Reklama

Otwarta dłoń Willema Dafoe

W wieku 56 lat Willem Dafoe nareszcie wrzuca na luz: nie jest już w stanie dłużej odgrywać gniewnego, a przynajmniej nie poza ekranem.

- Próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, czego nie wiedziałem mając dwadzieścia kilka lat, a co dzisiaj jest dla mnie oczywiste - słyszę w słuchawce głos aktora, który rozmawia ze mną, popijając kawę w swoim apartamencie na Manhattanie. - Oto do jakiego wniosku doszedłem: dziś już wiem, że do życia trzeba podchodzić z otwartą dłonią, a nie z zaciśniętą pięścią. Ta pierwsza postawa pozwala ci na elastyczność; ta druga nie daje żadnego pola manewru.

Dafoe, którego śmiało można określić mianem weterana ekranu, zasłynął rolami psychotycznych indywidualistów. Swego czasu sam również przejawiał skłonność do niekontrolowanego popadania w gniew. Dziś jednak w jego sposobie bycia dominuje powściągliwość, okraszona charakterystycznym, chrypliwym głosem i ciepłym śmiechem.

Reklama

- Generalnie jest chyba tak, że wszyscy dążymy do tego, żeby panować nad swoim życiem. Wiem też jednak - i jest to kolejna rzecz, której nie wiedziałem, kiedy byłem młodszy - że prawdziwa wolność przychodzi wtedy, kiedy sobie odpuszczamy. Niełatwo to zaakceptować. Ja sam odczuwam to szczególnie mocno na płaszczyźnie kreatywnej. Ale zdarza mi się chwytać momenty takiej wolności... zwłaszcza jeśli chodzi o życie jako takie. Trzeba po prostu sobie odpuścić i pozwolić, by wypadki rozwijały się swoim trybem.

W oczekiwaniu na koniec świata

Eklektyczny charakter kariery Willema Dafoe świetnie podsumowują dwa filmy, w których możemy oglądać go tej wiosny.

Pierwszy to wysokobudżetowy, przygodowo-fantastyczny epos "John Carter", w którym aktor gra jedną z głównych ról: zielonoskórego, czteroramiennego wojownika imieniem Tars Tarkas.

Drugim jest kameralny, wprowadzony do ograniczonej dystrybucji "4:44 Last Day on Earth" w reżyserii Abla Ferrary - film, który stawia nam wszystkim pytanie, co zrobilibyśmy, gdybyśmy znali dokładną datę i godzinę końca świata, który w dodatku ma nastąpić niebawem. Taka właśnie wiedza jest udziałem pary kochanków z Nowego Jorku (Dafoe i Shanyn Leigh), spędzających ostatnie wspólne godziny w oczekiwaniu na koniec, który nadejdzie już następnego dnia, o godzinie 4:44.

- Mój bohater to człowiek pogodzony ze swoim losem, jak i z tym, że również los świata dobiega kresu - mówi aktor. - Zostało mu tylko tych kilka godzin. To doprawdy intrygujące pytanie: co byś zrobił, gdybyś wiedział, że masz przed sobą tylko parę godzin życia? Nie można tego zmienić ani od tego uciec. Trzeba po prostu zmierzyć się z losem...

- Ja sam nie potrafię powiedzieć, na co poświęciłbym ostatni dzień mojej egzystencji. Wiem natomiast, że - tak jak w tym filmie - nie biegałbym jak oszalały po ulicach.


Dafoe miał już okazję pracować z Ablem Ferrarą na planie filmów "Hotel New Rose" (1998) i "Go Go Tales" (2007).

- Naturalnie, lubię z nim pracować - mówi. - Miałem tę przyjemność już trzykrotnie. Lubię przebywać w towarzystwie Abla. To reżyser obdarzony świetnym instynktem. Przy nim nigdy nie wiesz, co wydarzy się danego dnia. Jego stylu pracy nie sposób przeniknąć. W stosunku do mnie zawsze zachowuje się jednak bardzo wspaniałomyślnie. Cieszy mnie to nasze porozumienie. Zawsze przyświeca nam wspólny cel. Człowiek po prostu angażuje się w jego realizację. To takie moje osobiste wyzwolenie, możliwe dzięki pracy z Ablem.

Wojownik o sześciu kończynach

"John Carter" to już zupełnie inna historia - zarówno jeśli chodzi o postać, którą odgrywa Dafoe, jak i o przebieg pracy na planie.

- Wcielam się w przywódcę Marsjan, blisko trzymetrowego władcę-wojownika o sześciu kończynach. To była ciekawa postać, a gra z zastosowaniem techniki motion capture dawała mi wielką frajdę - opowiada aktor.

- Odgrywałem poszczególne sceny, a moje gesty i wypowiedzi były rejestrowane i przekierowywane do komputera. Postać stworzona przeze mnie została "ubrana" w animowaną formę. Brzmi to dziwacznie, ale tak naprawdę cały ten proces nie różni się zbytnio od współpracy aktora z reżyserem, z tym, że tutaj rolę reżysera pełni animator. Tu i tu jednak aktor tworzy postać, a ktoś inny nad nią pracuje.

Z Wisconsin do Nowego Jorku

Dafoe wychowywał się w Appleton, w stanie Wisconsin (USA). Był szóstym z siedmiorga dzieci pielęgniarki i chirurga. - Dorastałem w dużej rodzinie, w której panował wielki chaos - wspomina - w związku z czym wszyscy cieszyliśmy się sporą wolnością. Nie musiałem buntować się przeciwko rodzicielskim represjom.

Uczucie wolności dodatkowo potęgował fakt, że przyszły aktor i jego rodzeństwo spędzali dzieciństwo na wsi. - Uchodziły nam na sucho rzeczy, które nigdy nie uszłyby na sucho naszym rówieśnikom z wielkich miast; także dlatego, że nigdy nie sprawialiśmy szczególnych kłopotów, więc rodzice mieli do nas zaufanie.

Dafoe nie jest pewien, kiedy połknął aktorskiego bakcyla.

- Coś musiało chodzić mi po głowie - wspomina - bo już jako dziecko uwielbiałem oglądać filmy. No i od nikogo nie usłyszałem: "nie". Ponieważ było nas tak dużo, to, kiedy przyszła kolej na mnie, rodzice stwierdzili, że kilkoro spośród naszej siódemki może wybrać sobie artystyczny zawód.

Po ukończeniu wydziału aktorskiego na University of Wisconsin w Madison, Dafoe dołączył do niewielkiej grupy teatralnej Theater X, działającej w Milwaukee.

- Ani się obejrzałem, a byłem w Nowym Jorku, ale nie myślałem o tym wówczas w kategoriach kariery. Wybrałem po prostu życie, które mnie pociągało, czyli życie aktora teatralnego.

Chociaż Dafoe widział się raczej w teatrze głównego nurtu, nieoczekiwanie dla samego siebie odkrył, że interesuje go nowojorska scena eksperymentalna. W 1977 r. związał się z reprezentującą ten nurt Wooster Group, którą zresztą współtworzył, by pozostać jej wiernym przez następnych trzydzieści lat. (...)

Jezus outsider

Na dużym ekranie aktor zadebiutował niejako mimochodem. - Byłem pochłonięty pracą w teatrze. Pewnego razu usłyszałem pytanie, czy nie chciałbym spróbować swoich sił w kinie. I tak oto wystąpiłem w moim pierwszym filmie, Później przyszły kolejne - mówi Dafoe, który po raz pierwszy stanął przed kamerą na planie "Wrót niebios" (1980) w reżyserii Michaela Cimino. Ten ostatni wykreślił go jednak z obsady wkrótce po rozpoczęciu zdjęć. Dopiero udział w "The Loveless" Kathryn Bigelow z 1982 r. stał się początkiem jego filmowej kariery.

Od tamtego czasu kariera ta trwa właściwie nieprzerwanie. Dotychczas Dafoe zagrał w ponad 70 filmach, z których najbardziej pamiętne to: "Żyć i umrzeć w Los Angeles" (1985), "Pluton" (1986), "Missisipi w ogniu" (1988), "Urodzony 4 lipca" (1989), "Dzikość serca" (1990), "Angielski pacjent" (1996), "Spider-Man" (2002), "Podwodne życie ze Steve'em Zissou" (2004) i "Aviator" (2004). Prawdopodobnie jednak najsłynniejszym jego wcieleniem pozostaje rola Jezusa w kontrowersyjnym "Ostatnim kuszeniu Chrystusa" Martina Scorsese z 1988 r.

Aktor często obsadzany jest w rolach czarnych charakterów, ale nie odczuwa z tego powodu dyskomfortu. - Nie dbam o to, czy daną postać da się lubić. (...) Owszem, kiedy przygotowuję się do zagrania postaci, która jest ewidentnie nieprzyjemna, albo postępuje w sposób całkowicie mi obcy, zdarza się, że czuję do niej niechęć. W pewien sposób zamieszkuję przecież zamieszkuję tę postać, a ona przenika do mojego wnętrza. Z drugiej strony, czasami spojrzenie na daną historię z perspektywy czarnego charakteru jest znacznie ciekawsze, niż spojrzenie z punktu widzenia jednostki, która lepiej radzi sobie w społeczeństwie - tłumaczy. - Zawsze pociągali mnie outsiderzy.

Codzienne przyjemności

Dafoe, który w młodości słynął z krewkiego temperamentu, w ostatnich latach wyciszył się. Pomaga mu w tym joga, organiczna dieta i spokojne, rodzinne życie w Nowym Jorku u boku Giady Colagrande, włoskiej aktorki i reżyserki, którą poślubił w 2005 r., w jakiś czas po zakończeniu wieloletniego związku z reżyserką teatralną Elizabeth LeCompte, poznaną jeszcze w Wooster Group.

- Nauczyłem się radzić sobie ze stresem. Biorę kąpiel, czytam, gotuję. Nie oglądam telewizji. Wolę poczytać albo iść do kina - mówi aktor, przyznając, że ostatnimi czasy mniej przejmuje się również swoją karierą, o której swego czasu myślał wręcz obsesyjnie.

- W tej branży, podobnie jak w życiu, bywają okresy lepsze i gorsze - wyjaśnia. - Czasami nie trafia ci się nic, w czym miałbyś ochotę zagrać; innym razem sypią się niesamowite propozycje. Teraz jest dla mnie dobry czas.

Artysta twierdzi, że czerpie o wiele większą satysfakcje ze spokojnego życia, jakie obecnie wiedzie. Oto, jak tłumaczy swój punkt widzenia:

- Opowiem pani buddyjską przypowieść, którą uwielbiam. W dawnych czasach myśliwi chwytali małpy za pomocą przynęty - wkładali słodki przysmak do wnętrza orzecha kokosowego, wywierciwszy w nim uprzednio otwór dostatecznie duży, by można było wsunąć doń rękę. Nie mogąc wyciągnąć jej z powrotem bez wypuszczenia przynęty, zwierzęta stawały się łatwym łupem dla polujących na nie ludzi. Mniej inteligentne małpy, które dały się nabrać na tę sztuczkę, nie były w stanie zrezygnować ze swoich pragnień. Nie potrafiły przeanalizować sytuacji i wypuścić przynęty z palców.

- W starzeniu się piękne jest właśnie to, że człowiek uczy się rezygnować z różnych rzeczy. Przestaje zachowywać się jak ta małpa z przypowiastki. Odkrywam, że na obecnym etapie życia mniej się zamartwiam. To wspaniałe uczucie. Cudownie jest żyć, nie odczuwając permanentnych wątpliwości.

- Zarazem jednak staram się podchodzić do wszystkiego, co życie przyniesie, z takim nastawieniem, jakby działo się to po raz pierwszy. Dbam o to, żeby moje życie nie stało się zbyt przewidywalne. Człowiek powinien poszukiwać nowych przygód - nie wolno bać się opuszczać swojego bezpiecznego kokonu.

Cindy Pearlman

"New York Times"

Tłum. Katarzyna Kasińska

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Willem Dafoe | dłoń
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy