po pomieszczeniu, ludzie giną i latają; ktoś zmienia kolor, ktoś wypluwa z siebie wymiociny, komuś tryska z piersi strumień energii. Ja po prostu dotykam skroni - i to wszystko.

- Można powiedzieć, że w tym przypadku wykpiłem się od efektów specjalnych i pracy z blue boksem - dodaje. - Byłem zwarty i gotowy, ale nie wywołano mnie do tablicy...

Może następnym razem, o ile takowy nastąpi? McAvoy, który osobiście jest zdania, że "Pierwsza klasa" stanowi argument przemawiający za nakręceniem sequela albo nawet dwóch, jest na to przygotowany.

- Jeśli okaże się, że to gniot, to wolałbym raczej przebiec dystans równy jednej mili - mówi. - Podpisałem jednak kontrakt, więc pewnie raczej mi nie pozwolą... Sądzę jednak, że to dobry film, i, jeśli tylko przyniesie zyski, a producenci zdecydują się na kontynuację, to jestem "za".

- Tak czy inaczej, podpisałem kontrakt na udział w trzech częściach.

Ian Spelling

"The New York Times"

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: portrety | James McAvoy | mutant | X-men | aktor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy