Reklama

Off Plus Camera: Herzog zwariował

Odkrycia festiwalu Off Plus Camera? Todd Solondz się powtarza a Werner Herzog zwariował. Zaprezentowane w sekcji "Odkrycia": "Życie z wojną w tle" i "Bad Lieutenant: Port of Call - New Orleans" są świetnym przykładem niemocy współczesnego kina.

"Życie z wojną w tle" (Life During Wartime) Todda Solondza zapowiadane było przez twórcę jako sequel przełomowego "Happiness" (1998). Choć w najnowszym filmie amerykańskiego reżysera nie pojawiają się bohaterowie tamtego obrazu, to tematycznie "Życie z wojną w tle" rzeczywiście kontynuuje problematykę poruszoną w "Happiness". Jest więc najnowszy film Solondza przede wszystkim - skąd my to znamy? - portretem dysfunkcjonalnej rodziny.

Gdyby chcieć zachęcić kogoś, kto nie widział żadnego filmu tego reżysera, do obejrzenia "Życia z wojną w tle", trzeba by powołać się na podobieństwo twórczości Solondza do kina braci Coen. Tak jak filmy autorów "Serious Man", tak kino twórcy "Happinness" jest przede wszystkim błyskotliwie napisane. Solondz z właściwą sobie złośliwością demaskuje problemy współczesnej rodziny: dzieci w jego filmach są nad wyraz dorosłe, dorośli zachowują się zaś jak dzieci. To źródło gorzkiego komizmu jego filmów: śmiejemy się na nich, równocześnie zdając sobie sprawę, że rzeczy, o których opowiada nam reżyser raczej powinny budzić zgrozę.

Reklama

Bohaterami "Życia z wojną tle" są ludzie pragnący normalności. Jak mówi jedna z głównych postaci, mężczyzna, w którym się zakochała ujął ją tym, że jest.... taki normalny. Dewiacje, na które cierpią bohaterowie "Życia z wojną w tle" - Solondz koncentruje się tym razem na pedofilii - są według niego wynikiem rozbitych rodzin. Grający nastoletniego Timmy'ego Dylan Riley Snyder wyznaje przepraszająco na zakończenie filmu: "Chciałbym po prostu mieć ojca". Jako psycholog społeczny Solondz nie mówi nam nic nowego, ogląda się jednak jego nowy film z prawdziwą przyjemnością. Zwłaszcza, że to kawałek świetnie opowiedzianego kina - właściwie każda scena to krótka, osobna etiuda z zaskakująca puentą.

Trochę więc szkoda, że zamiast trzymać się tego, co umie robić najlepiej, czyli opowiadać nam historie o perwersjach współczesnej Ameryki, Solondz zaczyna uciekać w baśniowe przypowieści, wprowadzając do fabuły filmu duchy zmarłych bohaterów. Błyskotliwe to nie jest, ale widocznie pragnienie normalności sublimuje się u niego w ten właśnie sposób.

"Życie w czasie" wojny nie wytrzymuje więc porównania z "Happiness", ale film ten doskonale ogląda się w dialogu z... "Serious Man" braci Coen. I nie chodzi tylko o fakt, że w obydwu obrazach punktem kulminacyjnym jest bar micwa jednego z bohaterów.

W sekcji "Odkrycia" zaprezentowano też na Off Plus Camera najnowsze dzieło niemieckiego reżysera Wernera Herzoga. Coś niedobrego stało się z fabularną twórczością autora "Stroszka" - od czasu kuriozalnego "Niezwyciężonego" (2001) Herzog wyraźnie nie potrafi osiągnąć wcześniejszej formy. Kręci wspaniałe dokumenty, ale opowiadanie fabularnych historii już mu zupełnie nie wychodzi.

"Bad Lieutenant: Port of Call - New Orleans" to remake słynnego "Złego porucznika" Abla Ferrary. Akcję filmu przeniósł Herzog do Nowego Orleanu, w tytułowej roli zatrudnił Nicolasa Cage'a. Wyszła parodia nie tylko oryginalnego filmu, ale też kompromitacja całego gatunku filmowego thrillera. To najlepsza komedia, jaką widziałem podczas tegorocznej edycji Off Plus Camera.

Śmieszy już sam Nicolas Cage, który w każdym kolejnym filmie staje się karykaturą samego siebie. U Herzoga jego aktorska szarża wykracza daleko poza granicę autoparodii, uwija się amerykański aktor jak w ukropie, tak że w pewnym momencie zaczynamy podejrzewać go, że heroina, kokaina i marihuana, które w hurtowych ilościach zażywa grany przez niego bohater zaczyna podświadomie działać i na niego.

Na haju zdaje się być też sam Herzog, zupełnie nie panując nad narracyjną zwartością swego filmu. Najlepsze jest wplatanie w fabularną strukturę "Złego porucznika" narkotycznych wizji głównego bohatera - moja ulubiona scena to ta z iguanami, które objawiają się postaci granej przez Cage'a. Do tego dochodzi nachalne wygrywanie przez Herzoga motywu Nowego Orleanu (np. bluesowa harmonijka jako tło muzyczne) i najbardziej nieprawdopodobny happy end w historii amerykańskiego kina. Deus ex machina, ktoś tu puszcza do nas oczko. Ale "Las Vegas Parano" w porównaniu z "Port of Call - New Orleans" to tak odległa kraina....

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: NEW | odkrycia naukowe | film | Plus | off plus camera | Off
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy