Reklama

Polskie kino niezależne

Warszawski festiwal filmów offowych Oskariada i nabierająca rozpędu KinOffala, to dowody, że polskie kino niezależne jest coraz lepsze i ma już swoją publiczność. Czy przebije się wreszcie do szerokiej widowni? - zastanawia się w "Gazecie Wyborczej" Paweł T. Felis.

Sześciu widzów na sali, osiedlowy dom kultury, stary sprzęt i chaotyczne obrazy na ekranie - to powszechne wyobrażenie o kinie offowym. Tymczasem polski off się zmienia i wychodzi poza swoją niszę.

"To przełom równie ważny jak upowszechnienie nowego typu kamery cyfrowej High Definition" - mówi "Gazecie Wyborczej" Ryszard Maciej Nyczka o KinOffali, pierwszego w Polsce programu powszechnej dystrybucji filmów niezależnych.

"Filmy i przeglądy offowe nie są już kierowane do zamkniętej grupy odbiorców, ale do szerokiej widowni, która ma nawyk chodzenia do kina" - dodaje Maciej Dominiak, szef zakończonej w niedzielę Oskariady, jednego z ważniejszych festiwali kina offowego.

Reklama

Nowe życie polski off zawdzięcza imponującej mapie kilkudziesięciu filmowych festiwali, promocji w telewizji, czy też obecności na festiwalu w Gdyni (oddzielny konkurs "kino niezależne"). Po części też modzie.

"Sukces? Ostrożnie" - pisze Paweł T. Felis.

Off nie jest wymysłem rodzimym, choć właśnie w Polsce słowo to przypomina gigantyczny worek, do którego wrzuca się co popadnie.

Na Zachodzie, zwłaszcza w USA, hasło "niezależne" znaczenie ma jasne - to kino tworzone poza oficjalnym nurtem wielkich studiów filmowych.

Ten boczny tor działający co najmniej od pół wieku to miejsce dla nonkonformistów i niepokornych eksperymentatorów, ale też przestrzeń dla buntujących się przeciwko dyktaturze komercji twórców tzw. kina autorskiego.

Z nurtu niezależnego wywodzą się między innymi Orson Welles ("Obywatel Kane"), John Cassavetes ("Cienie"),Gus Van Sant ("Słoń"), Andy Warhol, Quentin Tarantino i Steven Soderbergh.

W pewnym sensie offowy jest w Ameryce nawet Woody Allen.

"Moje filmy notorycznie robią w Ameryce klapę" - mówi "Gazecie Wyborczej " reżyser "Życia i całej reszty".

"Kręcę filmy za śmieszne pieniądze, niektórzy kojarzą moje nazwisko, dlatego wciąż mogę realizować kolejne projekty. W Stanach jestem reżyserem niszowym" - dodaje Allen.

Polski off o tego rodzaju niezależności może tylko marzyć, zwłaszcza że powszechnie kojarzy się z czymś innym - amatorstwem i kinem studenckim.

Etiudy kręcone w uczelniach filmowych pokazywane są dziś na przeglądach i stają w konkursowe szranki na filmowych festiwalach. Obrazy studenckie, które trudno nazwać w ścisłym sensie niezależnymi (powstają na zadany temat i pod czujnym okiem reżyserów wykładowców), to właściwie profesjonalne produkcje krótkometrażowe. Dopracowane, znakomite technicznie, nierzadko jednak są zbyt ostrożne, wystudiowane, niekiedy wykoncypowane. Podczas Oskariady nawet nagrodzone przez jury "Koniec wojny" i "Kapelusz" dystansowały się od widza chłodem.

Ten dystans najodważniej przełamują amatorzy.

Offowy amator to miłośnik, hobbysta, pasjonat - kręci za grosze, najczęściej z przyjaciółmi i na swojej ulicy, bez warsztatu, za to z odwagą.

"Pod względem techniki i filmowej świadomości amatorzy są za studentami daleko w tyle" - mówi Maciej Dominiak.

"Lecz nie warsztat jest dla nich najważniejszy, ale niebanalny pomysł, temat, czasem forma" - dodaje Dominiak.

Wśród amatorów panuje niemal całkowita dowolność. Dla niektórych kino to zgrywa przed kamerą, dla innych - zabawa w tworzenie. I chociaż mają oni często ambitne plany podboju filmowego rynku, w rozmowach tonu frustracji (brak pieniędzy, układy, blokowanie młodych) nie słychać.

"Dopiero próbuję robić filmy, zdobywam doświadczenie i pracuję na nazwisko" - mówi Dominik Matwiejczyk, jeden z najbardziej znanych reżyserów amatorów.

Reżyser nakręconej w ciągu dwóch dni "Bolączki sobotniej nocy" to przykład amatora, który bawi się kinem, ale też lubi bawić publiczność, bo amatorski off coraz chętniej używa wobec widza uwodzicielskich sztuczek.

Za wcześnie jednak, by mówić o komercjalizacji. Choćby dlatego, że pojawiają się na festiwalach i takie filmy jak "Hobby" Dariusza Nojmana (Grand Prix na Oskariadzie), które przywracają wiarę, że niewielkie środki i brak ograniczeń to idealne warunki do kontrowersji, niepokory i buntu.

"Hobby" jest aktem odwagi - nie dlatego, że reżyser pokazuje przemoc, ale dlatego, że pokusił się o jasny moralny przekaz.

W najtrudniejszej sytuacji są ci, którzy w nurcie off robią rzeczy najciekawsze i najdojrzalsze.

Jeden z najlepszych polskich debiutów ostatnich lat "Dotknij mnie" Ewy Stankiewicz i Anny Jadowskiej jest całkowicie profesjonalną produkcją, tyle że nakręconą za niewielkie pieniądze bez funduszy filmowych studiów i telewizji. Jako jeden z dwóch pełnometrażowych polskich filmów reprezentował nasz kraj na festiwalu w Berlinie. Wszystkie pokazy kończyły gorące dyskusje, obraz miał też bardzo dobre recenzje w branżowej prasie.

Wcześniej "Dotknij mnie" wygrało w Gdyni konkurs kina niezależnego, ale z niezrozumiałych powodów nie trafiło do konkursu głównego. Łatka "off" okazała się fatalna w skutkach, bo w Polsce wciąż "niezależne" utożsamia się z amatorstwem, które największych dystrybutorów nie interesuje.

"Dzięki emisji w 2 TVP mogliśmy przenieść materiał z taśmy cyfrowej na filmową, rezygnując z honorariów" - mówi Ewa Stankiewicz.

"Do dziś nie mamy jednak dystrybutora i pewności, czy nasz film trafi do kin. Dostałyśmy nagrody, byłyśmy w Berlinie i wciąż znajdujemy się w punkcie wyjścia" - dodaje autorka.

Dobrze, że rozwija się kino amatorskie i studenckie, a off wychodzi na światło dzienne. Jeszcze lepiej, że rodzi się w Polsce prawdziwe kino niezależne, w pełni profesjonalne, choć istniejące poza oficjalnym i niejasnym systemem dofinansowania. To kino trzeba pokazywać publiczności. Nie są to utopijne mrzonki, skoro idea KinOffali jest faktem (pomysł pokazywania filmów niezależnych na nośniku cyfrowym w wybranych kinach w całej Polsce). Aby rzecz spełniła swoją funkcję (np. pozwoliła na spłatę kredytów zaciągniętych podczas produkcji), wymaga dystrybutora, promocji, rozmachu i wsparcia sponsorów.

Niezależność nie może być gettem dla artystów. Zrobienie profesjonalnego filmu w warunkach amatorskich nie powinno oznaczać skazania na ten typ pracy do końca życia. Jeśli offowi reżyserzy szansę dostaną, mogą ją dobrze wykorzystać. Obyśmy mogli się o tym przekonać - konkluduje w "Gazecie Wyborczej" Paweł T. Felis.

INTERIA.PL/GW
Dowiedz się więcej na temat: Paweł | wyborczej | publiczność | filmy | film | kino niezależne | kino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy